niedziela, 25 listopada 2018

[391]. Trudno

Miałam nadzieję. Szczerze, było 99,9% szansy, że się nie uda. No i nie udało się.
I nie, nie nastawiałam się na nie. To zwyczajne realne spojrzenie na fakty.
Nie mogę iść dalej. Przynajmniej na razie. Ale za jakiś czas pewnie tak.
I dlatego jutro składam wniosek do sądu.
Na razie tyle.
Bo jest mi smutno, że nie można zwyczajnie się dogadać. Ale skoro nie, to nie.
Jak ochłonę, to się rozwinę.
Na razie cieszę się tylko, że mój syn nie daje zapędzić się w kozi róg.

sobota, 17 listopada 2018

[390]. Życie

Jak w Madrycie. Chciałoby się rzec.
Ale tak nie powiem. Z wielu względów. Chociaż nie powiem, jest totalne wariactwo, szaleństwo i metoda. Jest odwaga i strach. Za i przeciw. Jest tak jak lubię. Nie to, że nie lubię spokoju, siedzenia pod kocykiem z książką i herbata i nicniemuszenia. Lubię, a wręcz uwielbiam pasjami. Ale ten rok jest szalony. I już mogę powiedzieć, że go lubię. bo kto nie idzie do przodu to nie stoi w miejscu tylko się cofa. A ja вперед!
Po pierwsze:
Nadszedł dla mnie czas podejmowania decyzji, wprowadzania w życie planów, zmian, ogólna metamorfoza strefy komfortu. A raczej, nawet bardziej, opuszczenie jej. Albo lepiej, powolne wychodzenie.
Powolne, bo w tym przypadku nie mogę zrobić hop i już.
Będę o tym pisać, więc dowiecie się co i jak. Na razie grzecznie czekam na przyszły czwartek.
Po drugie:
Nowa praca.
Co mogę o niej powiedzieć? To, że takich właścicieli firm już nie ma. I nie, że to starsi panowie dwaj. Nie nie. Takich ze świecą szukać.
Że jestem wyganiana z pracy punkt 15. Nikt się nie krzywi, że muszę wziąć dzień wolnego, mimo, że pracuję dopiero dwa dni, tydzień, miesiąc. Szefowie z troską pytają, czy wszystko w porządku. Nikt do nikogo nie dzwoni, żeby zapytać, na której półce leży coś. Albo czy to czy tamto jest załatwione. I tu wchodzi całe sedno sprawy.
Na pierwszy rzut oka praca prosta jak konstrukcja cepa. Ale drugi rzut, czwarty i dziesiąty pokazuje, że żeby wszystko sprawnie działało, a działa!, trzeba wbić się w mechanizm działania. Bo wszystkie trybiki muszą...zatrybić. Jeden drobiazg, który może wydawać się mało istotny, jest widoczny dla wprawnego oka i zaburza system. dzięki temu, że tak to działa nie trzeba kombinować, wystarczy wiedzieć gdzie można znaleźć.
Piękne to, ale muszę zapamiętać mnóstwo schematów i nie mylić się. Irytuje mnie to, że czasem czegoś zapomnę. Że jestem wolniejsza niż moja mentorka, bo ja muszę "zbadać element", czyli zrozumieć celowość oraz powiązania.
Podoba mi się ta praca, ale nie wiążę z nią przyszłości. Z dwóch względów: jeden jest taki, że dziewczyna, którą zastąpię wraca za kilka miesięcy, a drugi niedługo poznacie.
Po trzecie: włączyła mi się opcja minimalizm.
Bo po pierwsze. A poza tym zaczął mnie irytować natłok rzeczy, które jeszcze niedawno wydawały mi się niezbędne. Teraz zbieram się do wywalania i przeglądania, mimo, że niedawno to robiłam. Robiłam, ale nie zrobiłam. Czas to naprawić.
Do tego wszystkiego dodam jeszcze tylko to, że dzisiaj i jutro szkoła, w niedzielę wagary, nie pójdę na tokarki, nad czym ubolewam okrutnie, ale będę w tym czasie w stolicy, na koncercie, więc się nie rozdwoję. Jutro za to po szkole idziemy na lodowisko.
A teraz idę spać. Jeszcze się tylko pochwalę, że zadania z pasowania na zaliczenie oddałam pierwsza. Jestem mega szczęśliwa. Nawet nie wiecie jak bardzo.



 

niedziela, 4 listopada 2018

[389]. Mordęga

Praca pracą, a tu żyć trzeba.
Tylko co to za życie!
W poniedziałek zmarzłam jak nie wiem co.
Odczuwalna -3, wilgoć, ziąb niesamowity, droga do domu okazała się zdobywaniem bieguna. Prawie.
Za to wtorek...wtorek dał mi popalić na +20, ciepłym mocnym wiatrem, przez co musiałam zdjąć czapkę, no i poszłoooo...
Środę jakoś przetrwałam.
W czwartek obudziłam się z gardłem wytartym papierem ściernym, bólem głowy migrenowym, łzami i ogólnym roztrzęsem.
Czwartek przespałam.
Piątek zaowocował wizytą u lekarza, o dziwo! były miejsca!
Dostałam worek leków. Światłowstręt mnie zabijał, oczy bolały od łez, ale cóż, dwa razy dziennie to dwa razy dziennie. Postanowiłam więc przeczekać do wieczora i psiknąć sobie w nos nowymi jakimiś kroplami.
To było jak...antidotum na wszystko. Jak miód na serce. Jak piękny zachód słońca na horyzoncie. Jak hałas frezarki..wróć!
To był cud.
Po 2 minutach oczy przestały boleć, łzawić i reagować na światło, znaczy mrużyć się. Przestało mnie kręcić w nosie. Odetkał się on był i całą noc trwał w tym cudzie! Co więcej, nie powrócił żaden z objawów kataru. Ani zatkania nosa odzatokowego.
Potem doczytałam, że to lek z rodziny kortykosteroidów. Ciul z tym. Pomogło mi bardzo i jestem wdzięczna.
Został jeszcze kaszel. O niego bałam się najbardziej, bo rok temu zaczęła się moja polka hopka z nietypowym zapaleniem oskrzeli i trwała do kwietnia. A kaszel też przyszedł z takiego durnego miszmaszu temperaturowego. Dlatego też pognałam do lekarza.
Ale kontrola nad żywotem wróciła, jutro już lecę na warsztaty, bo tokarki będą tęsknić. Kolega podesłał mi zdjęcia swoich notatek, więc jest co robić. A w poniedziałek do pracy, rzut na głęboką wodę.
Trzymajcie kciukasy.