środa, 27 lutego 2013

[131] Telefony telefony

Najsampierw chcę Wam bardzo podziękować za wsparcie, dobre słowo, za maile i telefony.
Nie jestem z tych, co się poddają i załamują, ale każdego czasem przygniecie do ziemi coś niespodziewanego. Bo to było niespodziewane.
Przechodzę nad tym do porządku dziennego, trochę to potrwa i w końcu przejdę, ale na razie muszę się polansować pod kocem, w swetrze, dresach, z kubkiem inki, nad książką,  ze smutną miną, płaczem nad bohaterami, rozmyślając jak podejść do swego życia dalej i co zrobić, żeby wszystko wyszło na prostą.
Tak więc jeszcze jestem zagrzebana w rozpaczy, ale wczoraj na obiad zrobiłam najlepszą pizzę na świecie, więc chyba idzie ku dobremu.
Właściwie z tego leża poderwała mnie moja mama. Telefonem. Skargą. Na właściciela ajencji pewnego banku, z którym mi się współpracuje bardzo dobrze, natomiast ajent jak ajent, kultury w bankowości nie ma, melonik mu się nie należy i zamierzam wyładować swą złość na owym panu, donosząc na niego w banku, że jest cham, oraz żądając satysfakcji. Już zresztą poczyniłam pewne kroki, a dokończę lada moment. Koniec z milczeniem na temat chamstwa. Zapłaci za to.

Natomiast chciałam oczywiście napisać o czym innym zupełnie. Wstąpiłam do Frytki, poczytać o niedostępności, bo się przeraziłam, że kobieta mi ucieknie, nie będzie jej, zniknie, a ja tu pogrążona w użalaniu się nad sobą nie zauważę, nie zarejestruję i co??
I sobie czytam beztrosko. I oczy mi się otwierają. Bo doświadczyłam tego samego. Znaczy prawie, bo oczekiwać na smsy od ukochanego to niestety nie mogę w związku z nieposiadaniem. Ale nadenerwowałam się brakiem zasięgu nie raz i nie dwa. A to takie proste! Kartę wymienić trzeba! I powiem szczerze, że jest mi wstyd, bo technicznie obcykana jestem, znam się i wogle, a tu nie poradziłam sobie.
Trochę wiem dlaczego. Bo tegoż smartfona, który w mym posiadaniu jest, dostałam od cioci, która zlitowawszy się nade mną wzięła go za złotych 1, sobie zostawiając ulubione wielkie klawisze emeryckie. Bo mnie się mój telefon zalał kiedyś herbatką i co jakiś czas głuchnie obustronnie, czyli w opcjach: nie działa głośnik, nie działa mikrofon, nie działają oba. Doprowadzało mnie to do szewskiej pasji. A moja ulubiona, dotychczas i pomimo, firma odmówiła wsparcia, za naprawę zażądała kwotę tak wysoką, że stwierdziłam, że se kwiatki w nim posadzę, a nie naprawię i wtedy własnie ciocia poratowała.
Ale ja, nie mająca tej konkretnej marki nigdy wcześniej, nie wiedziałam, że android i całe to ustrojstwo lubi sobie się uaktualniać, synchronizować i nie wiem co jeszcze. Nie wspomnę o tej utracie zasięgu gdzieś 400 m od wieży. I w centrum miasta też. Wywaliłam wszystko co mogło się aktualizować, pobierać, ściągać i łączyć. Na razie jest ok.
Ale z telefonami miałam różne ciekawe przypadki. Znaczy jeden, za to seryjny. Otóż z wielką namiętnością, co pół roku, gubiłam telefon z Kudłatą na zmianę. Raz ona, raz ja. Gdyby nokia chciała testera, to chyba sprawdziłam najwięcej modeli, bez klapek, rozsuwane, z klapkami i inne.
Najciekawszy przypadek miałam we Włoszech.
Jadę sobie z Kudłatą wyciągiem, oglądamy świat pod nami:
- o! ktoś zgubił rękawiczki
- haha! czyjeś kijki!!!
- Zobacz! narta!
- hehe ktoś jeździ zasmarkany, chusteczki tam leżą
Dojeżdżam na górę, sięgam do kieszeni, przekopuję się, przez swoje chusteczki i nic. Kieszeń była otwarta, bo przecież tylko chusteczki wyciągałam.....
Przez kolejny tydzień jeździłam i mówiłam: o, tam gdzieś leży mój telefon....
Postanowiłam więcej nie śmiać się z innych.
Innym razem zgubiłam telefon wyrzucając śmieci. Kiedy wróciłam na miejsce już go nie było.
Więcej nie pamiętam, ale nie ma się czym chwalić.
A teraz lada moment będę przedłużać umowę, nie zrezygnuję jednak z moich 15 lat w jednej firmie i zastanawiam się: wierność marce, czy też zdrada....

Na dziś:
Republika - Telefony



wtorek, 26 lutego 2013

[130] Coś pękło.

Jestem.
Żyję.
Nie dam się.
Jest mi zwyczajnie źle.
Samej.
Dzisiaj.
Jeszcze do tego komputer odmówił posłuszeństwa, znaczy ta syrenka z mercedesem, o której pisałam, bo dalej jestem bez laptopa. Ale już jest ok.
Prawie.
Jak się pozbieram, to będę.
Jest mi zwyczajnie źle.
I nic tego nie zmieni.
Nawet moje imieniny...

Wniosek:
nie planować, nie planować, nie dzielić skóry na niedźwiedziu, nawet jak powiedzą tak, usłysz nie, bo tak nie zawsze znaczy tak, czasem znaczy nie. I to nie zabiera wszystko.
Mi zabrało.
Na chwilę.


Na dziś:
Zabili Mi Żółwia - Emigrant



poniedziałek, 25 lutego 2013

[129] Pierwsza naiwna

Po raz kolejny przekonałam się, że aby coś uzyskać trzeba kłamać do bólu. Łgać i nie interesować się skutkami. Udawać na całego i pieprzyć konwenanse. Schować honor do piwnicy i mieć w dupie wszystko.
Tak wiem. Wiem to, ale nie potrafię zmienić swojego charakteru na tyle, żeby być wyrachowaną, zimną suką, nie umiem kłamać i nie umiem działać wyłącznie na swoją korzyść.
Mam w dupie, to co pewnie usłyszę, że ludziom wierzyć nie warto i inne tego typu rzeczy. Wierzę i będę wierzyć, że nie wszyscy są źli i nie wszyscy zasługują na kopa w dupę.
Wierzę i tego nie zmienię.
Natomiast przestałam wierzyć, definitywnie, w pomoc ze strony państwa i instytucji, które jakoby powstały po to, żeby pomagać.
Dzisiaj bez skrupułów rzucałam kurwami w słuchawkę, klęłam jak szewc i płakałam ze złości. Gdyby ktoś mi podszedł pod rękę odgryzłabym mu łeb. I nie powiem co dalej. Skopałam cały śnieg wokół przystanku i gdyby nie tramwaj i opadające emocje stałabym tam do teraz. Albo dalej ryła w tej brei.
Otóż, moi mili, okazało się co następuje (to moje wnioski):
- jestem za silna psychicznie,
- radzę sobie świetnie z tymi groszami, które mam i ponieważ jeszcze żyjemy, a ja się uśmiecham, to znaczy, że nie jest źle,
- mam marzenia i plany,
A teraz co usłyszałam:
- niech pani do czerwca zajmuje się dziećmi, bo ma pani obowiązek zaprowadzać i odbierać dziecko (6 lat),
potem proszę się zgłosić, jeśli nie znajdzie pani w dalszym ciągu pracy. Poza tym sprawa rozwodowa trwa, nie wiadomo ile będzie tych spraw, nie wiadomo kiedy, wie pani, nie możemy tak zwalniać.
ODRZUCAMY PANI UDZIAŁ W PROJEKCIE.

Japierdolekurwamac, GDZIE JA ŻYJĘ??????? Ja nie chcę ciągnąć zasiłków!!! Ja chcę tylko pomocy w znalezieniu pracy!!!!!

Wnioski dalsze:
powinnam siedzieć w gabinecie pani psycholog i nie chełpić się, że tak sobie świetnie daję radę, odeszłam z toksycznego związku, ze dzieci są czyste zadbane, ja uśmiechnięta i myślę, że za półtora roku będę miała problemy z głowy, pracę i święty spokój, tylko siedzieć i ryczeć, że nie umiem, nie wierzę w siebie i nie mam najmniejszego pojęcia co zrobię jutro, a co dopiero za rok!!! Smarkać w chusteczkę, załamywać ręce i udawać, że co??
Nie umiem. Nie umiem oszukiwać. Nie umiem kłamać. Nie umiem tego.
Panu dyrektorowi powinnam powiedzieć co sobie pomyślałam później, ale niestety, moje reakcje są opóźnione. Po raz kolejny przekonuję się, że dobre wychowanie, to porażka!
I w ten sposób wszystko co miało się ułożyć...echhh, szkoda słów....
Ryczeć mi się chce.

Na dziś:
Farben Lehre - Mam w dupie




piątek, 22 lutego 2013

[128] Siedemdziesiąt do trzydziestu

Już kiedyś pisałam, że mam awersję do polecanych książek, bestsellerów i innych. Ja muszę sama dojrzeć do sięgnięcia po daną pozycję. Albo zwyczajnie musi nastać odpowiednia pora do przyjęcia tego, co książka zawiera.
Z wielu stron słyszałam zachwyty nad książkami Jodi Picoult. Ale  jak to ze mną jest, obchodziłam je jak pies jeża. Zresztą kojarzyła mi się (nie pytajcie dlaczego, bo sama nie wiem!!!) z Daniele Steel. Jednak moje ogromne zamiłowanie do biblioteki, w której czuję się jak moja Sis pierwszy raz nad morzem (zobaczyła wodę, zatchnęło ją, po czym rzuciła się na piach i zgarniała go do siebie krzycząc: moje! moje!), jest przeogromne i latałam po regałach szukając takich mrugających do mnie, czy czekających na mnie tytułów.
Znalazłam P i trafiłam na Picoult. Szczerze mówiąc najpierw oczarowała mnie grubość tomów. Od razu sięgnęłam po pierwszy z brzegu.
Przeczytałam jednym tchem. No dobrze, z przerwami na jedzenie i obowiązki.
Odniosłam jedne, wzięłam następne. Można 5, ja mam 8 - dobre wrażenie musiałam zrobić.
W każdym razie trafiła mi się Deszczowa noc. O miłości i poświęceniu siebie drugiej osobie. O zdradzie i zbrodni, która jednakowoż zbrodnią nie jest. O przebudzeniu w jałowym związku, w którym żona, niczym kobieta z reklamy, uchyla mężowi nieba, a on bez skrupułów ją zdradza. Opamiętanie przychodzi później. Generalnie o tym, jak bardzo pogmatwany jest świat miłości, codzienności, jak trudne jest życie we dwoje.
Czy coś mi się kojarzy? Tak, motyw zapomnienia o sobie na rzecz drugiego człowieka. Poświęcenie swoich marzeń i zdradzenie siebie samego.
Jeden z bohaterów mówi, że "(...) miłość nigdy nie rozkłada się równo w związku. Nigdy nie jest pół na pół. To zawsze siedemdziesiąt do trzydziestu. Lub sześćdziesiąt do czterdziestu. Ktoś zakochuje się pierwszy. Ktoś stawia drugą osobę na piedestale. Ktoś staje na głowie, żeby życie toczyło się gładko i przyjemnie, a partner po prostu załapuje się na ten wózek "
To dużo wyjaśnia.
Płakałam jak głupia.
Ale co tam, czytam teraz kryminał Camilli Lackberg i też ryczę.

wtorek, 19 lutego 2013

[127] Językoznawca

To, że stawia język pionowo w poprzek, to inna sprawa.
Ale rośnie mi Miodek. Poliglota na dodatek.
Znalazł na moim roboczym stole, który miał być stołem rodzinnym, obiadowym (no nie wyszło, no)...maseczkę. Odżywiająco-nawilżająco-odmładzająco-cudowną. Dostałam, nie kupiłam. Żeby było jasne, nie potrzebuję (cichooo).
Przeczytał sobie co to, jakie to i że na dekolt.
- Co to jest dekolt?
Tu nastąpiło wyjaśnienie, łącznie z pokazaniem. Nie nie, bez przesady, mówimy o normalnym dekolcie, nie po pępek.
Po chwili milczenia słyszę rozważania (pomyliło mu się):
- the to i colt to zimno." I zimno" po angielsku.
Mało przytomnie spojrzałam na Młodego.
- Nie, i po angielsku to and. The to rodzajnik określony. Mówisz przed jakimś wyrazem jak wiesz o czym mówisz. (proszę o powstrzymanie linczu znawców języka :D)
- No dobrze, ale colt to zimno.
- Ale jak chcesz zgodnie z pisownią to powiesz colt - a to jest rodzaj rewolweru (na co mi było wdawać się w dyskusję!!!)
- Taaaaak? Wpisz w google!!! Pokaż!!!
Musiałam pokazać. Zaśmiał się jak zobaczył w obrazach samochód. Tu musiałam wytłumaczyć, że jest takie auto mitsubishi colt.
Po czym przeszliśmy do oglądania broni, znalazł nawet schemat.
Następnie dywagacje na temat pochwy. Nie nie, jest na etapie mieczów, szpad i sztyletów, oraz pochew na nie, więc wymyślił, że colt też ma pochwę. Mówię
- Nie, colt ma kaburę.
Tu klasyczne pokaż.
Pokazałam. - o taką miał mój tato. Był żołnierzem
- Tak? Zginął na wojnie?
- Nie. Miał broń, ale wtedy nie było wojny.
Musiałam wyjaśnić o co kaman.
I nagle znalazłam w obrazach do kabury...mazdę kabura. Zdziwienie Młodego było spore.
Nagle pyta mnie:
- a jest jakiś samochód, który nazywa się pochwa?
Odjechałam....


Na dziś:
Bob Marley - I shot the sheriff



poniedziałek, 18 lutego 2013

[126] No kocham, no

Dzisiaj nie będę się wyzewnętrzniać. Jestem nieco wk...urzona.
Delikatnie mówiąc.
Żmiję na własnej piersi wyhodowałam.
I żeby to jeszcze ta starsza. Nie! Ten mały słodziak, co milion razy na dzień mówi, że kocha!
Ten mały chudy wypierdek, co ledwo do pasa mi sięga.
Wierzcie mi, dzisiaj mój stoicyzm poszedł sobie w długą. Gdyby nie resztki rozsądku chyba bym rozszarpała gówniarza.
Nic to.
Wdech-wydech i jakoś minęło.
Przed chwilą się obudził i słyszę: mama, kochasz mnie?
No żesz... jakżeby inaczej...




Na dziś:
Zabili Mi Żółwia - Goembe
Siedzę w tym klimacie od jakiegoś czasu. Za sprawą Kudłatej. No i nucę pod nosem od kilku dni...





czwartek, 14 lutego 2013

[125] Dlaczego?

No i nastał ten dzień.
Dzień jak co dzień. Nic szczególnego, kolejna data w kalendarzu. A jednak.
Wymyślono sobie różne okazje do świętowania. Na niektóre leje się jad, złość, i jakoś strasznie się męczymy.
Tylko po co?
Jeżeli kogoś nie obchodzi to święto, niech nie zwraca na nie uwagi. Nie ma obowiązku dawania serduszek, czekoladek, cmokania, nawet nie trzeba się uśmiechać. Nikt nie każe nam obligatoryjnie iść do łóżka, bo jest to święto. Fajnie, kiedy cały trok celebrujemy naszą miłość. Codziennie. Drobny gest, uśmiech, całus, przytulenie. Ale sami wiecie, że nie zawsze jest czas, życie koryguje plany, stawia nam przeszkody, humor nie zawsze dopisuje i nie zawsze jest fajnie. Owszem. Walentynki codziennie. Jak najbardziej jestem za. Celebrujmy miłość codziennie!
I Dzień Kobiet też. Bo za chwilę będą posty o nienawiści do kwiatów tego dnia. Niejedna z nas strzeli focha.
Trochę nawiążę do posta Iw i innych, które przeczytałam.
Pytania typu: kiedy znajdziesz faceta, kiedy z kimś się zwiążesz i inne, były, są i będą. Nie tylko 14 lutego. Nadmiar czerwieni? Mam to w nosie. Mam też gdzieś te wszystkie pytania. Zwyczajnie olewam i zupełnie się nie przejmuję.
Jak będę chciała to znajdę sobie adoratora, jak nie to nie. I zawsze padała taka odpowiedź z mojej strony. Nigdy nie przejmowałam się tym, co pomyśl pytający. I tak było ze wszystkim: kiedy dziecko, kiedy drugie, kiedy, kiedy, kiedy....Jak mi przyjdzie ochota.
Dlaczego wszyscy tak uciekają od stawienia czoła temu, czego nie lubimy? Dlaczego robimy dobrą minę do złej gry, kiedy wystarczy powiedzieć: nie zjem tego, bo zwyczajnie nie lubię. Nie chcemy kogoś urazić? Ale dlaczego nie myślimy o sobie? Dlaczego sobie nie robimy przyjemności?
Nauczyłam się jednego: Mam prawo podejmować takie decyzje, które będą dla mnie dobre. Nie po trupach, nie na siłę. Ale z myślą o sobie. Mam jedno życie i chcę móc powiedzieć kiedyś: szkoda, że odchodzę, ale robiłam tyle fajnych rzeczy, tyle przeżyłam, cieszę się z tego!
Życie pełne jest sytuacji, w których nie czujemy się komfortowo. Trzeba je niwelować. Wykluczać. Albo tak je obrócić, żeby nie powodowały frustracji i męki.  Ważne jest też, by nie zatracić siebie i swojej osobowości.
Czy wkurzanie się na Walentynki cokolwiek zmieni? Na Halloween? Nie.
Może lepiej zwyczajnie żyć po swojemu.
Mnie jakoś nie atakowały z wystaw serduszka i inne słodkości. A szłam główną ulicą miasta. Owszem, były tam, było ich mnóstwo. Ale...ja zwyczajnie ich nie widziałam.
Dlaczego?
Bo nie chciałam ich widzieć. I mam święty spokój.
Czego również życzę wszystkim cierpiącym z powodu dzisiejszego święta.

Na dziś:
Zabili Mi Żółwia - Kwiatek



[124] Zaloty

Nie wspomnę, że mam dzień świstaka od dwóch dni, i że jutro znów obudzę się we wtorek.
Że dla mnie ciągle jest 12.02. Nic to, poradzę sobie jakoś. Wtorek może być.
Dzień jak co dzień, naśnieżyło (z czego się niezmiernie cieszę!!!!).
Pani z sieci książkowej, która kursy językowe też ma w ofercie (uczęszczałam byłam) od jakiegoś czasu namawia mnie na wizytę, bo oferta atrakcyjna, bo prezent na mnie czeka, miesiąc gratis i bla, bla, bla. Zapytała mnie jakiego języka chciałabym się uczyć. Powiedziałam, zgodnie z prawdą zresztą, że szwedzkiego (wiem, że w takim Poznaniu nie udało im się zebrać grupy:, co dopiero tutaj). Wyczuwalna konsternacja , mikrosekundowe zawieszenie pani po drugiej stronie słuchawki, ale dzielnie radośnie oznajmiła, że tak! jak najbardziej mają w swojej ofercie szwedzki. Oczywiście, że mają. Indywidualne lekcje. Takie to sobie sama przeprowadzę.
Waham się czy jechać na spotkanie, czy odpuścić. Szczerze mówiąc nie chce mi się.
Poza tym dzisiaj już ganiałam po mieście i stwierdzam, że mam szczęście. Jak zawsze zresztą.
Wysiadłam z autobusu i idę po zdjęcie rentgenowskie dłoni, wąziutki chodnik, na jezdni kałuże, nie ma gdzie uciec, ściana ochlapana cała aż po okna. A samochody jeżdżą tam szybko. Pomyślałam sobie: tylko niech mnie który ochlapie....Żaden się nie skusił. O suchych spodniach doszłam do celu. Mniejsza o to, że mogłam iść drugą stroną, gdzie trakt szeroki i żaden by mnie nie sięgnął. Wpadłam na to własnie przed chwilą, jak napisałam o tym chodniku...Ach te klapy na oczach, no.
A. Bo nie wiecie. Kudłata w siatkę gra. Jako matka wspierająca rozwój sportowy swych dzieci i namawiająca je mocno do aktywności, nie napiszę nic o tym jak gra. Był mecz. Dziewczę grało. Chwilkę. Po czym wybiło sobie kciuk. Kiedy wróciła do domu, a powiadomiła mnie telefonicznie o wydarzeniu (nie wiem czemu się śmiała), poleciłam jej: od dzisiaj trenujesz szachy.
Zresztą w szachy to ona też gra. Jak ją znam, też może sobie coś zrobić.
No więc odebrałam to zdjęcie i idę. Szukam papierniczego, bo potrzebne mi coś było.
Idzie sobie dziewczynka. Lat na oko 9-10. Uśmiechnięta od ucha do ucha. Za nią, jakieś dwa metry, po skosie idzie chłopak. Nagle leci śnieżka, rozbija się tuż przed dziewczyną. Na co ona, ciągle z tym uśmiechem na twarzy mówi:
- kurwa

Znaczy zaloty przyjęte?

Na dziś:
Oddział Zamknięty - Obudź się
Kawał dobrej muzyki. Mam jeszcze czarne krążki. Wielki podziw dla Jaryczewskiego, za szczerość i za podniesienie się z dna, oraz cieszę się, że nie dołączył jednak do klubu 27.
Wywiad dla chętnych: Krzysztof Jaryczewski




wtorek, 12 lutego 2013

[123] Błędna konstrukcja

Moim zdaniem świat jest skonstruowany od dupy strony. A raczej życie. I to, co po czym następuje. 
Oczywiście możecie się ze mną nie zgodzić, przedstawiam swoje osobiste zdanie, i prowadzi do niego wieloletnia obserwacja. Oraz wiadomości z kraju i ze świata.
Może będzie trochę zawiłe to co opiszę.
Na obiad dzisiaj zrobiłam spagetti. Nie żadne tam bolognese, napoli, czy inne wymyślne. Jest moje. Dlaczego? Bo robię je po wielu latach eksperymentów, prób, błędów też. Stworzyłam je z kilkunastu przepisów. A tak naprawdę zwyczajnie dojrzałam do tego, żeby nie mieć żadnego przepisu i ugotować coś, co lubią moje dzieciaki. I za każdym razem (chyba, że przesolę, przepieprzę, przepapryczę, niepotrzebne skreślić) słyszę głosy zachwytu. 
A droga do dnia dzisiejszego wyglądała mniej więcej tak.
Najpierw szukałam przepisów. Wrrrrróć. Zacznę od jeszcze wcześniejszych doświadczeń.
Najpierw byłam towarzyszką działań kuchennych. Od najmłodszych lat patrzyłam jak gotuje moja babcia (z babcia kojarzy mi się zapach lubczyku, który uwielbiam dodawać do wszystkiego), potem mama, ta to mnie wykorzystywała do najgorszych rzeczy -obierania warzyw, mieszania w garach i robienia zakupów, oraz sprzątania. Nie mam żalu, bo nauczyło mnie to pokory, planowania, oraz zmywania garów w trakcie gotowania, co w końcowym efekcie jest rewelacyjne, gdyż ponieważ nigdy nie mam sterty garów w zlewie, czasem zdarzy się ostatnia łyżeczka. 
Tak więc Towarzyszyłam w kuchni, ale nikt mi nie mówił o przyprawach, o tym dlaczego coś się dodaje, dlaczego się podgrzewa, miesza, żeby nie zagotowało, dlaczego ciasto rośnie, kasza pęcznieje, a mleko kipi. 
Potem zostałam zostawiona ze składnikami na zupę, mama wyjechała, Sis miała z 5 lat, i miałam ugotować...grochówkę. Ja, taką zupę, kiedy nie miałam zielonego pojęcia jak to jest, kiedy do wody wrzuca się to wszystko i z tego robi się zupa. Naprawdę moja wyobraźnia nie podsuwała mi nic. Jakim cudem z kawałka koci warzyw i wszystkiego co tam potrzebne wyjdzie zupa??
Wyszła. Najpyszniejsza w świecie grochówka. Ojciec zjadł ją i brał dokładki. Od tamtej pory kuchnia przestała mieć przede mną tajemnice, a to dlatego, że przestałam się bać gotować. Biorę przepis i często z lenistwa, albo z już nabytej wiedzy potrafię zrobić coś po swojemu. 
Teraz gotuję, nie muszę mieć przepisu tylko wystarczą mi składniki, a ja zrobię coś z nich.
I to moje spagetti też takie jest. Zawsze smakuje podobnie, ale trochę inaczej. a to więcej cebuli, a to jest na oliwie, a to mięso jest inne, przyprawy mi się "sypną", albo jest ich mniej. To jest już jako takie doświadczenie. To jest zapas wiedzy, która na przestrzeni lat utrwalała mi się. Taka wypadkowa wszystkich kulinarnych doświadczeń. Teraz mogę bez strachu wziąć się za gotowanie trudniejszych potraw, do których przygotowania brakłoby mi wiedzy i doświadczenia lata temu.
Tak samo jest w życiu.
Zaczynamy od zera. Terminujemy. Zbieramy do kieszeni różne doświadczenia i wiedzę. Uczymy się żyć i rozumieć świat. Tylko konstrukcja jest do niczego. Zakładamy rodziny, łączymy się w pary, idziemy na studia, idziemy do pracy, często bez konkretnej wiedzy na swój temat. Nie do końca wiemy czego chcemy, co umiemy, czy nam się to podoba, czy też nie, nie znamy ludzi, nie umiemy rozpoznać dobra i zła, mamy dzieci sami często potrzebując opieki. Nie jesteśmy gotowi na to wszystko. 
Wydaje mi się, że przyczyną frustracji bywa najczęściej fakt znalezienia odpowiedzi na pytania, które z czasem sobie zaczynamy zadawać. Zaczynamy otwierać oczy na męczącą nas rzeczywistość, ale najczęściej boimy się zmienić coś w niej. Jak w przepisie. Nie zmienimy składnika, bo nie wiemy, czy potrawa będzie smakowała dobrze, albo czy w ogóle wyjdzie. Dopiero doświadczenie nas czegoś uczy. I kiedy wiemy czego chcemy, najczęściej pozostaje machnąć ręką i powiedzieć: echhhh, jakie to teraz ma znaczenie...
Dlatego konstrukcja naszego życia jest do chrzanu. Może powinno być tak, że najpierw zdobywamy doświadczenie, uczymy się życia, poznajemy siebie i świat, idziemy do pracy - w okolicach 20 lat, dopiero potem idziemy na studia, wiedząc już co nas interesuje i w czym się spełniamy - około 30-40. W tym czasie zwiedzamy świat, bawimy się, spełniamy marzenia, a dopiero potem rodzimy dzieci, żeby móc im przekazać swoje doświadczenie - w okolicach 50. Jesteśmy świadomi siebie, świata, możemy zająć się rodziną i jeszcze z nią pobyć. Możemy używać naszej wiedzy i doświadczenia, żeby kolejni ludzie mogli wystartować w życie. 
A tak? Rzucamy się w związki, męczymy w nich, narzekamy, pracodawcy narzekają na to, że mamy dzieci, my, że mamy dzieci i się nie spełniamy, potem nas olśniewa, że trzeba było się uczyć czego innego, bo akurat  nie interesuje nas tak naprawdę prawo, a astronomia, nie zwiedziliśmy jeszcze południa Europy, nie mówiąc o Ameryce i Biegunie Południowym, na którym mamy marzenie stanąć, ale przecież dzieci są, chciałoby się zrobić coś ze sobą, ale nie ma czasu. I tak wszystko od dupy strony. 
A ja dalej eksperymentuję ze swoim spagetti. Dzisiaj jest mocno bazyliowe...

Na dziś:
One Republic - Apologize



poniedziałek, 11 lutego 2013

[122] Wynik konkursu

Ogłaszam wszem i wobec, co następuje:
Konkurs na złapanie licznika wygrała (tadam, werble, fanfary!!!!):

Tygrys !!!

Zwyciężczyni gratuluję i czekam na wytyczne.

A konkurs ma się dobrze i działa dalej :) Wszystkie szczegóły na pasku po prawej.
Zapraszam :))

Na dziś:
Queen - We are the Champions
Ze specjalną dedykacją :)))


niedziela, 10 lutego 2013

[121] Idealne

Własnie wyjęłam je z piekarnika. Zdążyły przestygnąć. Chrupiące, pachnące, lekko brązowe. To co z tego, że wyszły płaskie. Co z tego, że nie są kwadracikami. Mają...rozwiniętą osobowość geometryczną.
Smakują wybornie. Bo moje własne.
A oto i one. Bohaterki dnia.


Moje pierwsze panini.
Z szynką, twarożkiem, dżemem. Pycha!
Następne zrobię z kminkiem.

Na dziś:
Van Halen - Jump






sobota, 9 lutego 2013

[120] Sponsoring

Przesadziłam. Nie będzie o żadnych niecnych czynach.
Ale dzisiejszy post sponsoruje literka M i literka F. Nie będę rozszyfrowywać. Skojarzenia pozostawię Wam.
Literki dopingowały mię bardzo, jedna żądała dowodów. Druga usiłowała sprowadzić do parteru, aczkolwiek żadnej się to nie udało. To znaczy dowód był, parter nie. I zapewne w wątpliwość ten dowód poddał mój stan. Chociaż inna literka, o której nie wspomnę, pewnie czytając, co pisałam, mogłaby ponad wszelką wątpliwość dowieść, że jednak.
Ale o dowodach za chwilę.
Kiedyś wpadłam na pomysł, zrobienia sobie zimowej ramki na zdjęcie. Mam trochę zdjęć z moją Sis, takich różnych, z gór, zimowych, na przykład wypięte tyłki na stacji, bo zachciało nam się wyglądać przez okno. Tyłki wypinałyśmy do wewnątrz przedziału, nie żeby odwrotnie. Może to jakiś Kluczbork był, albo inne Katowice. W każdym razie to było w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze mogłam uciec i wszystkie znaki na niebie i ziemi próbowały mnie pokierować inaczej, ale się nie dałam.
Zostały nam zdjęcia, z pięknych gór naszych, z samiuśkich Tater, grudniowych, zasypanych po czubek Giewontu (na którym to nigdy w życiu nie byłam i nigdy w życiu nie będę). Wolę w mniej cywilizowane miejsca jeździć, chociaż Tatry zadeptane są, niestety.
Ale wracamy do tematu głównego.
Wczoraj, pod wpływem...impulsu, a także innym wpływem, chciałam sprawdzić, czy aby dam radę tę ramkę sobie wykonać. Ubrać ją znaczy w dzianinkę. Wzięłam więc druty i włóczkę no i poczyniłam takie cudo...


Równo nie jest, ale trudność niejaka była przy dzierganiu, gdyż włóczki miałam DOKŁADNIE tyle, żeby zrobić to co tu widać. Ledwo mi się udało, bo końcówka uciekała. Jeszcze zrobię śnieżynkę i wstawię w ramkę któreś zdjęcie. Muszę się pospieszyć, Bo wróci Kudłata i znów zostanę bez ramki...

Dziękuję literce F za skuteczny doping, oraz oficjalnie potwierdzam, to co wczoraj powiedziałam. Ty już wiesz o co chodzi :D

Na dziś:
Edie Brickell - Circle
Uwielbiam jej głos...




piątek, 8 lutego 2013

[119] Inicjatywa społeczna

Wiele jest teorii i znaczeń słów. Każdy może rozumieć każdą sprawę inaczej. I kolejny raz widzę, jak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Niestety po raz setny, a może więcej nawet. Czego nie da się przeskoczyć to nie da. Ale są takie sprawy, że chce się krzyczeć wyzywać i kopać. A mnie się zbiera jad.
A oto sytuacja, która wczoraj mnie zirytowała. I jeszcze nie wiem co zrobię. Ale na pewno nie zostawię tego tak.
W radzie rodziców jest dziewczyna. Miała plan, bardzo fajny i bardzo chciałam się w niego zaangażować. Przeprowadziłyśmy kilka rozmów, przedstawiłam jej moje oddanie sprawie, miałam czekać na ciąg dalszy.
Powiedzmy, że Marta, chciała zorganizować świetlicę dla dzieciaków. Taką z psychologiem, pomocą, z zajęciami, we współpracy z policją, pedagogami (sama jest nauczycielką). Praktycznie wszędzie dostała zapewnienie o wsparciu, praca miałaby charakter wolontariatu, może jakiegoś stowarzyszenia. I wszystko szło dobrze. Pani psycholog zgodziła się wesprzeć inicjatywę i popracować za darmo, inni też. O moim rękodzielniczym zajęciu dzieci wspomnę tylko tyle, że chciałam zająć się tą działką. Wszystko się budowało, nadzieja była, ale na drodze stanął brak lokalu. W spółdzielni, która zawiaduje tym osiedlem, w statucie zapisana jest działalność społeczna i nawet pierwsze rozmowy zostały przeprowadzone, lokal prawie był, wszystko szło gładko i sprawnie. Przed wyborami do rady osiedla. Wszyscy byli na tak. Po wyborach, przestano rozmawiać, odbierać maile i telefony, w końcu przyparta do muru osoba, która tak entuzjastycznie wypowiadała się o pomyśle, stwierdziła, że "w tamtym pomieszczeniu jest sporo rzeczy, których nie mamy gdzie ulokować...szczotki, odkurzacz....". Rozumiecie? Kilka starych gratów, których nie ma gdzie przenieść, bo spółdzielnia ma kilka osiedli pod sobą w tym mieście. 
Ręce mi opadły do samej ziemi. 
Co mamy zrobić?
Uwaga? TVN24? Wyborcza? 
Dodam jeszcze, że rada rodziców zupełnie zlała temat, a w szkole jest domek po cieciu. Stoi. Jest. Dyrektor coś napomknął, ale zamknął się jak ślimak w skorupie. 
Jestem pod wrażeniem inicjatywy, oraz pod ogromnym wrażeniem krótkowzroczności decydentów. 
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego jak to wszystko działa. Wiem, że ten kto ma władzę, rozdaje karty. Kto ma kasę jest decydującym głosem w każdej sprawie. Kto ma siłę przebicia i jest obojętny - wygrywa. 
Ale to tylko jedno pomieszczenie. Pomoc tym najsłabszym. 
A potem mówi się, że rośnie przestępczość, strach wyjść na ulicę, a przemoc domowa ma się doskonale..

Na dziś: 
Sztywny Pal Azji - Nie gniewaj się na mnie Polsko


środa, 6 lutego 2013

[118] Czwarta nad ranem

Byłam dzisiaj na spotkaniu. Kwalifikacyjnym.
Byłam na miejscu 40 minut przed czasem. Pojechał ze mną Terry Pratchett, więc nie nudziłabym się. Ale poproszono mnie pół godziny wcześniej.
Zakwalifikowałam się w trzy minuty. Od razu słońce jaśniejsze się zrobiło. A autobus powrotny na mnie czekał.
Na pytanie czy mam jakieś nałogi powiedziałam, że nie. Po namyśle dodałam jednak, że tak, jeden. Nałogowo czytam książki. Głównodowodzący w komisji czteroosobowej uśmiechnął się i powiedział, że to bardzo wskazany nałóg.
Z tej radości, kupiłam czajnik, bo miałam już dość gotowania wody w garnku. Mam więc ładny zgrabny czajniczek z gwizdkiem, w kolorze turkusowym, który świruje na gazie, myślałby kto, że rodem z Manhattanu...Moja ulubiona piosenka. Ciekawe kto wie czyja.
Tak więc idę zaparzyć herbatę czarną, co myśli rozjaśni, gdyż antybiotyk zadziałał odwrotnie do zamierzenia i chyba będę musiała powiedzieć panu doktorowi, że doustnie to na mnie działa tylko wino, zaś wszelkie antybiotyki muszę mieć w zastrzykach...
Heh.

Na dziś:
Bob Marley - One Love
Wszystkiego na urodziny:)))









wtorek, 5 lutego 2013

[117] Jednostka chorobowa

Nie nalezę do grona hipochondryków. Nie wyszukuję sobie chorób, nie łykam garściami lekarstw, witamin (nie daję ich też dzieciom) i innych specyfików (no może poza aspiryną, kiedy czuję, że nie dam rady dobrym myśleniem zabić przeziębienia), nie chadzam do lekarzy kiedy nie trzeba, ale staram się o siebie dbać i kiedy coś się dzieje nie tak, wiem, że muszę szukać. I drążyć. I gnębić. I sprawdzać.
Tak było 8 lat temu, kiedy mogłam spać na stojąco, pora nie robiła mi różnicy, długość snu również, a nigdy nie spałam w dzień! Wynalazłam sobie wtedy niedoczynność tarczycy. Ale chodziłam i szukałam. Przebadałam się cała. Łącznie z genetycznym badaniem krwi na okoliczność nowotworów, przy czym zostałam nawyzywana przez panią doktor, potraktowana jak idiotka, bo babcia, ani jedna, ani druga, które zmarły na różne odmiany nowotworu NIE SĄ BLISKIMI KREWNYMI. Gdyby matka, to tak. Ale skąd mogę wiedzieć, czy matka nie zachoruje? W każdym razie czysto.
Rozpoczęłam walkę z tarczycą, a raczej łagodzenie jej skutków.
Po jakimś czasie, mniej więcej 4-5 lat temu pojawiła się u mnie jednostka chorobowa "durny kaszelek". Objawia się tym, że niezależnie od pory roku zjawia się nieoczekiwanie i upierdliwie sobie trwa. Leczę to aspiryną gdyż. Nikt nie umie nic na to poradzić. Upierdliwe to jest niesamowicie, bo łaskocze mnie gardło i sobie kaszlę, albo i nie, nie objawia się przy wysiłku, ale przy zmianie temperatury, nie zawsze, czasem, trwa dwa dni, albo miesiąc. Odwiedziłam na tę okoliczność laryngologa, i innych specjalistów. Na koniec trafiłam do alergologa, zrobiłam serię testów alergicznych z surowicy krwi i usłyszałam wyrok. Na dwa dni przed wyjazdem na narty. "Ma pani szerokie alergiczne spektrum śmiertelne", bo uczulona jestem według tego testu na wszystko prawie. Cud, że żyję.  Po czym dowiedziałam się, że to nadwrażliwość astmatyczna pnia oskrzelowego i dostałam torbę inhalatorów. I że prowadzi to prostą drogą do astmy.
Moje całe jestestwo zatrzęsło się ze złości. Ja? Astma? Takiego wała!
Psikadeł miałam używać w momencie napadu kaszlu, i obserwować. Nic nie pomagały. Pojechałam więc sobie na narty, na cały tydzień, powyżej 2000 m n.p.m., NIC mi nie było. Kaszel minął jak ręką odjął, a pociłam się, jeździłam w samym polarku, nie oszczędzałam się, bo skoro mam zemrzeć...
Odstawiłam leki, stwierdziłam autorytatywnie, że nic mi nie jest, testy so gupie, a ja jestem zdrowa jak rydz.
Potem zrobiłam kolejne testy i wyszło w nich tylko uczulenie na nikiel i kobalt, co wiem już od kiedy przebiłam sobie uszy. Żadna nowość.
Ale kaszelek wraca. Wrócił znów. Poszłam dzisiaj do lekarza, bo nie chciał ustąpić, a ile można aspirynę łykać. Dostałam antybiotyk. i zalecenie, że jeśli wróci, mam wrócić na szczegółowe badania.
Co ja na to?
NIC MI NIE JEST! I kropka.

****
Ćwiczycie? To już bardzo niedługo :)))

Na dziś:
Linkin Park - In The End

niedziela, 3 lutego 2013

[116] Masz babo placek

Wczoraj w okolicy godziny 22.30 moje dziecię wpadło na pomysł, z nudów, że upiecze ciastka.
Na stole znalazły się składniki, a ja zbladłam. Mówię do niej: przejrzyj ten mój nielubiany (tak tak, mam zeszyt od 25 około lat, z przepisami, ale strasznie nie lubię go i noszę się z zamiarem od jakichś 3 lat, żeby zrobić sobie swój przepiśnik. Nie mogę się jednak zdecydować i szewc bez butów. Tak w skrócie) zeszyt, który czasem służy za miejsce wpisywania przepisów, ale częściej biorę pierwszą lepszą karteczkę, wpisuję składniki, zapominam napisać co to i mam takich kartek pudełko. Ale o tym za chwilę.
Więc Kudłata wzięła okropny zeszyt w kratkę z marginesami i przegląda. Po czym krzyczy (nie wiem czemu, bo kuchnia jest wespół-zespół z pokojem w którym siedzę), że ona zrobi babkę.
I zadowolona bierze się do roboty.
Ja w jej wieku obligatoryjnie musiałam sterczeć w kuchni, kiedy moja matka coś piekła, bo potrzebny był chłop pańszczyźniany, który mieszał coś w garze, na ten przykład polewę, czego serdecznie nie znosił, ale co zaowocowało umiejętnościami w kierunku kucharzenia. Może jednak chłopka pańszczyźniana.
Więc patrzę zza zakrętu co Kudłata wyciąga. Miska jedna, druga, mikser. Pytam czemu nie weźmie miski samobieżnej. Nie chce się jej. To mówię, że lepiej niech weźmie. Po chwili zwyciężyły argumenty przeciwko wysiłkowi (a mogłam jej kazać wziąć kulę...).
Na początek popłakałam się ze śmiechu, bo nie mogła rozbić jajka. Nie dziwota, brzeg pierwszej miski z miękkiego plastiku, jeśli wiecie, o czym mówię. Nie omieszkałam zrelacjonować sytuacji w sieci, hihihi.
Kudłata ledwo trzymała się na nogach ze śmiechu. Nic to.
W końcu zrobiła ciasto, po spróbowaniu masy stwierdziłam, że dobrze wyszło. Nie ingerowałam w składniki, dodawanie ich po kolei, ani ilość. Miała miarkę i czasem pytała. Ale chyba dziecię za dużo smakowało po drodze, gdyż babka mikrej wysokości dość.
Potem przyszedł czas na polewę. W smaku dobra, natomiast konsystencja raczej nieodpowiednia, co poskutkowało tym, że kawałki ciasta można maczać w tym co spłynęło na talerz.
W każdym razie żyjemy.
W międzyczasie, kiedy piekarnik robił co mógł, żeby to ciasto wyrosło, Kudłata zaczęła przepisywać przepisy do swojego notesu. Odnalazła w moim zeszycie swój przepis na naleśniki i bardzo się zdziwiła.
Wypytała jak gotować ryż, jak robić gofry i inne ciekawostki. Oraz zrobiła sobie miejsce na sześć zup.
I mówi: muszę nauczyć się gotować rosół, krem z pieczarek, grzybową i nie pamiętam jakie tam wymyśliła. Na moje pytanie w oczach mówi: noc o! Muszę umieć, żeby jakoś przeżyć, nie?
W każdym razie instynkt samozachowawczy się w niej obudził. Jeszcze tylko musi nauczyć się myć naczynia.
A co do pudełka przepisów. Używam zwykle kwadratowych karteczek Czasem wiem, że gdzieś tam na coś przepis był i wiem jak wyglądał. Nauczyłam się dzięki temu rozpoznawać ze składników co to. I, analizując te moje świstki, doszłam do wniosku, że tak jak w muzyce bazuje się na tych samych nutach, tak w kuchni na tych samych składnikach. Czasem tak nieznacznie się różnią, a jaka różnorodność.

***
Przypominam o konkursie, ani się obejrzycie, a licznik stuknie:)))))

Na dziś:
3 Doors Down - When I'm Gone