środa, 26 grudnia 2018

[393]. Szczęście

Są takie momenty w życiu, że opadają ręce.
Mi opadły pewnej mroźnej, grudniowej środy, kiedy odebrałam receptę, a wraz z nią usłyszałam, że:
- nie wiem jak pani to zdobędzie, bo jest ogromny problem z tym.
Zdziwiłam się, ale jeszcze nie przeraziłam.
Sęk w tym, że nie można sobie zamienić na coś innego, bo to szczepionka. Do odczulania.
Rozpoczął się wyścig z czasem, bo muszę mieć ją na początek stycznia, a po drodze święta.
Jeszcze na spokojnie zadzwoniłam do mojej ulubionej apteki, gdzie dowiedziałam się, że:
- Nie nie nie. Nie ma szans. Przychodzi 10, a realizowane są dopiero recepty z września.
Hm. Pomyślałam w swej niewiedzy, że zobaczę w necie. Jest! Jedna sztuka! Popędziłam zadowolona z siebie do apteki, a tam wkurzony pan magister:
- Nie wiem skąd te wiadomości mają na tym portalu, ale nie mamy tej szczepionki od września, nie wiadomo kiedy będziemy mieć.
O innych sugestiach, dlaczego jest taki problem, nie wspomnę nawet.
No to telefon do mamy, bo przecież w tym małym, fajnym miasteczku może jedna gdzieś jest.
Nie ma. Ściana. Nawet zamówić nie można.
W akcie rozpaczy napisałam na swojej wirtualnej ścianie, że szukam.
I wiecie co?
Mam szczepionkę. A nawet dwie. Bo tyle było na recepcie.
Ruszyła taka lawina pomocy, że do teraz nie wierzę, że to się zadziało.
Zaangażowało się tyle osób, części nie znam zupełnie.
Szczepionka przyjechała do mnie z innego miejsca w kraju, przebyła drogę w pięciu częściach, a brało w tym udział siedem osób, sześć lodówek, plus turystyczna.
Druga szczepionka przyjechała z bliższego miejsca, ale to też była kombinacja alpejska, bo tu znam tylko ostatnią osobę, a reszty nie. Do niedawna nie wiedziałam nawet, że taka miejscowość istnieje, o aptece w tej pipidówce nie wspomnę.
Do dzisiaj nie wierzę, że się udało.
Szczególnie, najmocniej, najbardziej, najserdeczniej, naj naj naj dziękuję Dreamu.
Kocham Cię tak, że aż!!!!!!!

piątek, 7 grudnia 2018

[392]. Reorganizacja

Nie wiem jaki procent naszego społeczeństwa nie myśli. Nie ma refleksji nad życiem, swoimi czynami, nad egzystencją.
Wielu, mam nadzieję, że nie większość, widzi tylko czubek swojego nosa, i nie jest to spowodowane dioptriami. Nigdy nie wiem czy plus, czy minus odnosi się do krótkowzroczności. Za cholerę nie mogę zapamiętać jakie noszę okulary. Kiedyś może się uda.
Znam za to osobiście takiego kogoś, choć chciałoby się napisać nikogo. Kogoś, kogo dwunastolatek powala na argumenty. Daje mu znać sarkazmem i ironią, że nie wie o czym mówi.
Niestety, ten ktoś był moim mężem...
I teraz ten ktoś-nikt sprawił, że złożyłam wniosek do sądu rodzinnego o zgodę na przeniesienie w inny wymiar. Ekonomiczny, kulturowy, językowy, klimatyczny.
Czeka mnie kilkumiesięczna wegetacja. Znów nie jest dobrze, ale jest lepiej. Teraz muszę się przeorganizować, przeanalizować, pokombinować.
Będzie dobrze.
A na razie:
Let the power be with me!


niedziela, 25 listopada 2018

[391]. Trudno

Miałam nadzieję. Szczerze, było 99,9% szansy, że się nie uda. No i nie udało się.
I nie, nie nastawiałam się na nie. To zwyczajne realne spojrzenie na fakty.
Nie mogę iść dalej. Przynajmniej na razie. Ale za jakiś czas pewnie tak.
I dlatego jutro składam wniosek do sądu.
Na razie tyle.
Bo jest mi smutno, że nie można zwyczajnie się dogadać. Ale skoro nie, to nie.
Jak ochłonę, to się rozwinę.
Na razie cieszę się tylko, że mój syn nie daje zapędzić się w kozi róg.

sobota, 17 listopada 2018

[390]. Życie

Jak w Madrycie. Chciałoby się rzec.
Ale tak nie powiem. Z wielu względów. Chociaż nie powiem, jest totalne wariactwo, szaleństwo i metoda. Jest odwaga i strach. Za i przeciw. Jest tak jak lubię. Nie to, że nie lubię spokoju, siedzenia pod kocykiem z książką i herbata i nicniemuszenia. Lubię, a wręcz uwielbiam pasjami. Ale ten rok jest szalony. I już mogę powiedzieć, że go lubię. bo kto nie idzie do przodu to nie stoi w miejscu tylko się cofa. A ja вперед!
Po pierwsze:
Nadszedł dla mnie czas podejmowania decyzji, wprowadzania w życie planów, zmian, ogólna metamorfoza strefy komfortu. A raczej, nawet bardziej, opuszczenie jej. Albo lepiej, powolne wychodzenie.
Powolne, bo w tym przypadku nie mogę zrobić hop i już.
Będę o tym pisać, więc dowiecie się co i jak. Na razie grzecznie czekam na przyszły czwartek.
Po drugie:
Nowa praca.
Co mogę o niej powiedzieć? To, że takich właścicieli firm już nie ma. I nie, że to starsi panowie dwaj. Nie nie. Takich ze świecą szukać.
Że jestem wyganiana z pracy punkt 15. Nikt się nie krzywi, że muszę wziąć dzień wolnego, mimo, że pracuję dopiero dwa dni, tydzień, miesiąc. Szefowie z troską pytają, czy wszystko w porządku. Nikt do nikogo nie dzwoni, żeby zapytać, na której półce leży coś. Albo czy to czy tamto jest załatwione. I tu wchodzi całe sedno sprawy.
Na pierwszy rzut oka praca prosta jak konstrukcja cepa. Ale drugi rzut, czwarty i dziesiąty pokazuje, że żeby wszystko sprawnie działało, a działa!, trzeba wbić się w mechanizm działania. Bo wszystkie trybiki muszą...zatrybić. Jeden drobiazg, który może wydawać się mało istotny, jest widoczny dla wprawnego oka i zaburza system. dzięki temu, że tak to działa nie trzeba kombinować, wystarczy wiedzieć gdzie można znaleźć.
Piękne to, ale muszę zapamiętać mnóstwo schematów i nie mylić się. Irytuje mnie to, że czasem czegoś zapomnę. Że jestem wolniejsza niż moja mentorka, bo ja muszę "zbadać element", czyli zrozumieć celowość oraz powiązania.
Podoba mi się ta praca, ale nie wiążę z nią przyszłości. Z dwóch względów: jeden jest taki, że dziewczyna, którą zastąpię wraca za kilka miesięcy, a drugi niedługo poznacie.
Po trzecie: włączyła mi się opcja minimalizm.
Bo po pierwsze. A poza tym zaczął mnie irytować natłok rzeczy, które jeszcze niedawno wydawały mi się niezbędne. Teraz zbieram się do wywalania i przeglądania, mimo, że niedawno to robiłam. Robiłam, ale nie zrobiłam. Czas to naprawić.
Do tego wszystkiego dodam jeszcze tylko to, że dzisiaj i jutro szkoła, w niedzielę wagary, nie pójdę na tokarki, nad czym ubolewam okrutnie, ale będę w tym czasie w stolicy, na koncercie, więc się nie rozdwoję. Jutro za to po szkole idziemy na lodowisko.
A teraz idę spać. Jeszcze się tylko pochwalę, że zadania z pasowania na zaliczenie oddałam pierwsza. Jestem mega szczęśliwa. Nawet nie wiecie jak bardzo.



 

niedziela, 4 listopada 2018

[389]. Mordęga

Praca pracą, a tu żyć trzeba.
Tylko co to za życie!
W poniedziałek zmarzłam jak nie wiem co.
Odczuwalna -3, wilgoć, ziąb niesamowity, droga do domu okazała się zdobywaniem bieguna. Prawie.
Za to wtorek...wtorek dał mi popalić na +20, ciepłym mocnym wiatrem, przez co musiałam zdjąć czapkę, no i poszłoooo...
Środę jakoś przetrwałam.
W czwartek obudziłam się z gardłem wytartym papierem ściernym, bólem głowy migrenowym, łzami i ogólnym roztrzęsem.
Czwartek przespałam.
Piątek zaowocował wizytą u lekarza, o dziwo! były miejsca!
Dostałam worek leków. Światłowstręt mnie zabijał, oczy bolały od łez, ale cóż, dwa razy dziennie to dwa razy dziennie. Postanowiłam więc przeczekać do wieczora i psiknąć sobie w nos nowymi jakimiś kroplami.
To było jak...antidotum na wszystko. Jak miód na serce. Jak piękny zachód słońca na horyzoncie. Jak hałas frezarki..wróć!
To był cud.
Po 2 minutach oczy przestały boleć, łzawić i reagować na światło, znaczy mrużyć się. Przestało mnie kręcić w nosie. Odetkał się on był i całą noc trwał w tym cudzie! Co więcej, nie powrócił żaden z objawów kataru. Ani zatkania nosa odzatokowego.
Potem doczytałam, że to lek z rodziny kortykosteroidów. Ciul z tym. Pomogło mi bardzo i jestem wdzięczna.
Został jeszcze kaszel. O niego bałam się najbardziej, bo rok temu zaczęła się moja polka hopka z nietypowym zapaleniem oskrzeli i trwała do kwietnia. A kaszel też przyszedł z takiego durnego miszmaszu temperaturowego. Dlatego też pognałam do lekarza.
Ale kontrola nad żywotem wróciła, jutro już lecę na warsztaty, bo tokarki będą tęsknić. Kolega podesłał mi zdjęcia swoich notatek, więc jest co robić. A w poniedziałek do pracy, rzut na głęboką wodę.
Trzymajcie kciukasy.

sobota, 13 października 2018

[388]. Z drogi!

No dobrze.
Telegraficzny skrót*:
w dalszym ciągu jestem zachwycona kursem. Tym bardziej, że mieliśmy programowanie. I albo ja jestem taki geniusz, albo trafiłam na słabeuszy. Wszystko pierwsza! Najszybciej! Najlepiej!
Nie tak do końca, ale fakt, byłam pierwsza. Zamotałam się w ostatnim zadaniu, ale pogoniłam wykładowcę, który jest z tych, że podchodzi, poprawia i nie tłumaczy. Powiedziałam: nie chcę, ja sama. Pan powiedział ok i sobie poszedł. Na moją soczystą zmemłaną w ustach urwę, kolega, który nie ogarniał, a siedział obok, niestety, powiedział: spokojnie, wyluzuj, po co się denerwować.
Zerknęłam na jego monitor i...fakt, po co się wkurzać, jak ja pisałam już drugi program, a on miał dwie linijki pierwszego.
W każdym razie podoba mi się ogromnie. Nie mogę się doczekać następnych zajęć.
To tyle o szkole, bo nie będę zanudzać.
W międzyczasie zmieniłam pracę.
Bo chyba nie mówiłam, że zatrudniłam się przez agencję na linii montażowej elektroniki. Taki reksio ze mnie był. Po parę tysięcy tych samych elementów trzeba było obrobić.
Fajnie. Ludzie w porządku, ciepło, sucho, sympatycznie. Tylko praca na akord, daleko i nocki.
Mój organizm powiedział stanowcze NO WAY!
Dzisiaj rano zeszłam z ostatniej nocki i powiedziałam nigdy więcej. Zmęczenie fizyczne, psychiczne i nie wiem co jeszcze. Powieki z ołowiu, uczulenie (zapewne na latający w powietrzu nikiel), bo początek sezonu grzewczego tak na mnie działa, a tam grzali. Suche powietrze do tego.
Tak serio to traktowałam to przechodnio. Na jakiś czas, aż znajdę to, czego szukam.
I znalazłam.
Zadzwonił do mnie miły pan, zapytać, czy jestem zainteresowana. Nie bardzo kumałam skąd się urwał, bo moje cv dostał ponad miesiąc temu. Ale ochoczo się zgodziłam. Umówił mnie na spotkanie, na które jechałam tuż po nocce wczoraj. Później przeszperałam wysłane maile, żeby skojarzyć gdzie to ja się pcham. Aż mnie zatchło, kiedy zobaczyłam, że to właśnie to.
Postanowiłam, że będę tam pracować.
Pojechałam więc na spotkanie, po drodze zobaczyłam, że jest biblioteka i pomyślałam, że świetnie, będzie blisko, siadłam przed trzema osobami i zaczęłam odpowiadać na pytania. Cud, że nie usnęłam w połowie zdania.
Najlepsze jest to, że pani wałkowała mnie od strony księgowej. Zapytałam czy mam odpowiedzieć gdzie muszę klikać w programie, czy opisać proces tworzenia dokumentów, bo nie bardzo wiem. Potem przyznałam się, że angielski kuleje, ale jest i dam radę.
Najlepsze było jak panowie mnie odpytywali. Najpierw o pracę, co robiłam itd. Ale ostatnie pytania były o ... moje hobby. A że przez całą rozmowę byłam sobą, tak i tu odpowiadałam co o tym myślę.
Więc pływałam po morzach, narty tylko we Włoszech, a najlepsza rzeka do spływów to Drawa.
I tak mi się wydaje, i myślę, że mam rację, że te trzy ostatnie odpowiedzi zaważyły.
Miałam dostać odpowiedź o tym czy przyjęto mnie, czy nie, za kilka dni. Telefon miałam kilka godzin później.
Także wypowiedzenie złożyłam, i za tydzień idę do pracy. Nowej. Tej, którą chciałam.
I to jest najlepsze podsumowanie ostatniego tygodnia.
Bo nie powiedziałam jeszcze, że mało brakowało, a zostałabym listonoszem. Tylko po rozmowie z naczelnikiem, który uznał, że skoro ze mną rozmawia to już pozamiatane i nie ma nad czym się zastanawiać, intensywnie chciałam tej pracy, do której ostatecznie idę. Myśli mają wielką siłę, a ja myślałam o tym, że nie chcę w mrozie, deszczu, zimnie, gorącu zapierdzielać na rowerze z listami, chociaż bardzo lubię poniższą piosenkę. I pracę na poczcie.
 I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś.

(* żartowałam)



czwartek, 27 września 2018

[387]. Jest taki czas

Pewnie wszyscy czekają na to co u mnie. Nerwowo stukają ołówkami w biurka, machają nerwowo nóżką, każdy swoją, obgryzają paznokcie, albo chociaż skórki. I oczywiście boją się wyjść do sklepu po mąkę, bo a nuż w tym czasie Natt coś napisze.
Fajnie jest myśleć, że ktoś czeka, ale wiem, że tylko moja wyobraźnia. Którą z resztą lubię. I nie będę wyprowadzać się z błędu.
Niech będzie, napiszę co u mnie.
Szkoła, jak to opisałam w peanie ostatnim, jest rewelacyjna. Znaczy ja ją tak odbieram, bo nie ma ocen, sami faceci, rozumiecie. Były jeszcze dwie laski (lachony) na samym początku, ale mój osobisty blask spowodował, że w pięć minut przeniosły się do drugiej grupy. Także ten, konkurencji nie ma. Za to jest dziesięciu chłopa. Od podlotków, do poważnych panów, którzy o wędkarstwie mogliby godzinami.
Obiecywałam sobie, że nie, ja nigdy już, nie ma mowy, nie będę kierownikiem żadnego zamieszania i proszę. Musiałam. Nie byłabym sobą. Więc trochę chłopców poustawiałam, założyłam grupę tajną przez poufną i korzystam z atencji.
Ale najważniejsze jest to, że pierwsze zajęcia praktyczne za mną.
Wiecie jak jest.
Prowadzący: - tu jest to, tam przełączacie, tu pamiętajcie o.., tego nie ruszać, tu ustawić i jedziecie. Nie ma ideałów. Więc na początku to Wam nie wyjdzie, jak będzie tolerancja 0,2 to i tak dobrze.
Ja: -( yyyyyyy????)
Prowadzący: - to sobie tu pracujcie, ja zaraz wrócę.
Ja: - (YYYYYY????)
Odwróciłam się do kumpla i błagalnie wyszeptałam: - help!!!!
I co?
Kolega wyjaśnił, która wajcha od czego.
No to Natt, ruszyła. wyczuła luzy, bo te cholerstwa mają mega luzy na pokrętłach.
Po czym skończyła pierwsza. Przychodzi pan Śmieszny (tak nazwijmy prowadzącego) i z przekąsem mówi: - już? To sprawdzamy. Nie ma ideałów, pamiętajcie.
Suwmiarka, mikrometr i...wyraz mega zaskoczenia na twarzy.
- Panowie, proszę do mnie! Proszę uzyskać taką dokładność jak pani Natt. To wasz wzór idealny. Tolerancja mniej niż 0,1.
Drugie ćwiczenie.
Powtórka z pierwszego.
Duma mnie rozpiera!
Normalnie pokochałam tokarki konwencjonalne miłością bezbrzeżną!





sobota, 15 września 2018

[386]. Dreszcz rozkoszy

Ochłonęłam. Wdech-wydech. Żeby się nie zachłysnąć i nie oszaleć z radości.
Całe to zamieszanie ze szkołą, a właściwie kursem zawodowym, uświadomiło mi, że to jest to, czego chciałam całe życie.
Od kiedy pamiętam, a sięgam tak jakieś 41 lat wstecz, milszy był mi zapach smaru w warsztacie dziadka, niż kwiatków w ogrodzie babci. Oczywiście z obu miejsc wyniosłam wiele, ale jednak ten smar..te śrubki..
I tak w końcu, po wielu latach, doszłam do wniosku, że to jest to.
Więc cieszę się na te tokarki i frezarki, jak dziki osioł. Serio!
Zresztą, jak już to byk ma dwa rogi! Dojdzie do tego lada moment kurs z podstaw AutoCada. to moje kolejne marzenie.
W ogóle powiem Wam, że te wszystkie rysunki techniczne, suwmiarki, pomiary, smary i inne przyprawiają mnie o tytułowe dreszcze.
I tak oto, w wieku słusznym, nadrabiam zaległości, bo jak nie teraz to kiedy.
Życie jest piękne!
PS: Znalazł się nauczyciel angielskiego.. Młody nie daje mi spokoju.

wtorek, 4 września 2018

[385]. Sposób na nudę

Początek roku szkolnego. W końcu. Jesień już prawie. W końcu. Chłodne poranki, mgły i pachnie wilgocią.
Lubię to. Teraz mogłabym pojechać w góry, albo nad morze. Gdziekolwiek bym mogła, ale nie mogę.
Bo nie.
Bo praca którą miałam mieć teraz już, niestety nie wypaliła. I żeby nie było, to mnie zapytano, czy chcę i wręcz były naciski, żebym tam przeszła. Wczoraj dowiedziałam się, że może w listopadzie lub grudniu.
Pierdolcie się. Mam inne plany.
Dlatego znów z punktu wyjścia zaczynam od nowa.
Poza tym, żeby sobie trochę namieszać w życiorysie, własnie rozpoczynam kurs. Techniczny. Będę mieć dyplom technika mechanika za jakieś dwa lata. Żałuję, że wcześniej tego nie zrobiłam, dzisiaj miałabym spokój. Trudno. Lepiej późno niż później. Nie zmienia to faktu, że cieszę się jak cholera i nie mogę się doczekać.
Co jeszcze?
Powiem tylko tyle, że marzenia się spełniają i wierzę, że to jedno najważniejsze spełni się lada chwila.





niedziela, 19 sierpnia 2018

[384]. Wolny tydzień.

To był wolny tydzień. Wolny, ale zajęty.
Bardzo fajnie zajęty, bo była moja Sis z dzieciakami. Trochę zgrzytało z chłopakami, ale cóż. Dorastanie. Nie to, że nie mam ochoty zamknąć Młodego w piwnicy i dawać mu suchy chleb i wodę. Mam ogromną ochotę, ale nie mam piwnicy. Niestety.
W każdym razie, tydzień intensywny. Najpierw Wyjście Awaryjne i przeniesienie w czasie do Króla Artura. Udało nam się wyciągnąć Excalibur 5 sekund przed czasem. Zabawa rewelacyjna, dzieciaki zgrały się fantastycznie. To pierwszy i nie ostatni nasz wypad do escape room'u.
Potem zoo, obowiązkowe hambuksy, wizyta w IKEA i w Castoramie. Której już nie lubię na poczet Leroy Merlin'a.
Zepsuła mi się spłuczka. Podtynkowa.
Znaczy ciekła woda. Wkurzało mnie to. Pomyślałam, że uszczelka.
Więc. Odkryłam jak ją wybebeszyć. Oczywiście wujek g. odpowiedział na pytanie jak to zrobić. Bo żywy facet w postaci sąsiada nie bardzo wiedział.
No to wymieniłam uszczelki.
Nie pomogło.
Okazało się, że to zawór co napełnia. W takim razie spędziłam jakieś 4 godziny w podróży tam i z powrotem. Bo tylko w lerua był potrzebny mi sprzęt.
Wymiana potrwała 17 sekund.
Nie cieknie.
Jestem bohaterem we własnym domu!
A wcześniej jeszcze przemeblowałam z Sis mój dom. Dwa pokoje znaczy. Mam teraz sypialnię i pokój dzienny. I mimo, że miało być łyso, bo pozbyłam się szafy z jednego pokoju, jest super.
Uwielbiam mój dom.
A teraz czeka mnie latanie po urzędach, lekarzach, fryzjerach i inne takie.
To znaczy muszę pozałatwiać kilka spraw, zrobić badania na wizytę u endokrynologa, o których zapomniałam miesiąc temu i musiałam przełożyć wizytę i obciąć kudły, bo już mnie wkurzają. Drugi raz nie zapuszczam. Teraz zapuszcza Młody.



wtorek, 14 sierpnia 2018

[383]. Ta ostatnia niedziela...

I to dosłownie.
Ostatnia zmiana, dwanaście godzin, dopadła mnie w niedzielę. Posprzątałam wszystko jak należy.
Ale to nieistotne.
Kilka rzeczy sprawiło, że zapamiętam ją długo. Że będę wspominać, kiedy będzie mi źle.
Klienci żegnali się ze mną z żalem.
Jeden poświęcił pół nocy, żeby ze mną pogadać jeszcze.
Drugi, prawie się popłakał. I dokładnie wiem dlaczego, bo mi o tym powiedział. I też długo ze mną stał i rozmawiał.
Kilku było autentycznie smutnych.
Wielu pytało, gdzie można mnie będzie znaleźć.
Paru chciało mój numer telefonu.
Jeden z nich wyniósł za mnie bez pytania śmieci. Taki pan, który zbierał butelki, żeby mieć na karmę dla psa. I któremu te butelki zawsze przyjmowałam, bo tak. Bo widziałam jak dba o swoje zwierzę. Bo nie pije.
A ja, słysząc co mówią, miałam mega uśmiech na twarzy, bo było mi bardzo miło.
Fajne to było pożegnanie.
Ale najważniejsza w tym wszystkim jest mega ulga, którą odczuwam.
Odczuwa też ją zapewne jedna idiotka, która znów się ze mną pożarła w przedostatni dzień.
Ale nie zamierzam tego roztrząsać, bo to już nie mój interes.

Teraz raczę się wolnym tygodniem. Intensywnym wolnym tygodniem.
Zaczęłam od umycia podłogi w kuchni. znienawidzonego linoleum, czy innej wykładziny. Nie mogłam na nią patrzeć. Mycie zwyczajne nie dawało nic, poza zmyciem ciut warstwy brudu.
Strasznie mnie to irytowało. Doszło do momentu, że postanowiłam sobie, że wymienię to gówno, nie będę się męczyć. Ale ponieważ na razie nie dysponuję wolnymi środkami, to musiałam czymś to umyć.
Rozwiązanie podsunęła Kudłata.
Nie dał rady płyn do okien (tak, spróbowałam!), domestos, płyn do podłóg to porażka, cif odpadał w przedbiegach, woda z octem sodą i kwaskiem cytrynowym tak samo.
Padło więc na płyn do piekarnika.
Śmiechy - chichy (sprawdź czy nie przepaliło do sąsiadów), a on podziałał! Zeszło pięknie, podłoga jest czyściutka, jak się wprowadziłam to taka nie była.

Mam cudownie czystą podłogę, z kuchni nie chce się wychodzić.
A teraz czas na przemeblowanie.
Od jutra powalczę o przestrzeń.


wtorek, 7 sierpnia 2018

[382]. Jak co roku

Wsiadłam w pociąg.
Pojechałam w siną dal.
Zawiozłam Młodego do mojej Sis, którą wkręciłam, ale o tym za chwilę.
A po tym wyruszyłam w coroczną podróż do krainy, w której wolność, muzyka i, w tym roku, dużo za dużo słońca.
Pierwsza przesiadka w biegu, a tu pełno w pociągu. Połowa ludzi została na peronie, ale przecież nie ja! Wcisnęłam Młodego, wtarabaniłam dobytek i nawet posadziłam cztery litery na schodach. Dojechaliśmy jakimś cudem do kolejnej przesiadki.
Tradycyjny hot-dog na stacji. Popytałam o przechowalnię bagażu, bo za półtorej godziny miałam wrócić już bez Młodego. Dobrze czasem otworzyć paszczę, bo pani od hot-dogów schowała mój plecak i śpiwór do magazynu.
Żeby nie było łatwo, w mieście rodzinnym miałam cztery minuty na przesiadkę.
Ale żeby było jednak zabawnie, pociąg miał opóźnienie. Jadąc sobie niespokojnie, co sekundę wzrokiem zatrzymując zegar i analizując ile minut mamy spóźnienia, zagadałam do Młodego, że powiem cioci, że zgubiłam wszystko. A tak się złożyło, że zapomniałam zabrać utensyliów typu szczoteczka do szczęki i pasta oraz mokry papier toaletowy, więc poprosiłam Sis o zakup.
Jakoś mimochodem powiązało się to z "zagubieniem" bagażu.
Wjeżdżając na peron zobaczyłam, że mój powrotny już wjechał. Mała mieścina, więc na peronie stoi sekund pięć. Więc (taki zabieg pisarski) wyrwałam z ręki Sis reklamówkę i biegiem po znienawidzonych przeze mnie schodach na drugi peron.
Docierając na szczyt schodów usłyszałam gwizd na odjazd. Więc adrenalinka zaczęła przebierać nóżkami, dzięki czemu dogoniłam panią, której córka biegła za mną. I dzięki temu zdążyłam.
Po drodze zapomniałam i o bagażowej legendzie i o wszystkim, cieszyłam się chwilą, gdy wyrwał mnie z zadumy i durnowatych uśmieszków dźwięk telefonu.
Na początku nie zrozumiałam o co jej chodzi. Ona do mnie jakieś teksty, że nie wierzy, że jestem zakręcona, że oszołom, że ojaciepierdzielę. szybko zajarzyłam o co chodzi, zbyłam że trudno, ale mam szczoteczkę, dopowiedziałam bajkę, że zorientowałam się jak już dojechałam do drugiej przesiadki i że mam kartę przecież, a w lidlu na woodzie można wszystko od majtek po namiot, więc luz, a jak się rozłączyłam, to nie mogłam ze śmiechu wytrzymać.
Skonsultowałam z Młodym wersję wydarzeń i cała szczęśliwa pojechałam na 24 Woodstock. Wróć!! Na Pol'and'Rock Festiwal.
I było jak zawsze super. I gdyby nie to, że upał był nieziemski i odparzyłam i obtarłam stopy w kilku miejscach, bo tenisówki ciut za wąskie, błogość panowałaby cały czas. A tak musiałam wykombinować plasterki, kupić klapki i przemierzać te kilometry z motowioski, bo tam szalałam tym razem.

Zapomniałam dodać, że złożyłam wypowiedzenie tuż przed wyjazdem.
Dzisiaj rozpoczął się ostatni tydzień mojej mordęgi z idiotkami.
Nawet nie wiecie jaka ulga.

piątek, 27 lipca 2018

[381]. Piszę.

Kiedyś, w 2011 roku, poznałam Kogoś.
Wtedy byłam na pograniczu, bo wyprowadziłam się z domu, zostawiłam, co zostawiłam, rozpoczął się nowy etap.
Skasował mi się blog onetowy, który prowadziłam od 2007 roku. Potem miałam inny na blogerze i to było miejsce wylewania żalu i smutku, bardzo mi potrzebny. Nie mogę się tam już dostać, nie pamiętam hasła, a gmail mnie nie chce wpuścić. Niestety.
Kilka miesięcy po rozpoczęciu naszej znajomości namówiła mnie, żebym pisała.
I wtedy mniej więcej zaczęłam Was poznawać, czytać, a z niektórymi rozmawiać.
A właściwie z jedną osobą. Do której dzisiaj piszę.
Piszę do Ciebie.
Jesteś taką latarnią, która wskazywała drogę, choć nie zawsze się z Tobą zgadzałam.
Ale ta niezgoda zmuszała do weryfikacji, sprawdzenia innych ścieżek, przemyśleń i, co tu dużo mówić, kształtowała, wyjaśniała i pomagała radzić sobie. Ze wszystkim. Emocjami, życiem, przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. 
Ogrom pracy nad sobą wykonałam wcześniej, ale szlifowanie załatwiłaś Ty.
To Ty nazwałaś rzeczy po imieniu. To od Ciebie wiem, że jestem DDA. To rozmowy z Tobą pomogły pozbyć się żalu o przeszłość, dzieciństwo i późniejsze życie.
Nie zabieraj mi tych chwil, kiedy mogę przycupnąć na Twojej sofie i popatrzeć. I posłuchać. I kiedy czuję się częścią tego świata, mimo, że daleko.
Nie mów, że to koniec.
Może, tak samo jak mi, wydaje się Tobie, że to nie ma sensu, ale zobacz. Jestem ja, na pewno nie tylko, ale jestem. Czy potrzebuję tego, co piszesz? Tak. Nie po to, żeby wiedzieć, śledzić, grzebać w Twoim życiu. Po to, żeby wyczytywać między wierszami to, co istotne. Przesłanie. Znak. Sygnał.

Całym sercem:




wtorek, 24 lipca 2018

[380]. Strefa (nie)komfortu

Tak się składa, że nie mogę pogodzić się z moją obecną sytuacją. Nie mogę i, przede wszystkim, nie chcę.
Nie zamierzam trwać w pracy, bo o niej mowa, która mnie męczy.
I nie chodzi o zmęczenie fizyczne, bo to nie jest dla mnie problem. Nie chodzi o niewyspanie, kiedy zdarzy mi się maratonik na dwa etaty. chodzi mi o ludzi. I nie, tym razem nie o klientów, a może raczej nie tylko o klientów.
Otóż przyszło mi pracować z idiotkami.
Jest nas cztery. Proporcje idiotyzmu są dwa na dwa.
Bo oczywiście siebie nie uważam za idiotkę, co nie znaczy, że one nie myślą tak o mnie.
Idiotyzm objawia się tym, że mamy własny smrodek, po co go zmieniać.
Tak było i tak jest, to po co ułatwiać sobie życie.
Ale na nieszczęście przyszła do nas, nazwijmy ją dla niepoznaki Sabiną, dziewczyna, która jest mym alter ego. I z wyglądu (mogę na nią zganiać, że to ona nie ja) i z charakteru. Zresztą klienci nas mylą :)
Rozumiemy się bez słów.
Chociaż ja uwielbiam jej słuchać. Jest osobą, której słowa płyną potokiem, a ja ubaw mam przedni.
Będzie mi żal ja zostawić, ale ten związek zostanie na długo.
Ale wróćmy do idiotek.
Idiotki nie mogą pojąć, że można ułatwić sobie życie. Nie kumają, że można mniej niepotrzebnego wręcz wysiłku włożyć w pracę, a i tak będzie grać i trąbić.
Nie chce mi się rozpisywać, w każdym razie ręce opadają.
I w tym wszystkim podjęłam decyzję, że wychodzę z tej strefy (nie)komfortu, a jednak jakiegoś ustabilizowania, na rzecz nowego.
Jeśli nowe będzie do dupy, to poszukam nowszego.
I tak aż do osiągnięcia celu.
I tego od dzisiaj się trzymam.
Bo się już nie boję.

niedziela, 15 lipca 2018

[379]. Waż(o)ne sprawy.

Tak sobie siedzę w tę piękną niedzielę, chociaż już nie pada i nie jest tak jak lubię.
Piękna, bo wolna. Jutro też wolne. Aż nie wiem co z tym wolnym czasem zrobić.
Znaczy wiem, ale nie wiem, czy mi się chce.
Chata wolna, Młody wyjechał, a ja postanowiłam zrobić porządki. I właśnie mi się nie chce.
Pochwalę się troszkę, a co.
Od stycznia jest już 13 kg na minusie.
Duma mnie rozpiera nieziemska. Jeszcze trochę. Jeszcze jakieś 20 i będę najszczęśliwsza na świecie.

Co poza tym?
Zrobiłam przepyszny dżem. Z czarnej porzeczki. No cud miód.
I ... spalił się. Bo poszłam szukać słoików. Bo chciałam go tylko podgrzać. No i poszłoooo.
A wszystko przez to, że wywaliłam wszystkie nagromadzone słoiki, bo...
Właśnie.
Miałam się wyprowadzić. Zmienić miasto. Bo miałam mieć pracę w branży, którą znam. Z ludźmi, których znam. Ale jak zwykle poszło o pieniądze. Ich jeszcze nie stać, a ja nie pójdę na układ z przeprowadzką w nieznane, bez zabezpieczenia finansowego.
Może kiedyś.
Może.
Ale układam sobie wszystko na nowo. Szukam i węszę tutaj. Bo dlaczego nie.
Może już niebawem porzucę moich meneli, chociaż powiem Wam, że chyba będę tęsknić.

To może jednak zrobię sobie ten obiad i zabiorę się za porządki...
A potem zrobię sobie SPA.
I będę leniuchować.
Z książką.
To pa!

poniedziałek, 9 lipca 2018

[378]. Monopol jeszcze raz.

Jakoś to motyw przewodni tego czasu, więc chyba nie ostatni to był raz.
Ale teraz ciut inaczej.

Pisałam o gościu, w którego obronie stanęłam.
Żulernia z samego dna. Brudny, zniszczony, śmierdzący. Nie będę ukrywać i owijać w piękne słowa.
Taki gość ze spuszczonym wzrokiem. Niewyraźnie mówiący. Mówią na niego zombie, bo ciężko mu się chodzi. Osoba, którą na ulicy mijasz odwracając głowę. Być może nawet nie podejdzie po kasę. Nigdy nie widziałam, żeby nagabywał ludzi.
To jedyny klient, przy którym nie mam ochoty warczeć.
Po tamtej akcji zawsze mówi dzień dobry, proszę i dziękuję, mimo że każde słowo sprawia mu trudność. Stara się mówić wyraźnie.
Zastanawiam się czasem, czy tak mógłby wyglądać teraz mój ojciec, gdyby żył.
To przerażające, bo szedł na samo dno.
A jednak bardzo mi go brakuje.

piątek, 6 lipca 2018

[377]. Perypetie w monopolu # część ostatnia.

Dzisiaj nie będzie o klientach.
Dzisiaj będzie ostatnia część o monopolu, bo mam już dość pisania o tym.
Nuda i już.
Dzisiaj napiszę o monopolu od wewnątrz. Bo to ciekawa lekcja interakcji społecznej, naszej polskości, nieczytania ze zrozumieniem, nierozumienia, obłudy i dwulicowości w jednym. Na 20m2.
No to tak.
Zmieniła się kierowniczka. Jedna przeszła gdzie indziej, drugą została taka co pracuje już jakiś czas. Reszta ekipy, w tym ja, od niedawna.
Dygresja:
Lubię sobie życie ułatwiać. Obserwuję i kombinuję, żeby było dobrze.
No więc nowa miotła zarządziła: jak macie sugestie, pomysły, to mówcie. Więc co zrobiła Natt?
Powiedziała.
Raz, drugi, trzeci.
Co się okazało?
Nic mi się nie podoba i się ciągle czepiam.
Zepsuło się to i owo. Poważne to i owo.
Pytam, czy zgłoszone. Bo jedno miesiąc, drugie co najmniej rok, trzecie 2 tygodnie.
Okazało się że się czepiam i sprawdzam kierownicę.
Kolejna rzecz.
Robi się różne rzeczy. Niektóre trzeba robić systematycznie. Zwróciłam uwagę kierownicy, że ta a ta nie robi i że jest problem. Powiedziała: powiedz jej. Powiedziałam raz, drugi, trzeci. W końcu napisałam na naszej grupie.
Co się okazało?
Wprowadzam niemiłą atmosferę, czepiam się i krytykuję.
Do jasnej cholery.
Kudłata mówi, że mam wyluzować i mieć wywalone.
Moja przyjaciółka mówi to samo.
Ja postanowiłam robić co do mnie należy i jednak mieć wywalone. Nie potrafię, bo jak coś może być lepsze, to czemu tego nie zmienić. Ale spróbuję.
Będę próbować, aż się porzygam.
Inna sprawa, że szukam pracy. I jak znajdę to niech spadają.
Klienci się zasmutają, bo ciągle mi mówią, że ta i tamta to są niefajne i oni przychodzą tylko jak ja jestem :)
Dzika satysfakcja.

wtorek, 3 lipca 2018

[376]. Nie-obecna

Nie to, że zapomniałam o Was. Nie. Ani nie obrażonam.
Czasu nie mam zwyczajnie.
Napierniczam całymi dniami, bywa, że 17 godzin na dobę, a zdarzyło się i prawie 19.
Oczywiście nie zawsze. Mam też czas na spanie, chociaż szybkie, żeby zdążyć.
Ale i na kino z młodym. I na lody. I na koncerty. I wycieczki do Krakowa, a propos koncertów.
I spotkania, choć też w biegu i niewyspaniu.
No ale co tam. Przyjdzie ten czas, że nic mnie nie będzie gonić.
No to teraz szybkie wieści:
- grono adoratorów rozszerzyło się.
... O Pana Arystokratę, który mnie dokarmia w środku nocy, czyli kupuje dwa wafelki, i jeden mi zostawia. Albo czekoladę. Albo mówi, że mi coś ugotuje. Ale Pana Arystokraty nie przedstawiałam jeszcze. To facet w moim wieku. Nie stoczony, aczkolwiek popijający. Z takich co to "moje włości, spadek, kupa kasy i jestem światowcem". Od początku go nie lubiłam. Za drugim razem dostał zjebkę ale taką, że wióry leciały. Bo kupił zapalniczkę, mimo że "ma setki zippo". I po 3 godzinach, czy nawet pięciu przynosi mi ją rozwaloną, że niby mu taką sprzedałam. Ożesztygnojuwmordękopany. Podziałało to na mnie jak płachta na byka. Wymiana zdań była mega ostra, ale tu mnie zastanawia jedno, bo najgorszym słowem, którego użyłam było "chamski", a z jego strony "impertynencka". Że niby ja. Ale następna wizyta jegomościa była całkowitym zaskoczeniem, gdyż zostałam przeproszona, ucałowana w rękę i dowiedziałam się, że tamta wymiana uprzejmości postawiła gościa na nogi oraz ukazała moją inteligencję. Oraz że mam w sobie coś. I że być może jest zakochany.
... O hydraulika Janusza "przyjmie pani buteleczki?". Powiedział, że się we mnie zakochał. I był trzeźwy. Ma mieszkanie własnościowe. Od tamtej chwili wszystkim mówię, że jestem zajęta. Żeby nikomu nie wpadło do głowy wyznawać mi miłość.
... O ..właściwie nie wiem jak ma na imię, ale powiedział, że jak wyjdzie z szoku, że jestem taka inteligentna, to po mnie przyjdzie i mnie zabierze i nie będę musiała w monopolu pracować. Tylko że następnym razem już tego nie pamiętał.
- Ludzie mi pokazują swoje grafiki. Jeden nawet pracuje 25 godzin na dobę. Nie pytałam co brał.
- Mam posłuch u żulerni. Szczególnie jeden stara się teraz mówić wyraźnie i zaczyna poproszę i dziękuję. A to dlatego, że stanęłam w jego obronie. Stał przy okienku, a ja liczyłam jego drobniaki, bo coś tam kupił. Przyszedł jakiś młody, nabuzowany, naćpany chyba, bo bardzo pobudzony, i drze się na gościa. Nie powiem jak, bo możecie to sobie wyobrazić. Więc wychylam się z okienka i niegrzecznie podnoszę głos w te słowa: czy mógłbyś się uspokoić, gdyż ten pan robi zakupy, a ja liczę pieniądze? Kolejka jest. Gdziekolwiek wstawicie brzydkie słowo będzie dobrze. Po drugim razie chłopak zamknął dziób, bo słyszeli mnie chyba po drugiej stronie ulicy.
- Praca w monopolu wyczuliła moje zmysły i mam alergię na podchmielonych ludzi. Agresor mi się włącza jak się na nich natykam poza pracą.

Lecę spać.
Jeszcze tu wrócę!


piątek, 18 maja 2018

[375]. -

To miał być spokojny dzień.
Wyspałam się do bólu. Takie mam skurcze w łydkach, że nie pytajcie. Na własne życzenie oczywiście, więc nie narzekam.
Wszystko było dobrze. Do czasu. Teraz muszę przemeblować sobie wszystko.
Czasem dostaje się kopa z kierunku, który klika dni wcześniej wydawał się raczej tym stabilnym i wspierającym. Bo wydawało się, że się zrozumienie, że wsparcie, zaufanie i takie tam. I że jakoś się do kupy wszystko składa, mimo, że nie jest i tak różowo, ale jednak jakoś jest.
Chciałoby się lepiej, bardziej, ale nie można. I wtedy ciach. No trudno. Nie takie rzeczy przetrwałam. Potraktuję to jako nauczkę, ale mam też nadzieję, że ktoś zrozumie, co to spalony most.
Że nie zawsze można lecieć z pyskiem i rzygać gównem. Nie zawsze to się opłaca.
I że emocje to sobie można wyładowywać gdzie indziej. Ja nie jestem dziewczynką do bicia.
Może nie zawsze mi się układało i nie wszystko zrobiłam tak jak powinnam. Może popełniłam milion błędów. Konsekwencje odczuwam i będę odczuwać, pewnie do samej śmierci.
Ale to nie powód, żeby tak mnie traktować.


środa, 16 maja 2018

[374]. Podryw

Właśnie wtryniam trufle.
Przypomniał mi się smak z dzieciństwa, kiedy to przyjeżdżała z wielkiego miasta (tej wsi, w której mieszkam, nie bójmy się użyć tego słowa, i nie o wieś wsiową, porządną mi chodzi) moja ciotka, chrzestna, i przywoziła trufle. Nie wiem czemu, ale pociągał mnie alkoholowy posmak rzeczonych. Może to jaki omen, skoro pracuję w monopolu. Dobrze, że nie wylądowałam jako degustator. Moja wątroba powiedziałaby stanowcze nie.
I tak sobie truflowo rozmyślam, co napisać.
Poza tym, że wczoraj byłam w pracy jakieś 16 godzin, a na nogach jakieś 20. I nawet nie było tak źle. Ale jakoś o pracy pisać mi się nie chce, bo tam nuda. Ciągle jakieś propozycje matrymonialne. Od coraz młodszych facetów. Ja myślę, że to jest zależne od stopnia nawalenia. Nie mojego, rzecz jasna.
Dzisiaj za to napiszę o Kudłatej.
Kudłata stara już jest. Nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu. Przeżyłam kilku jej facetów, co jeden to lepszy, ale ogólnie nuda.
Za to teraz trafił się egzemplarz bardzo nietypowy. Wręcz anomalia.
Otóż.
Człowiek ten odwiedza miejsce, w którym spotykają się same pomioty szatana (w tym czasem ja, o Kudłatej nie wspomnę i nie opowiem, bo to jest już cała anegdota i w mieście gadają), gdyż leci tam muzyka iście nieanielska, przeważa czerń koszulek, dżinsy, rozwiany włos, ale ludziska miłe i sympatyczne. Za to wyróżnia się z tłumu jako ten ostatni przyjazny dom w Rivendell. Widać go z daleka w tej masie ogrów, choć nie napiszę dlaczego.
No i ten gość zaczął się uśmiechać. Znaczy pewnie to robił wcześniej, choć zmarszczek chyba nie ma, ale to rozpoczęcie uśmiechania ma o tyle znaczenie, że oznacza zainteresowanie moją córką.
Na co po kilku spotkaniach Kudłata dała mu lekkiego kosza typu: poznajmy się lepiej.
Więc nastąpiło wycofanie.
Znaczy właściwie, jakby to ująć..nie poszło do przodu.
I tak, na przykład, Kudłata dostała kocyk, jak na pytanie o to czy jej ciepło odpowiedziała, że zimno.
Film oglądali, tak z metr od siebie.
Kudłatą nosi. Facet zagadka. Ostoja spokoju. Zero spontanu. Powaga prezesa jednoosobowej spółki.
Przy takim nie przeklniesz, nie napyskujesz, nie zrobisz z siebie idiotki, nie będziesz go cisnąć dla beki.
Jak żyć?
Na początek Kudłata odgraża się, że weźmie ze sobą miarkę i będzie przeprowadzać badania na temat zmniejszania dystansu.
Może poskutkuje.
Zupełnie nie mam pomysłu jak rozruszać faceta. Znaczy jak Kudłata ma to zrobić. Podpowiecie coś?



środa, 9 maja 2018

[373]. Koncertowa idiotka

Mam ja w domu piec dwufunkcyjny, który obecnie służy jedynie do grzania wody bieżącej.
Ten piec grzał wodę tak, że nie można było włożyć pod strumień ręki, bo parzyło, a ciśnienie było takie, że wow, łeb mogło urwać. Całkiem serio to mówię.
Ale nadszedł czas, po kilku latach, że ustawienie go na 3 (to wystarczająco gorące, ale w miarę oszczędne) przestało wystarczać. Dziad jeden przestał grzać wodę, nawet piątka nie gwarantowała, że łeb mi nie zamarznie przy myciu. Od razu przypomniało mi się schronisko w Dolinie Pięciu Stawów, kiedy to wskoczyłam pod prysznic, a on kryształkami lodu prawie dawał.
No więc piec nie grzał mi wody, męczyłam się jakiś miesiąc.
Postanowiłam więc wezwać fachowca.
No i przyjeżdża panów dwóch.
Wykładam problem najbardziej zrozumiale, jak potrafię. Było - nie ma. Chcę, żeby było.
Odkręcam wodę.
I co?
Leci gorąca. Na trójce.
Po kilku próbach nie chce być inaczej.
Już mi się odechciało tłumaczyć, bo pan powiedział, że gorętsza być nie mogła, mimo że ja wiem, że była.Minę miał przy tym mówiącą wiele o tytule tego posta.
Piec działa.
Pan pojechał.
Złotówki nie wziął.
Jestem wkurzona.
Idę spać.

PS: Normalnie wzrokiem go chyba naprawił.

wtorek, 8 maja 2018

[372]. Perypetie i talerze

No dobrze już dobrze. Mieszkam w domu dwurodzinnym. Na dole sąsiedzi, ja na górze. Całe szczęście muza u nich leci rzadko i właściwie tylko w weekendy. Bo tak to oni już o 21 kładą się spać. Już tak nie krzyczcie :)
Gorsze jest to, że wkręciła mi się jedna cholerna piosenka z monopolu i dzisiaj nawet na widok Ukraińców mi się nuciła.
Bo muszę Wam powiedzieć, że pracuje ze mną pięciu. i zawsze na ich widok, albo dźwięk wymowy, włączają mi się Biełyje Rozy. No tak mam. A dzisiaj ni chu chu.
W monopolu ostatnio było ok. Żadnych ekscesów, poza zbitymi dwiema butelkami piwa i koniecznym w tym wypadku myciem podłogi, ale nie takim zwyczajnym. Piwo wlało się pod butelki z wodą ustawione na podłodze, więc każdą musiałam umyć. W moim małym, ciasnym sklepiku to było równoznaczne z ekwilibrystyką.
Sama praca w monopolu nie jest taka zła. Mam głośniczek, podłączam do telefonu i jestem na koncercie.
Najgorsze jest jednak rozpoznawanie na ulicy mojej klienteli i przez klientelę. a praca w śródmieściu i poruszanie się po nim, niestety powoduje, że prawdopodobieństwo spotkania jest wyższe niż wygrana w lotka.
I tak: schodzę z nocki, idę tunelem na tramwaj, a tam Marianek. Dobrze, że są dwie nitki tunelu, więc zwiałam, bo pewnie chciałby mnie do domu odwieźć.
Dzisiaj idę se na zmywak, a tam kolejny dziad. Rozpoznał mnie, a ja udałam, że go nie widzę. Całe szczęście milczał.
Poszłam na pocztę, a tam pan, co puszcza u mnie lotka. Powiedziałam mu dzień dobry, bo nie kupuje alkoholu, no i mnie poznał.
Ale najlepszy był Mietek.
Mietek to ten co mi płakał i przypominał mojego ojca.
Mietek mnie, delikatnie mówiąc wkur...denerwuje. Poruszył coś czego nie chciałam. Z czym się pogodziłam i co wybaczyłam. A teraz po kilku dniach znajduję coraz więcej podobieństw z tatą. I coraz bardziej się na to buntuję.
Ale Mietek sprawił, że chciałam stać się niewidzialna. Wsiadł do mojego autobusu. Siadł na siedzeniach obok. Ja w okularach przeciwsłonecznych, siadłam bokiem i udawałam czytanie w telefonie. Zaczepił panią co siedziała koło niego. Jak ja zaklinałam rzeczywistość, żeby mnie nie rozpoznał!!
Praca w monopolu to straszna praca. Zaczynam podnosić głos.
Szykuję dla Was drugi cykl opowieści. tym razem o talerzach, tylko muszę poskładać go trochę. Będzie przezabawnie, chociaż nie jest tak wesoło. Ale co się będziemy smucić :)

czwartek, 3 maja 2018

[371]. Perypetie w monopolu #3

Dzisiaj będzie zupełnie inaczej.
Zeszłam z dwunastki i już nie śpię, bo obudziła mnie... Miłość w Zakopanem, w mordę kopana jegomać. Moi sąsiedzi są kochani, bo ratują zostawione na gazie czajniki, budzą mi syna i karmią koty jak jestem na Woodstocku, ale kurde, gustu muzycznego za grosz. Jak nie techno i basy kruszą mi ściany, to disco polo. nie wojuję z tym, bo serio są spoko.
Ale ta mała dygresja dotyczy monopola.
Jest tam pudełko magiczne, które gra. Gra pewną stacją, której nazwy nie wymienię, bo szacunku do niej nie mam od kilkunastu lat, ponieważ w kółko leciała Patrycja Markowska, której nie cierpię.
No i zniosłam jedną noc. Jakoś zajęłam się robotą i zeszło.
Drugą  noc poświęciłam na kombinowanie jak to dziadostwo ściszyć. Udało się. Ale no cóż, jestem taką istotą, że muszę mieć coś grane w tle, bo inaczej tradżik.
No i chcąc nie chcąc słuchałam tych piosenek. po drugiej nocy już wiedziałam jaka jest kolejność, bo co noc leci to samo.
I nastało załamanie. Warstwę muzyczną zostawiam bez słowa. Za to słowo mnie wstrząsnęło i zmieszało.
Oto próbka:
- (...) rozumiesz moje ciapy i złote zęby. (...)
- (...) I nawet kiedy ciebie nie chcę i nawet kiedy już nie mogę (...)
- Ona nie ma majtek, ale nie krzycz, na jednej ma dziarę, na drugiej pieprzyk ( to akurat leciało na zmywaku, reszty nawet nie zacytuję, o cyckach i innych - polski rap)
- Na przeciw wyjdę ci, otworzę każde drzwi, wybaczę wszystko ci, nieważne ja czy ty...
Może coś przeinaczyłam, nie wiem, notowałam szybko, żeby nie zapomnieć.
Naprawdę tak nisko upada to pokolenie? Naprawdę ambitniejsze teksty są ponad siły twórców?
To tylko wyrwane kawałki, ale zapewniam, że całość jest tak miałka i jałowa, że aż boli. Nie wymagam rozprawy naukowej i wzniosłych tekstów dwunastozgłoskowcem, ale do cholery jasnej! Jakaś TREŚĆ. PRZEKAZ.
Wczoraj nie wytrzymałam. Leciał od rana Polski Top Wszechczasów na trójce. Słuchałam i cieszyło mnie obcowanie z MUZYKĄ i TEKSTEM. Postanowiłam zabrać ze sobą głośnik do mojego telefonu. Puściłam radio. Tamto pudło wyłączyłam. Błogość nastała.
A najlepsze, że wszyscy nasłuchiwali co leci. Żule skomentowali Republikę i Lombard. A potem już tylko rock do rana. Balsam dla duszy!
Ale nie samą muzyką człowiek żyje.
Kolejny pijak mnie uraczył życiową historią. Płakał chwilami.
Dla mnie nastąpił powrót do przeszłości.
Przypominał mi mojego ojca. Dokładnie tak zachowywał się tata, kiedy pił. I wyglądał podobnie. Oni wszyscy wyglądają podobnie.
To ciężkie wspomnienie. Jeszcze mam ochotę zbawiać świat. Ale wiem, że nie dam rady.






poniedziałek, 30 kwietnia 2018

[370]. Perypetie w monopolu #2

Cały dzień w pracy. Niedziela.
Rano (skoroświt) mało przytomna wparowałam zmienić dziewczę i od razu same kłopoty. Przywitało mnie rozwalone do końca krzesło, więc tyłek mogłam posadzić tylko na skrzynkach (wygodniejsze niż to krzesło, bo nie lubię siedzieć na wysokich stołkach), potem kasa nie chciała ze mną współpracować, wbijając jakieś dziwne rzeczy, których ja na oczy nie widziałam. Resztką przytomności umysłu (bo spałam tylko 3 godziny, po ciężkiej zmianie na zmywaku) wyłapywałam te dziwności i po kilku soczystych kurwach (nie bójmy się tego słowa, bo ono czasem ratuje i prostuje niektóre rzeczy) wszystko się uspokoiło. Mając w tyle głowy poprzednie manko pilnowałam się okrutnie, bo sorki, nie pracuję po to, żeby spłacać jakieś pomyłki. Manko, jak się dzisiejszego ranka okazało, było urojone, to znaczy wsadziłam kasę nie tam gdzie trzeba, znaczy więcej niż trzeba, więc wszystko jest gitarra i gra i trąbi.
Ale do sedna.
- sprzedałam córkę za 4 miliony
- idę na szampana
- idę na obiad do Sowy
- znam historie 1/3 żuli oraz sąsiadów

Córka poszła za 4 bańki, ale pod warunkiem, że Ukrainiec, który wziął zakład lotka wygra te bańki. Wtedy, o ile moja córka jest tak fajna i ładna jak ja, jedziemy wszyscy na Majorkę i do Hiszpanii. Także ten.
Na szampana idę ze starszym panem, który w zeszłym roku miał wygraną piątkę, a ponieważ życzyłam mu wygranej, powiedział, że jak jestem wolna to on mnie zabierze na szampana, jak wygra oczywiście, i będzie częściej przychodził.
Na obiad do Sowy zaprosił mnie Marianek, który sięga ciut głową ponad ladę, czyli mi tak mniej więcej pod ramię. Marianek to taki żul z zasadami, w miarę kulturalny, czysty i bojowy. Pilnuje tam nas jak kogut kurnika. Jest codziennie sprawdzić czy wszystko ok. W Sowie zna menedżera, który go dokarmia i daje mu kasę czasem, za coś co zrobił Marianek, ale nie wiem za co. Także wiecie.
Jeden żul lubi tylko zarośnięte baby, niegolone. Więc odpadam raczej.
Zaczynam rozpoznawać stałych klientów i wiem co który pije.
Dostałam grafik na maj. Poprzeplatałam go ze zmywakiem i powiem Wam, że jak to przeżyję to będę miszcz.
A przeżyję. Bo jak nie ja to kto.
To tyle.

niedziela, 29 kwietnia 2018

[369]. Wszystko się może zdarzyć.

Dzisiejszy post zacznę tak:

Nika! Ty wiedźmo!!

Szłam ja sobie z nocki, ciut podłamana, bo wyszło manko. Takie do przeżycia, ale jednak.
Szłam ja se więc i tak sobie pomyślałam. Wszechświecie! Ja chcę już żyć normalnie! Ja chcę pracę normalną. I chcę nie mieć już problemów z kasą!

I tak se poszłam do domu, szybko spać, bo musiałam wstać 3 godziny później, żeby z Młodym podążyć na odczulanie (na ostatnią chwilę zdążyliśmy). A potem szłam do drugiej pracy, żeby wiadomo, mieć ten hajs, co to musi się zgadzać w końcu. (Dorabiam sobie w mało chlubnym a tak potrzebnym zawodzie. W sumie mogłabym jechać na Wyspy jako profesjonalny pracownik sekcji czyszcząco-odkażającej statki, o tym też napiszę, a co. Lubię się dzielić swoją głupawką i doświadczeniem).
No więc wstaję po tych 3 godzinach ( nie uważacie, że robię za długie dygresje?). 
Sprawdzam telefon.
1 połączenie.

I ciąg dalszy nastąpi.

Na dziś:
Linkin Park - Talking to myself


środa, 25 kwietnia 2018

[368]. Perypetie w monopolu #1

Pierwsza nocka, ba! pierwsza samodzielna zmiana za mną. Nocka spokojna, bez ekscesów.
Obraz społeczeństwa z dzielni:
- 1 rozstanie
- nie mogę spać i tak spaceruję - 1
- ja tu pracuję naprzeciwko co noc - 1
- kilkanaście zakupów standard
- kilka zakupów niestandardowych.

Obserwacje poczynione już wcześniej nie napawają optymistycznie. Wycinek ludzkości odwiedzający mój sklep przejawia tendencje do upadku, staczania się po równi pochyłej w tempie przyspieszonym.
Przerażają kobiety, naprute od rana, ledwo stojące na nogach, udające, że to dla koleżanki.
Przerażają starsze panie, które każdą znalezioną butelkę zwrotną myją i przynoszą, bo emerytury nie starcza.
Przerażają robotnicy, którzy na śniadanie kupują flaszkę i popitkę. 
Przerażają wstydliwi panowie, jeszcze eleganccy, ale chowający pośpiesznie w aktówkę mini flaszkę, lub dwie.
Nie żebym tego nie wiedziała wcześniej. Wiedziałam. Ale dopiero styczność z tym osobista daje emocjonalnego kopa.
Na przykład taki pan, który kupuje piwo, żeby zagłuszyć niemiłe uczucie po gastroskopii. "Bo ja mam rozwaloną wątrobę, to się przyczepili i mnie z każdej strony teraz badają". Wyniki gastro mi pokazał. Nie wygląda dobrze, ale ja się nie znam. Pan trafił na SOR i od tego czasu jest badany na wszystkie możliwe sposoby. Prawie na cito. Nie czeka pół roku, czy dwa na rezonans. Bo ten typ nie pamiętałby za tydzień, że ma gdzieś iść na badania. Sprawiedliwość? Hm. Powiedział, że nie powinien pić i zaśmiał się diabelsko.

Rozstanie zaznaczyło się piwem, które dziewczę nosiło w kieszeniach. Przyszło dwa razy, "bo wie pani, koleżanka się rozstała, a ja tylko donoszę". Na pytanie, które chyba było już za trudne, czy na smutno czy na wesoło się rozstała, dostałam odpowiedź, że na pijano. W sumie logiczne. 

Zakupy niestandardowe to kubuś malinowy i czekolada, gdzieś tak o drugiej w nocy.

Ale też żeby nie było tak niefajnie: mam adoratora!
Zrobił zakupy i mówi, że w sumie to chciałby jeszcze coś. Ja, zupełnie nieświadoma, wiecie, już północ minęła, pytam co jeszcze podać. A ten: numer telefonu. Zatkało mnie, zaczęłam się śmiać i mówię, że się zastanowię (sic!). Powiedział, że cierpliwie poczeka, bo on tu przychodzi co noc i pracuje po drugiej stronie. Tak jakby strzał w kolano.
Niestety, zakupy pana nie napawały optymistycznie co do jego przyszłości i zarazem mojej, więc raczej nie stanie w konkury. Poczekam na innego księcia z bajki.

To tyle z pola boju. 
Dzisiaj powtórka z rozrywki.
Trzymajta kciuki.


sobota, 21 kwietnia 2018

[367]. Opowiem Wam bajkę...

O tej ogromnej ilości miejsc do pracy i o tym, że pracodawcy prześcigają się w ofertach dla pracowników.
To wszystko to bajka. Bujda na kółkach.
Wysłałam całe tony cv, na stanowiska różnorakie, zgodne z moim wykształceniem, wiedzą, doświadczeniem, wiekiem, umiejętnościami, poniżej powyższych, a nawet dla beki powyżej. A może nie dla beki, a z rozpaczy.
W końcu rzutem na taśmę, poszłam z żółtą teczką w miasto. Jak nie chcą mnie tam gdzie ja chcę, to pójdę, gdzie mnie zechcą.
I tak spacerowałam ulicami, wypatrując na szybach ogłoszeń. Nie jestem spawaczem, operatorem cnc, koparki, ani walca, nie jestem murarzem, tynkarzem i akrobatą. W końcu trafiłam na monopolowy. I nie żebym z rozpaczy poszła po flaszkę, ja nie zapijam smutków. Było ogłoszenie.
Żeby było śmieszniej, moje cv w tej firmie już leżało od dobrego miesiąca.
Zadzwoniłam pod wskazany numer. Po półgodzinie kobieta oddzwoniła i na drugi dzień już byłam w centrum działań, czyli w mikro monopolu, obsługiwałam towarzystwo i cóż. Mam pracę.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Także na dzielni, od poniedziałku rządzę ja.
A na nocnej zmianie dużo czasu na naukę języków. Taki mam plan.

A to moja ferajna, dzieło własnoręczne, stworzone nie tak dawno na pierwszych ever zajęciach z ceramiki.
To, jak zauważyliście zapewne, kolorystyczna niewiadoma, czyli, szkliwimy, ale właściwie efekt będzie nieznany, bo nawet jak powiedzą, że turkus, to nie wierzcie. Poza tym będą z tego magnesy na lodówkę może, albo nie wiem jeszcze co.
A, i wibrys się zaplątał i też możecie sobie obejrzeć :) Po prostu moje koty mówią: nic o nas bez nas!



wtorek, 17 kwietnia 2018

[366]. How can I speak??

Jak nauczyć się gadać, żeby się nie wstydzić popełnić błędu?
Jak wydukać zdanie, nie półsłówkami, tylko normalnie, nawet jak szyk jest poprzestawiany, ale w końcu Kali zrozumieć?
Co z tego, że we łbie wsio perfekt. Rozumiem, wiem co chcę powiedzieć, a nie wydalam z siebie zdań.
Kiedy mam odpowiedzieć na pytanie - w czaszce pusto. Nawet mózg mi się chowa.
Odpowiadam pojedynczymi słowami, bo mam taką blokadę, że bania mała.
Już było lepiej, ale się skiepściło.
Bo Młody śpiewa po angielsku bez problemu! Bo gada! Bo rozumie! Bo nawet się nie uczy!
Ja go kurna nie widziałam nad słówkami. Nad nauką języka. On go po prostu umie. ma same piątki i czwórki.
Wyśpiewuje mi tu punk-rockowe szlagiery w języku Szekspira i nie ma z tym problemu.
Ja owszem, wyśpiewuję - w myślach.
Ratujcie!
Jak to zmienić?
Zrozpaczona
Dane do wiadomości redakcji.

Fluff it!

PS: Przyszła koza do woza.

Na dziś:
Creed - My sacrifice
A tak mi zagrało.


sobota, 14 kwietnia 2018

[365]. A było tak pięknie..

Było i się zmyło.
Dzisiejszy dzień to porażka na całej linii. Właściwie to jego końcówka jest dla mnie okropna.
Czasem byle drobiazg potrafi doprowadzić do szału. I tak też się stało. Drobiazg.
A właściwie nie. Kurwa mać, nie drobiazg. Własnie, że nie.
Staram się wychować tę bandę gówniarzy na normalnych ludzi. Staram się i zwyczajnie mi nie wychodzi. Opcje są takie: a) nie nadaję się na matkę, b) gówniarze nie nadają się na moje dzieci, c) to nie moje dzieci.
Wszystkie moje pogawędki i ustalenia działają chwilę. Może tydzień. Wtedy jest jak być powinno.
Potem znów jedno wielkie gówno, ja rzucam kur..zaklęciami na prawo i lewo, robię czego nie powinnam, aż znów wybucham.
I właśnie jest znów.
Ale ja już mam serdecznie dość. Naprawdę. Mam ochotę spakować towarzystwo i wysłać w pakiecie ojcu. Niestety, jedno jest pełnoletnie i ma to w dupie, a drugie nie chce.

Niech mnie ktoś przytuli!!

środa, 11 kwietnia 2018

[364]. Popierdółki

Jako widnieje na pasku po prawej, tako mnie ogarnęło. Już mówię jak to było.
Jestem chomikiem. Albo nie. Jestem oszczędna i przewidująca. Albo nie. Jestem gromadzącą graty, bo się przyda się.
Mam tego .. dużo. Teraz stanowczo mniej, niż nie tak dawno, ale jeszcze sporo.
Kiedyś w ferworze zmian, chęci ogarnięcia chaosu oraz odstresowania po pracy, zakupiłam zestaw dwóch książek. Jedna to Magia sprzątania, a druga Tokimeki. Zapewne ta druga jest o układaniu, ale jeszcze nie wiem, bo nie dotarłam jeszcze do końca tej pierwszej.
Zabrałam się za lekturę ochoczo, oczekując niejako, że z kart książki wyjdzie sama autorka i mi zrobi porządek. No może nie do końca tak było, ale spodziewałam się piorunującego efektu, blasku zwycięstwa i wieńca laurowego.
Nic z tych rzeczy.
Po pierwsze, najpierw książka mnie znużyła.
Po drugie przestałam się z nią zgadzać natychmiast.
Po trzecie obraziłam się za brak efektów.
Odkładałam i wracałam. Czytałam po kilka stron i znów rzucałam w kąt.
Zrobiłam porządek w ciuchach. Fakt. I w schowku, w którym czort by nogi połamał, bo nie dość, że tam są schody (nie tak monumentalne jak splagiatowany pomnik, ale zawsze), to jeszcze sufit jest prawie na wysokości kolan. Schowek służył do tego, żeby chować tam wszystko, co akurat zalega, niepotrzebne i nie ma na to miejsca w domu. Jest tam też okropny, toporny regał na przetwory, i z niego jestem zadowolona. Schowek ma też tę zaletę, że zimą tam zimno, i wadę, że w lato tam gorąco. Bo jest tuż pod dachem. Zupełnie jak pokój Kopciuszka.
Ostatnio jednak dojrzałam ciut. Przeczytałam książkę prawie do końca. I zaczęłam sukcesywne żegnanie się z przyda-się-kiedyś. Jest to proces długotrwały i bolesny. Bo ja się boję, że będzie jak zwykle: wyrzucę, a potem się okaże, że potrzebuję.
W każdym razie walka z materią idzie mi nieźle. Ze schowka wytrzaskałam dwa wory słoików.
Z moich skarbów kilka worów różności.
I postanowiłam, że pozbędę się wszystkich popierdółek, które mi zalegają, a ja nawet nie wiem gdzie. Ba! ja nawet czasem nie wiem, że je mam!
I żadna czekolada więcej mi się nie przeterminuje na półce!



czwartek, 5 kwietnia 2018

[363]. Walczę

Nie nie, zbroja wisi na kołku, miecz leży w schowku i rdzewieje.
Wróciła ta zaraza, która już sobie poszła i dała mi spokój. Nie wiem kto mi tak źle życzył, ale po tygodniu swobodnego oddychania, spania i życia musiałam odwiedzić mojego ulubionego lekarza w celu uzyskania recepty, osłuchania i określenia co to za menda nie daje mi spokoju.
Więc. Jak leżę na lewym (!) boku, to mi bulgocze. W oskrzelach. Myślałam, że to dziura po sercu, bo przecież nie mam serca, albo może dziura w płucach, ale nie. Kaszel od poniedziałku jest taki, że umarlaka by obudził, dlatego nie udzielam się na cmentarzach, bo byłby Świt Zombie. Jak nic.
Umarlaka, jak umarlaka. Ja zasnąć nie mogłam! Dopiero wczoraj, jak wytargałam wszystkie poduszki wolnego stanu i ułożyłam w stos, wypróbowałam różne pozycje. Z poduszkami łatwiej, tu podłożysz, tam niżej. No i wyszło: jedynie na wznak. Na boku lewym bulgocze i nie można złapać tchu, na prawym lepiej, ale po minucie jest już tyle do odkaszlnięcia, że najpierw lecą ...rwy, a potem kaszlę. I tak przespałam prawie całą noc. Ja myslę sobie, że poduszki to jedno, ale mleko z czosnkiem i miodem to drugie. A trzecie to sinupret, o którym za chwilę.
Poszłam się poskarżyć panu doktorowi. Bo tak naprawdę to tym razem to co innego. Leciało mi z zatok takie żrące coś. Podrażniało gardło. I kaszel. No i tak się baktery zagnieździły w oskrzelach, gdzie słychać coś na wydechu. nie wiem jak on to słyszał, ten mój doktor, bo wdech - kaszel, wydech - kaszel.  Żeby nie było: głowa nie boała mnie nawet przez chwilę, nie wspominając o uciskach, zatkanym nosie i innych objawach. Jak wyczułam to lecące wczoraj, to wygrzebałam z czeluści reklamówki przeznaczonej do zwrotu w aptece ten sinupret. Sprawdziłam datę i powiem szczerze, że albo jeszcze rok jest ważny, albo od 3 miesięcy już nie. Pomógł, bo mi się nic nie klei do gardła, a zażyłam na własną odpowiedzialność. Nie krzyczeć.
Diagnoza: atypowe zapalenie oskrzeli.
Antybiotyk. 
No to dogorywam w domu, ale już mnie nosić zaczyna.
Na to wszystko Kudłata:
- Ty nie możesz normalnie jak każdy?? Nawet zapalenie oskrzeli musisz mieć nienormalne??
Także ten.

A wędlinka wyszła taka pyszna, że mamy dzisiaj czwartek, w poniedziałek zdjęłam ją z haka i...jest mały ogarek. Zeżarli. A miałam taką nadzieję, że nie lubią.
Poprawka: nie ma. To własnie prawie wydarłam dziecku z gardła, żeby strzelić fotkę..




niedziela, 25 marca 2018

[362]. Telefon

Nawet nie wiecie jak bardzo ucieszył mnie jeden telefon w piątkowe przedpołudnie. Zadzwonił pan komornik z informacją, że już poszedł przelew.
Także wracamy do gry, przestajemy trząść portkami, spłacamy zaległości i...ostrożnie idziemy do przodu.
Na razie ustalenia są takie, że jadę do Sis w czwartek, wracam w poniedziałek, układam sobie życie na nowo i staję się niezależna. Tak postanowiłam. Co prawda jak ostatnio stałam się niezależna (po podwyżce), to szybko los sprowadził mnie do parteru. Teraz się nie dam i już.

Z innych dziedzin to własnie jestem w trakcie produkcji własnej wędliny, znaczy schabu dojrzewającego, lub suszonego, nie mogę się zdecydować. Przejście do drugiego z czterech etapów produkcji zaskoczyło mnie pozytywnie, jestem zachwycona, zobaczymy jak będzie we wtorek, kiedy to osiągniemy etap trzeci.
Jeśli nic się nie zaśmiardnie, nie zzielenieje to od teraz będę sama robić takie cuda. Poinformuję słownie i obrazowo jak wyszło.

Na tematy polityczne i okołopolityczne nie będę się wypowiadać, bo wystarczy mi, że krew mi się gotuje, a adrenalina wycieka uszami.


Na dziś:
Jonathan Davis - What it is





niedziela, 18 marca 2018

[361]. Zabobony

Choróbsko już prawie prawie przepędzone. Jeszcze trochę kaszlu, ale niegroźne, mam nadzieję, resztki.
Po kilku dniach nieprzytomności i spania w dzień, wyleżany i wygrzany wirus odpuścił. 
Oby skutecznie.
I tu muszę ukłon w stronę moich sierściuchów, które nie dość, że dzielnie mnie wspierały, to jeszcze oszczędzały gonitw i dopominania się o żarcie w okolicach 3.30. Robiły to szeptem. Serio serio.
Muszę zatem przedstawić dzielną trójcę.
Tak sobie sypiają, tuż przy mojej głowie. Zwykle rozciągnięte są wzdłuż mnie, ale tu zjednoczyły siły w mruczeniu.

 

Najczęściej jeden, a czasem dwa, o ile się dogadają w kwestii miejsca, śpią na szafie.


Przedstawiam największego łobuza i herszta bandy, jednocześnie najmniejszego, a raczej najmniejszą. Bo to kotka. Gryzie, drapie i jest mega indywidualistką. Tylko ja mogę prawie wszystko. To od niej wszystko się zaczęło.



Jeszcze niedawno nie rozróżniałam czarnych. Od niedawna wiem już który to który. Ale to nie ma za dużego znaczenia jak się przychodzą przytulać i grzać kolana.




A w kwestii zabobonów.
Moja opinia odnośnie wielu aspektów życia.





poniedziałek, 12 marca 2018

[360]. Sprostowanie

Jedynym moim grzechem było zdjęcie jednego polaru spod kurtki. Ja się nie rozbieram na widok słoneczka, zaraz po mrozach. Nie zrozumieliśmy się.
I to jest najbardziej wkurzające, że nie, nie wyletniłam się, nie przegrzałam (zdjęty polarek), dupa ubrana.
Ot co.
A temperatura mi skoczyła do nieprzytomności. 36,4 i przespałam cały dzień.
Aczkolwiek już jest jakby ciut lepiej. tak mini mini.
Nie dajcie się!

niedziela, 11 marca 2018

[359]. Ciepło-zimno

To jest ten czas, którego nienawidzę.
Już nie zimno, ale jeszcze nie tak ciepło.
Słońce napieprza od kilku dni. Ale wiało. Ale było chłodno. Ale było gorąco.
No i kurna mam.
Nagle, bez ostrzeżenia, bolą oskrzela, kaszlę jakimś glutem ch.j wie skąd, duszę się się średnio z 3 razy na dobę. Leże pod kocem - chwilkę jest ok. Zaraz robi się mega gorąco i mam dreszcze (!). Odkryję się, dreszcze. I zimno.
Siedzę w koszuli - gorąco. Zdejmę koszulę - zimno.
Do tego łeb nawala, gorąco mi od szyi w górę, ale gorączka? Zapomnijcie: 35,7.
Oszaleję do tego wszystkiego.
Mam dość.

środa, 7 marca 2018

[358]. Rocznica.

Nie obchodzę, ale niech będzie. Mimo wszystko. 20 lat temu wyszłam za mąż. Nie wróciłam zaraz, ale wróciłam. I to była bardzo dobra decyzja.
Bardziej zajmują mnie sprawy codzienne. Na przykład gimnastyka finansowa - jestem bardzo fit w tej dyscyplinie. Coś z niczego i inne sztuki survivalowe. Moja specjalność.
Albo powodzie. Dzisiaj nawiedziła mnie taka. Nie ona pierwsza, ale mam nadzieję, że ostatnia. A przynajmniej jestem zaopatrzona w oręż, czyli komplet uszczelek. Bo poprzednia miała alergię na środki przeczyszczające i puściła.
Ale jak!
Spektakularnie!
Powodzie kuchenne mają to do siebie, że najpierw wyczuwam je stopami. Nic nie słychać, nie spodziewasz się nawet. Bo kosz na śmieci w miejscu, w którym trzymają go miliony rodaków brał do siebie całą treść.
Powodzie kuchenne spowodowały, że polubiłam nierówne podłogi. Bo całość zlewa mi się na środku kuchni i mam nadzieję, że ta przypadłość powierzchni, która powinna być płaska, spowoduje, że pod szafkami nie zatrzymuje się woda.
Wściekła zbierałam szmatami co mi kran dał. Klęłam pod nosem i na głos. A potem..chciałam wypłukać ścierkę i..domyślcie się. Apiać od nowa.
Trudno. To była trzecia, więc do trzech razy sztuka. Naprawiłam, ale będę obserwować gada.
Poza tym:
- Młoda stłukła szklankę - słoik, jej ulubioną. A raczej rozpękła jej się od wrzątku.
- Pojechałam do sklepu po zakupy, z listą. Zgadnijcie, której pozycji z listy zapomniałam?
- Jutro Młody idzie do szkoły. Zgadnijcie o której dowiedział się, że ma na jutro mieć kwiatka i czekoladę? Podpowiem, po tej, od której w telewizorni lecą programy dla dorosłych.

To by było na tyle. Muszę stworzyć kwiatka..Na czekoladę nie ma co liczyć. Trudno.

Na dzisiaj:
Despacito
Moja ulubiona wersja. Ja tego gościa uwielbiam.



wtorek, 6 marca 2018

[357]. Do brzegu

Czuje się po części tak, jakbym wróciła na stare śmieci. albo może nie, raczej tak, jakbym wróciła z dalekiej podróży.
Odzyskuję chęci do działania. Jakaś tajemna energia mnie dopadła. Może to za sprawą rozmowy telefonicznej, którą niedawno odbyłam? Kiedyś ta osoba pokazała mi mały tunelik, w którym było światło i wiele spraw się wyprostowało. Bo jak nazwiesz, to rozumiesz. Może to to?
A gdybym tak zaczęła dzwonić? I gadać? Ciekawe czy odbierzecie :)
Ale ale.
Dzisiaj była kontrolna wizyta u chirurga. Sympatyczny człowiek, pałętał się po oddziale, jak sam stwierdził, kiedy powiedziałam, że chyba się widzieliśmy, wygonił Młodego do szkoły. A raczej przekonał matkę, że jest wszystko dobrze i że nie musi już siedzieć w chacie i udawać obłożnie chorego. No to po krótkich negocjacjach, bo musi uważać, a ja chciałam, żeby poszedł dopiero w poniedziałek, Młody wywalczył czwartek, czyli tak jak było pierwotnie. Trudno. Idź i się ucz!
Będę mogła spokojnie zająć się przeczesywaniem rynku pracy w poszukiwaniu rzeczonej.
Odmeldowuję się chwilowo, gdyż uprawiam sprzątanie i wyrzucanie, od jakiegoś czasu, i mam ku temu ciągoty niemożebne. Marzy mi się średni minimalizm, ale raczej będzie to coś pomiędzy.
Oraz idę nastawić swój pierwszy zakwas.

Na dziś:
Guns'n'Roses - Paradise City
BO TAK!


czwartek, 1 marca 2018

[356]. I po szpitalu.

Wypisali nas 3 godziny po zabiegu.
Obsługa lekarska i pielęgniarska 5+. Zresztą salowe, jedzeniowe i świetliczanka też. Anestezjolog to chłop do rany przyłóż. Pogadał sobie z Młodym, opowiedział o rodzajach znieczulenia i dlaczego lepiej spać. Wytłumaczył w bardzo fajny sposób. Prawie się poryczałam z wrażenia.
Młody poryczał się tuz przed głupim jasiem, a zaraz potem wystawił mi język. Oczywiście próbował kombinować, podnosić ręce, wstawać, ale nie mógł.
Wrócił po godzinie. W tym czasie układałam rozpoczęte przez chłopaków (kolegę z sali) puzzle. Niestety, nie zdążyłam do końca, bo..nas wypisali. został kawałeczek nieba.
Jesteśmy od wczoraj w domu, trochę boli, ale Młody dzielnie znosi wszystko bez wspomagania.
Za tydzień kontrola.
No i jeszcze mam się z nim zgłosić do rodzinnego, bo ma za niskie BMI. Co ja na to poradzę, że je za dwóch, a chudy jak nasza szkapa? Taki jego urok. Trudno. Będzie trzeba się wytłumaczyć.
Cieszę się, że mamy to za sobą. Teraz tydzień rekonwalescencji i zmian opatrunków.

piątek, 23 lutego 2018

[355]. Szpital

No to czeka nas w przyszłym tygodniu. Młody kładzie się na dwa, trzy może dni. Taki mały problem, który mógłby być wielkim w przyszłości.
Jestem zaskoczona: konsultacja w czwartek, zapis do szpitala w czwartek, badania dzisiaj, termin - przyszły wtorek. szybciorem! Jak nie z tej planety. Inna sprawa, że nie mieli, po kolei na każdej ścieżce, zielonego pojęcia co zrobić z faktem odczulania, które niedawno rozpoczęliśmy. Sprawdziłam u naszej alergolog i wyszło, że luzik. No to luzik. Oby ten luzik miał też anestezjolog.
Ale Młody mnie zaskoczył. Na wieść o znieczuleniu ogólnym i usypianiu do zabiegu, w domu przeprowadził ze mną rozmowę z serii: a co będzie jak się nie obudzę i czy nie lepiej znieczulenie miejscowe. Wiecie jak ciężko dyskutować z dzieciakiem, który za dużo wie? No i się poryczał z emocji i nie mógł spać. Bo przeżywał, że dzisiaj musi być na czczo.
Na EKG dzisiaj leżał grzecznie, ale oczywiście wdał się w dyskusję z panią doktor.
Poza tym chyba głupi ma wielkie szczęście. Udało mi się zapłacić kolejny zaległy czynsz. Teraz będę na bieżąco i to bez alimentów. Których jeszcze nie ma.
Trzymajcie kciuki za pracę. Niech też się znajdzie odpowiednia.


Na dziś:
Coma - Spadam


wtorek, 20 lutego 2018

[354]. A tak jakoś

Żeby nie było.
Nie mam depresji. Ani smutku.
Jest we mnie mega złość. I już wyjaśniam na co.
Zła jestem na płatnika. Alimenty trzeci miesiąc bujają gdzieś tam. Komornika zmusiłam do działania strasząc, że zmienię kancelarię na bardziej skuteczną. Zobaczymy czy to podziała.  Ja, jak to ja, staram się nie utonąć i daję radę, bo przecież jak nie ja, to kto. Skończyłam co prawda dorywczą pracę, bo to nie na moje nerwy i siły, ale nie jest tak źle. Ogólnie mówiąc aż się dziwię, że jest jak jest, bo porównując teraz i okres przed poprzednią pracą, to przepaść jest jak rów. Może nie Mariański, ale taki, którego przeskoczyć na raz się nie da. I mam wrażenie, że pracy jest mnóstwo. Dla Ukraińców, którym można płacić mało. Dla tych z orzeczeniem, bo dostanie się dotację. A dla takich "normalsów" jak ja, z doświadczeniem, ale bez papierów - ni chu chu.
Czyli żyję.
Moja IO mnie wkurza. I hashimoto. Wkurzają mnie altmedy. I ludzie piszący w internetach bzdury. A najbardziej wkurzają mnie ci, co piszą bzdury w książkach.
Wkurza mnie brak korzystania z elementarnej wiedzy przez ludzi, zdobytej w szkole podstawowej i ogólna tendencja do czerpania wiedzy z podejrzanych źródeł.
Wkurza mnie niski poziom energii. Najśmieszniejsze jest to, że chce mi się dużo, ale jak przyjdzie co do czego.. ręce mi opadają.
No ale.
W styczniu, w swoje urodziny, obcięłam włosy. Było ich tyle, że poszły do fundacji Rak'n'roll.
Schudłam 5 kg.
Dałam się namówić na krewetki*
Wiem, że nie przepadam za sushi**
Nauczyłam kilka osób jeździć na nartach (a raczej wytłumaczyłam co i jak), czym zyskałam szerokie uśmiechy w podzięce oraz złowrogie błyskawice od instruktora na stoku. Zupełnie nie wiem dlaczego.
Naraziłam się rodzicom jednego gieroja na lodowisku. W kolejce do wejścia sprawiał wrażenie, że jest takim łyżwiarzem, że mógłby zdobyć złoto na mistrzostwach, po czym po lodzie jeździł z pingwinem. I nie to jest najgorsze. Ale jeździł w niezawiązanych łyżwach. Dzieciak lat około 10. Dojechał do nas jego tatuś i mówię mu, że on sobie zaraz nogi połamie. Na co usłyszałam, że on mu nie zawiąże, bo chłopaka bolą nogi! Masakra.

A poza tym mam plany!

I cieszę się bardzo, że tu zaglądacie. Postaram się więcej nie smęcić, bo przecież jest naprawdę fajnie.
No poza kilkoma cieniami.

* krewetki kojarzą mi się ze smrodem w sklepie rybnym w Szczecinie, do jakiego zabrała mnie ciotka i widziałam tam pierwszy raz w życiu krewetki, to było gdzieś tak w 1978 roku. I wtedy też pierwszy raz jadłam tosty z pieczarkami i serem, ale to tylko dygresja :)
** jadłam, ale wiem, że to nie moja bajka. Tak samo jak zupy azjatyckie.



sobota, 3 lutego 2018

[353]. Jeszcze nie początek.

Zwolnienie, jak zwolnienie, skończyło się wszystko. Znaczy skończyła się praca.
Jak jest? Tak sobie. Nie jest najgorzej, ale jestem w punkcie wyjścia.
Szukam swojego miejsca, na razie dorabiając w pewnym miejscu, żeby mieć za co żyć.
Bo alimentów nie ma już dwa miesiące. Komornika opierdzieliłam z góry na dół, zresztą nie tylko jego. Rozmowa smsowa z płatnikiem alimentów, bo były maż nie przechodzi mi przez usta, przyniosła mi dodatkową wiedzę: jestem pazerna, bo chcę alimenty na dzieci. I pies ogrodnika. I jestem głupia i zawistna. Także ten. Jeśli ktoś się dziwi, że jestem sama i nie śpieszy mi się szukać faceta, to już wiadomo dlaczego.
Co jeszcze. 
W grudniu byłam u endokrynologa. Nowość taka, że nie mam już tarczycy. Leczymy insulinooporność. No to z czytania o hashimoto (jedna książka tak mnie zdrzaźniła, że miałam ją ochotę wywalić) i prób ułożenia wszystkiego w głowie przeskoczyłam na IO i rozjaśniło mi się wszystko. Na urodziny od przyjaciółki dostałam książkę, która z jednej strony naprowadziła mnie na dobry tor, a z drugiej wkurzyła nieziemsko. Tak, zakipiałam. Bo gdyby ktoś mi te 8 lat temu powiedział o co chodzi i co z czym i dlaczego, dzisiaj pewnie miałabym wszystko jak należy. A tak sama, metodami prób i błędów musiałam dojść do sedna. Dzisiaj odebrałam jej uzupełnienie o dietę. Teraz przede mną zmiany przyzwyczajeń, nawyków, sposobu żywienia. Już widzę efekty po kilkunastu dniach, ale na spektakularne widoczne gołym okiem zmiany będzie trzeba poczekać. Cóż, poczekam. Straconego czasu nie nadrobię w tydzień. Ani miesiąc. Ale wszystko w swoim czasie.
Inna sprawa, że endokrynolog, który też rzucił kilka haseł, ale już wiedziałam o co chodzi, był nieziemsko przystojny. Dla takiego gościa warto się leczyć ;)
Co jeszcze? 
Porządki, wszędzie porządki. W życiu, w gratach, w głowie.
Dużo muzyki. I książek. 

Shinedown - How did you love