środa, 22 kwietnia 2015

[345] Dawnoooo...

...mnie tu nie było.
Nie wiem czy to się zmieni, zobaczymy.
W każdym razie życie się toczy,
Pracuję. Coraz bardziej samodzielnie. Nabieram tupetu, wiedzy i mogę się wykazać kreatywnością.
Aczkolwiek jeszcze trochę.
Nie wszystko idealnie się ułożyło. Trochę się pozbiegało, trochę muszę stanąć na głowie, trochę mnie szlag trafia, a trochę ogarnia śmiech, zdarza się, że przez łzy.
Tak, zryczałam się jak głupia, kiedy Młody się wywrócił. Rozwalił czoło, uderzył w palec, a najgorsze w tym wszystkim, że spadły mu okulary. I tak zwana czara się przelała. Jak mniemam, była to raczej wanna, albo nawet średniej wielkości basen. Taki do skoków.
W każdym razie opadły mi ręce. Poryczałam się z niemocy, z tego, że kolejne oprawki, że wszystko się akurat musiało skumulować, że mam dość, że wszystko jest do dupy, a ja już nie mam pomysłu co zrobić, żeby wyjść z tego ze spokojną głową.
Płakałam pół dnia. W drodze do domu, w domu, w autobusie do pracy, w pracy...
Wisiało mi, że ktoś patrzy, że oczy puchną, że łykam łzy, e tam.
Dalej nie wiem co zrobić. Nie mam pomysłu. Ale nic nie poradzę. Przynajmniej na razie.
W każdym razie, jak to bywa, plan uległ restrukturyzacji, telefonu używam jak muszę, bo nie naprawiłam go jednak. Nie stać mnie. W obecnej chwili. Tak jak to Leslie napisał - to tylko telefon, można bez niego żyć. Można. Kij z tym, że kontakt mam ograniczony. Trudno.
W sumie można bez niczego żyć.
Kogo to obchodzi.


 

wtorek, 7 kwietnia 2015

[344] Oczywiście

No już Wam wierzę. Niech będzie.
Trochę pochłania mnie to wszystko.
Ale trochę jest tak, że jestem na odwyku. Na chwilowym detoksie. W izolacji.
I wcale nie jestem zadowolona.
Bo.
Nie mogę do Was zadzwonić, gdyż ponieważ mój telefon nie umie latać. W pakiecie nie mieli opcji. W zetknięciu z kafelkami niestety zabił się, aczkolwiek nie na śmierć. Działał jeszcze przez dwa dni, po czym kiedy znalazłam szkło w zębach i w staniku, oraz na policzku, stwierdziłam, że nie, dość, muszę o niego zadbać.
Najpierw chciałam jak nasz czołowy Profesor z Brodą. Jakiś plasterek, pokój chorych sprzętów i wiecie, odczekać. Ale gdybym zakleiła to co się zepsuło to....chyba nie widziałabym co robię.
Ponieważ to moje nieszczęście wyglądało tak...




I stąd milczenie. I jeśli ktoś dzwonił, to sorki, kontakty zostały w serwisie razem z aparatem, przełożenie karty na święta do telefonu służbowego nic nie dało.
Także tego.
Wesołych Świąt!

PS: jutro odbieram go po reanimacji. Bójta się!

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

[343] No żyję

Bo jakżeby inaczej.
Trochę trzeba rozjeździć nowe tory, obmacać nowe możliwości, sprawdzić to i owo.
No i tak obmacuję, sprawdzam i jeżdżę.
I tak ciągle.
To idę spać.
Jutro do pracy.
Pa.

PS: ja tu jeszcze wrócę. Oczywiście jeśli ktoś za mną tęskni.

wtorek, 17 marca 2015

[342] Życie

Pochłania mnie bez reszty.
Nowa rzeczywistość. Zmiany. Przystosowania. Regularność. Samodzielność. I bardzo to lubię.
Praca, jak to praca. Najpierw nauka. W sumie to bardzo sobie pomogłam grzebiąc na stronie firmowej. Uaktualniając ją i poprawiając drobne literówki.
Potem samoistnie wzięłam się za korektę i uzupełnianie katalogu, przygotowywanego do druku. Zajęło mi to dwa dni, mimo, że mogłam zrobić to w jeden. Ale pomna przestróg spowolniłam ciut proces. Nic to nie dało, powiem Wam. W międzyczasie wstawiałam na stronę produkty, robiłam wyceny i słuchałam. O czym gadają. Znaczy uczyłam się slangu.
Jestem szczęśliwa.
Teraz będę walczyć z niedowiarkami o AutoCada. Ale to już inna historia.

A z takich bardzo przyziemnych spraw. Młody właśnie sam sobie wyrwał zęba, który zaczął mu się ruszać sam dzisiaj w szkole. Szybko poszło.
Mam do spacyfikowania ogródek. Znaczy przekopania. I zorganizowania sobie grządek. I postawienia płotu, żeby pies mi nie zadeptał pola uprawnego.
Do spacyfikowania nadaje się też sąsiadka, gdyż wkurza mnie niesamowicie, czepiając się Młodego bez najmniejszej przyczyny. Ale to w przyszłości.
Poza tym odkryliśmy w sobie odkrywców (ja to już dawno, ale nie było bodźca) i szukamy ukrytych skarbów. Bawimy się w geocaching. Chętni mogą wygooglać sobie z czym się to je.
I tak mija nam dzień za dniem, Młody jeździ po mieście sam, spotykamy się czasem po drodze, czasem przyjeżdża do mnie.
Jest świetnie.

Na dziś:
Hozier - Take me to church
Gra mi ostatnio cała płyta. Bardzo mi gra.


poniedziałek, 9 marca 2015

[341] Nocne rozmowy

Mogą dać bardzo do myślenia.
Mogą zmienić perspektywę.
Budować i burzyć.
Zawsze są twórcze.
Ale skutek uboczny to niewyspanie.
Trudno.
Podeprę się jutro ołówkiem.


poniedziałek, 2 marca 2015

[340] Co mi tam!

Niby nic. A jednak.
Wiedziałam od..nie śmiejcie się..obejrzenia jednego odcinka Na dobre i na złe. Tak, kiedyś oglądałam i Żmijewski miał tam powikłania po przebytej bodajże anginie. Zapalenie mięśnia sercowego.
Nie jestem nawiedzoną lekomanką, hipochondryczką i nie latam bez potrzeby po lekarzach. Ale doceniam swoje zdrowie, staram się przynajmniej. Nie używam suplementów, nie pochłaniam "przeciwgrypowych" mieszanek, bo. Mogłabym na ten temat dużo i dosadnie, ale kto mnie tam posłucha.
Za to dzisiaj, mój przyjaciel, któremu nakopię do dupy, jak go spotkam, a spotkam, bo postanowiłam, powitał mnie w słuchawce beztroskim: właśnie wyszedłem ze szpitala....
Nosz urwał nać!
Wywiad doniósł, że niewyleżane przeziębienie, ot, takie tam, trochę gardło, trochę kaszelek, nic wielkiego. Aż tu nagle ból w piersiach, osłabienie, to zawlókł się do lekarza. A tam...
EKG.
- O borze szumiący....!!!!!!! Pan tu siedzi, się nie rusza, nie denerwuje, proszę to wypić (rozpuszczona aspiryna), KARETKA JUŻ PO PANA JEDZIE.
W karetce morfina, kolejne EKG z wysyłką do szpitala, do którego jechał, morfina po raz drugi. OIOM. Monitoring.
Myśleli, że zawał, ale po wszystkich badaniach wyszło, że zapalenie osierdzia. Może godzina i byłoby pozamiatane.
Wyjdzie z tego. Ale docenił swoje zdrowie. Zrozumiał, że 3 dni bez niego w pracy nie spowoduje, że świat się zawali. Teraz świat będzie musiał sobie poradzić miesiąc co najmniej.
Ponieważ nie umarł, zabiję go osobiście. A potem z nim pogadam.
Postanowiłam każde przeziębienie przeleżeć w łóżku.
Czy mi się uda?
Nie zamierzam chorować.
Ale zobaczymy.

niedziela, 1 marca 2015

[339] Takie tam wojaże

Dzieje się trochu w życiu mym.
Jutro zaczynam pracę.
Przedwczoraj wróciłam z ferii. Pierwszych od lat. Kilka dni na Dolnym Pięknym Śląsku. Takie ferie połączone z ..pracą i opieką.
Ostatnio w ogóle zajmuję się gaszeniem pożarów.
Miałam jechać do stolicy, jak zwykle, kierowca i sprzedawca. Wiadomo, kilka groszy do kieszeni to dobra motywacja, no i ta przejażdżka samochodem. Ale...
Dowiedziałam się, kilka dni przed planowanym wyjazdem, na kiedy to ułożyłam cały misterny plan, co, jak, gdzie i o której, bo musiałam połączyć to z pracą, Młodym i feriami, że nie jedziemy. I żeby to bezpośrednio. Figa! Napisała do mnie kumpela, że na facebooku jest napisane, że nie jedziemy. Fajnie. Zadzwoniłam więc, bo jednak informacja, że z powodu nagłej choroby, nie jest zbyt wesoła. Ale nie dodzwoniłam się. To napisałam smsa. Cisza trwała dobę. W końcu dostąpiłam zaszczytu i zostałam poinformowana bardzo ogólnie, że nie jedziemy, bo chora. Trafiło mnie. Ale kij. Przeżyję, se pomyślałam. Miałam tylko żal, że dowiedziałam się o tym na końcu. Żal szybko minął, bo to nie mój problem. To nie ja zachowałam się nie w porządku do kogoś.
Potem kolejna wiadomość, dwa dni później, że zapalenie płuc i w ogóle do chrzanu. No to zaproponowałam pomoc, bo wiadomo, wyjazd wyjazdem, ale jednak nagromadziło się tam spraw.
I tak wylądowałam w niedzielę i poniedziałek na wypomóżkach. Zrobiłam ponad 50 zamówień. Z zaznaczeniem, że zrobię tyle ile dam radę, bo we wtorek wyjeżdżam. No i, jak to ja, zrobiłam wszystkie. Całe stado. Urobiłam się po pachy. I wcale nie żałuję. Nie czuję się poszkodowana, wykorzystana, czy coś. Sama chciałam, to sama zrobiłam. Ale musiałam najpierw se posprzątać, bo nie szło poruszać się pomiędzy wszystkim. Masakra. Jest gorzej, niż sądziłam, że będzie. I jedną naukę z tego wyciągnęłam: cieszę się, niezmiernie, ogromnie i do wypęku, że nie muszę tam pracować. Że to się skończyło wtedy, kiedy się skończyło. Że mam spokój. Owszem, lubię to. Proste, odmóżdżające pakowanie, składanie, mierzenie, ale cieszę się, że nie muszę. Naprawdę.
A we wtorek ruszyłam w podróż. Nie wiem dlaczego niektórzy, na wieść o tym, ile czasu jechałam, pukali się w czółka. Nie rozumiem. Dla mnie liczy się cel. Droga do niego to tylko droga. Jeśli nie mam innej możliwości, to co zmieni wzdychanie i jęczenie, że tak długo? To tylko 8 godzin. Wracałam dłużej, bo 11 godzin, ale to też trochę naciągane, bo jakieś dwie godziny przesiedziałam w KFC na dworcu we Wrocławiu. A godzinę stałam na peronie III dworca PKS i czekałam na swoją czerwoną strzałę.
Na Dolnym Pięknym za to zastałam pomór. Grypa wszystkich rozłożyła. Wpadłam więc na wycieranie nosów, gotowanie obiadków, i ogarnianie domostwa. I też nie narzekam, bo spędziłam wspaniały czas, pomogłam, bo chciałam, pogadałam sobie, poodkrywałam trochę siebie i odetchnęłam. Jeszcze tam wrócę.
I tak właśnie. A teraz wracam do swojego domu, życia, do kolejnych wyzwań, działań i podziwu, jaki ten świat jest złożony i prosty, piękny i nieskomplikowanie skomplikowany.
Czuję się wyśmienicie i tego samego wszystkim życzę.


Na dziś:
Linkin Park - Numb


     

czwartek, 12 lutego 2015

[338] W końcu

Powiedziałam sobie wczoraj: koniec.
No i koniec.
Do końca załatwiłam papierologię.
Buty się znalazły. Kolega pomylił i poszedł w nich do domu, bo jego brat ma takie same...
Usmażyłam pierwsze w życiu własne pączki.
[dowód]

A teraz idę dalej brać udział w wyzwaniu książkowym, czyli robić to, co lubię najbardziej. Pochłaniać kolejne tomiszcza. Mniej lub bardziej ambitne.
Dobranoc.

środa, 11 lutego 2015

[337] Zima w trampkach

Zdążyłam już zwątpić, pogodzić się z myślą na nie, wkurzyć kilka razy.
Ale w końcu jest! Dzisiaj ostatecznie dostałam papiery, wszelkie zaświadczenia i podpisy. Mam staż. Od marca.
Afera medialna odwołana, szmatławce też, nie będę bulwersowała opinii publicznej. Bo po co, zrobią to inni.
Na przykład pani na izbie przyjęć w szpitalu dziecięcym.
Tak. W szpitalu. Długa historia. Kudłata zrobiła sobie spa. A ja z premedytacją ją tam zostawiłam. Co prawda te trzy, zaledwie, dni obecnego tygodnia dały mi do wiwatu tak, że klękajcie narody.
Stres, nerwy, czas, wszystko się skumulowało. Mam nadzieję, że jutro ostatecznie zakończę całą lataninę i będę mogła posiedzieć trzy dni w domu, zaszyta pod kocem, z książkami, bez kontaktu ze światem. Oczywiście nie da się, zaprosiłam dziewczyny na pączki, więc będą pączki. Jutro i w sobotę.
Jeśli o Kudłatą chodzi, to symulowała (jak to przeczyta, to strzeli focha, ale trudno), a ja z premedytacją i ogromną radością przyjęłam wiadomość, że gastroskopię jej zrobią bez ogólnego znieczulenia. Niech ma coś z życia. Mało brakowało, a miałaby darmową lewatywę, ale w porę pielęgniarka się zorientowała, że to nie ta pacjentka..
W każdym razie jest ok.
Ale żeby nie było tak różowo, to musiałam latać między Młodym w domu a szpitalem, szkołą a medycyną pracy, urzędem i wypisami.
Kulminacja opadniętych skrzydeł nastąpiła dzisiaj, kiedy to czekając na Młodego zmarzłam, po czym zadzwonił telefon i szkoła mnie poinformowała, że...zginęły Młodego buty. Do domu wrócił w tenisówkach. Nie miałam już siły i prawie się poryczałam.

Tym optymistycznym, bo nie zgadzam się na więcej takich, akcentem kończę na dziś, bo padam na twarz i czuję się tak, jakbym od niedzieli nie zmrużyła oka.

O lekarzu na jednej z odwiedzonych izb przyjęć i zastępstwie w medialnym szumie napiszę, jak tylko ogarnę się psychicznie. I fizycznie.


wtorek, 3 lutego 2015

[336] Doświadczyńska

Tak właśnie. Nawet opiszę dwa aspekty powyższego.
Wszyscy wiedzą, że mam odjazd ze stażem. Znaczy: chcą, nie chcą, mogę, nie mogę. Latam, pytam, załatwiam. I nie mów hop! To doświadczenie wryło mi się w mózg i od dzisiaj słowa nikomu nie powiem!
Powinnam się kopnąć w dupę z rozmachem, ale mi się niestety noga w drugą stronę nie składa. A mogła była, bo kiedyś se ją tak wygłam, że to że chodzę to cud nad cudy. I jeszcze jeżdżę na nartach. I w ogóle po tym uprawiałam brązowy nasz, dzisiaj, sport.
Ale do rzeczy.
Kopnąć się powinnam.
Jakieś dwa posty temu napisałam, że załatwiłam staż.
Chciałam tu teraz na tej konferencji odszczekać, co powiedziałam.
Gdyż. Ponieważ.
Gówno prawda.
Zostałam zawezwana do urzędu, tfu! pracy. Wyspowiadać się.
Szczerze, to sądziłam, że idę po instrukcję, jak się obchodzić ze stażem, ale dopadł mnie zonk.
Bramka numer 3.
Byłam czujna po moich doświadczeniach z CIS (też już pisałam). Śmierdziało mi tam. Nie żeby te dwie, boguduchawinne kobieciny, które wrzeszczą do siebie na korytarzu wśród takich jak ja żuczków, że "w sumie to nieważne, ale wpisz w tabelkę, żeby wyglądało, że coś robimy", się ześmiardły. Nie nie. Wyczułam podstęp.
Pani najpierw zapytała o to, co będę na stażu robić. No to mówię, że to i to. Po czym pani mi mówi, że przejrzała moją dotychczasową karierę i jej wychodzi, że tadammmmm! fanfary! orkiestra tusz!!!
- była już pani przedstawicielem handlowym.
Tu mnie dźgnęło pod czachą. I mówię taaaaaaaak, ale nie w tej branży, i tak właściwie to tylko tak mam napisane, bo...i tu nastąpiło mega wyjaśnienie, dlaczego właściwie byłam, ale nie byłam. Potem pani zerknęła w punkty, rozpisane przez przyszłego pracodawcę i mówi: no to co z tego tu jest dla pani nowością? Bo tak z papierów wynika, że NIE NALEŻY SIĘ PANI STAŻ, BO MA PANI ZA DUŻE DOŚWIADCZENIE ZAWODOWE.
Kurwaszjegomać. Przepraszam, ale do dzisiaj mnie telepie, a minął tydzień.
To tłumaczę, że tu jest napisane, że programy komputerowe, a to chodzi o program do projektowania, AutoCad i nie miałam z nim nic wspólnego i to zupełna nowość dla mnie. Opomiarowywanie i planowanie też. To już zalatuje ogromną ściemą, ale cóż. Postanowiłam się bronić. W międzyczasie pani zadała mi podchwytliwe pytanie a skąd wiem o tej pracy. Trochę mnie zatkało. Ale nie przyznałam się do niczego.
Mimo to pani brnęła dalej, że się nie należy i ze zbolałą miną wysłuchała o mojej sytuacji, o tym, że nie interesują mnie zmiany, w sensie praca dwuzmianowa, że szukam pracy, a nie przechowalni...
Kiwała ze zrozumieniem głową po czym powiedziała, że zostanę powiadomiona, ale....raczej listownie, czyli będzie odmowa.
Szlag mnie trafił dokumentny po wyjściu na korytarz.
Chwyciłam brzytwę, znaczy telefon. Zadzwoniłam do ciągle niedoszłej szefowej, ale akurat nie mogła rozmawiać. Oddzwoniła po jakimś czasie i od razu pyta czy wyszłam z up. I zanim zdążyłam się pożalić, powiedziała, że zadzwonili do niej, a ona im powiedziała, że w życiu nie zatrudni nikogo bez doświadczenia i dlatego właśnie ja.
Czekam. Są da tygodnie do rozpoczęcia stażu.
Co będzie to będzie. Ale jak nie będzie, to ...
Zastanowię się mocno co dalej.

wtorek, 27 stycznia 2015

[335] Wolność. Kocham i rozumiem.

Czasem zastanawiam się, kim jestem. Intro- czy ekstrawertykiem. Mam cechy z obu przypadków. Mieszają się ze sobą i powodują, że raz jestem intro, a raz ekstra.
Nie przeszkadza mi to. Bardzo mi to pasuje. Szczególnie dlatego, że mogę być taka, jaka jestem, bez udawania.
Kiedyś było inaczej. Wiązały mnie konwenanse, powinności, muszenie i trzebowanie. Dzisiaj, jeśli czegoś nie chcę, mogę o tym jasno powiedzieć. Bez strachu, że kogoś skrzywdzę. Zresztą, jeśli chcę to również mogę.
Uczę się tego. Ktoś powie, że to egoizm. Liczenie się tylko ze swoim chceniem. Owszem. Zdrowy egoizm, który nie robi nic złego innym. Ale to zrozumieją tylko ci, którzy są świadomi wolności.
Myślenie o sobie i swoich uczuciach nie jest niczym złym. Nie będę rozwodzić się nad tym, że nie wszyscy rozumieją poprawnie słowo wolność. Czym innym jest, błędnie interpretowane moim zdaniem, bezstresowe wychowanie, a co za tym idzie posiadanie w głębokim poważaniu innych, a czym innym uczucie wolności i dokonywanie wyborów w perspektywie siebie samego.
O bezstresowym wychowaniu jeszcze napiszę, niebawem.
Dokonywanie wyborów, świadomość swego ja (nie mylić z egocentryzmem), szanowanie swoich uczuć prowadzi do wyznaczania granic. Oraz do pilnowania swojej strefy prywatności.
Nie zdawałam sobie sprawy, jaka ważna dla mnie, czasem przecież introwertyczki, jest moja przestrzeń prywatna. Dopiero świadomość siebie, zadawane sobie pytania o to, co mi zgrzyta w kontaktach z niektórymi ludźmi, dały mi odpowiedź: zadbaj o swoją przestrzeń.
Szczególnie dała mi do myślenia moja znajomość z opisywaną już tu kiedyś osobą.
Osoba ta ma zwyczaj rzucania się na szyję przy powitaniu, tulenia się na pożegnanie, dotykania, łapania za rękę, ramię. Bardzo mnie to drażniło. Odsuwałam się za każdym razem, bądź pilnowałam dystansu. Często słyszałam, że jest ona kinestetykiem i musi mieć kontakt cielesny, dotykać, przytulać. W wielu opowiadaniach o jakichś zdarzeniach, z oburzeniem mówiła o tym, że ktoś miał jej za złe, że dotyka i tuli na powitanie różne osoby, w tym duchownych. Słowo kinestetyk powinno, jej zdaniem, załatwiać wszystko.
Nie załatwia. Nie przekonuje mnie, że ktoś musi naruszyć moją przestrzeń, bo tak i już. Rozumiem jej potrzebę, ale dlaczego ona nie chce zrozumieć mojej niechęci do tego? Nie tylko zresztą mojej.
I tak zaczęłam zmieniać swoje podejście do siebie.
Wyznaczam granice.
Zaznaczam swoją strefę. Moje terytorium.
Dlatego nie wszystkim rzucę się na szyję, choć w wielu przypadkach oczywiście, że tak.
Nie z każdym będę rozmawiać otwarcie. A niektórzy z Was wiedzą, że lubię paplać na jednym wdechu długo i treściwie. Czasem może się zdarzyć, że będę milczeć i pomrukiwać, albo zwyczajnie się nie odezwę (do nowo poznanych). Zaczęłam ufać instynktowi. Zawsze wyczuwałam ludzi, ale nie zawsze tego słuchałam.
Ciągle się uczę. Ciągle ktoś narusza moją przestrzeń, albo musi mnie całować na powitanie i pożegnanie. Ale przestaję odczuwać dyskomfort, kiedy rozmowa zawiśnie na kołku, bo nie mam o czym mówić. Przyjmuję to jako głos instynktu. Dzisiaj nie muszę podtrzymywać każdej rozmowy, bo tak wypada. Dzisiaj gadam z tymi, z którymi chcę. I o czym chcę. Często w towarzystwie siedzę i nic nie mówię. Nie znaczy to, że się nudzę, albo że jestem obrażona.
Czasem lubię posłuchać. I powyciągać wnioski.


Na dziś:
Chłopcy z Placu Broni - Kocham Wolność




  

piątek, 23 stycznia 2015

[334] Ale jaja.

Ja nie mogę normalnie. Ja nic nie mogę normalnie. 
No bo...
Kupiłam odblaski. Nie takie jak były kiedyś, ale takie, jak to teraz są. No bo nasza droga do szkoły prowadzi przez las. Praktycznie bez pobocza.
Kupiłam więc odblaski, trochę nie takie jak chciałam, bo do naklejenia.
Leżały sobie dwa dni. I dzisiaj otwieram, ale że ciekawa jestem zawsze co napisano o tym, co mam w opakowaniu, dowiedziałam się, że...są tylko do użytku wewnętrznego i...na baterie AA.
Parsknęłam śmiechem i tak się zaczęło. Na moje pytanie o pomysł gdzie te baterie, posypały się różne odpowiedzi, a ja siedziałam i kwiczałam ze śmiechu. 
Potem przyszła pora na zadawanie trudnych pytań. 
Zapytałam taką jedną...
Ale nie! Najpierw zrobiłam gofry. Pyszne były. Nie obyło się jednak bez maleńkich przeszkód.
Rozbiłam jajko. Miałam oddzielić żółtko od białka, ale coś poszło nie tak i żółtko uciekło. Nie chciało się rozstawać ze swoim białym bratem i chlup. Już miałam wziąć łyżkę i wyłowić niesfornego uciekiniera, ale przypomniał mi się jeden filmik. I to, że miałam spróbować, czy naprawdę ten patent działa. --->klik
Przeleciałam po domu w poszukiwaniu butelki. Bo od kiedy nie kupuję mineralki, butelek deficyt. Znalazłam małą butelkę u młodego i.....przeprowadziłam eksperyment. No bo mała dziurka, a takie duże miało tam wejść. Niby widziałam, niby ok, ale wiadomo, trzeba sprawdzić, czy wejdzie.
WESZŁO!!! Do tego stopnia mi się spodobało, że se tą butelką wsysałam i wysysałam. Żółtko oczywiście.
I tak, w dużym skrócie, powstały gofry. 
Potem zaś nadeszła chwila zadania pytania. A brzmiało ono tak:
Czy nie zmarzną mi za bardzo jajka przez kilka godzin na dworze? 
Osoba zdębiała. Chciałabym to widzieć, bo zwykle ma gadane, że hej! Szczególnie wyraz twarzy próbowałam sobie wyobrazić, ale jedyne co mogłam to rżeć ze śmiechu jeszcze bardziej.
Reszta niech będzie milczeniem, gdyż otarło się o procesy fizjologiczne.
Dostałam natomiast totalnej głupawki.
Która trwa.
I obawiam się o swoją noc.
Z jajkami w tle...


A to dzisiejszy motyw przewodni. Podesłany przez jedną znajoma, odnośnie baterii i stosowania wewnętrznego. Dla ludzi o mocnych nerwach...






poniedziałek, 19 stycznia 2015

[333] Mój osobisty blue monday

Czyli najbardziej depresyjny dzień w roku.
To jeśli tak mają wyglądać najgorsze dni w roku, to ja poproszę takie codziennie.
Zaczęłam od...wylania przygotowanej wody. Rano muszę na czczo, czyli przed jedzeniem połknąć takie jedno coś na tarczycę, więc najlepiej mieć szklankę z wodą na wyciągnięcie ręki. Ja mam na zrobienie pierwszego brzuszka tego dnia. Mam tam też radio, które nie gra, ale wyświetla godzinę, i telefon. Oraz mnóstwo innych, mniej lub bardziej przydatnych rzeczy. No i tę szklankę z odrobiną wody. Więc dzisiaj sobie tę wodę wylałam na kołdrę i nogi.
Potem, budząc się drugi raz, bo mam kilka budzików ustawionych, sięgnęłam po termometr dla Kudłatej, bo miała zawrotną temperaturę 36 i 6. Tak, to już jest stopień więcej niż nasza norma przewiduje. Przy okazji wygrzebania termometru zrzuciłam radio. I sama z siebie zaczęłam się śmiać, bo powiedziałam w pół śnie: ups, chyba zleciałam radio.
Potem już było jak zwykle, czyli pobudka i inne, jazda do szkoły i droga ze szkoły do urzędu. Po drodze sms proszalny, o kciuki. Bo jechałam załatwić staż. Nie wiem czemu dostałam smsa zwrotnego, żebym nie załatwiała straży, bo się za to idzie do więzienia. Oraz deklarację przysyłania cytryn. Mam tylko nadzieję, że nogi całe.*
A potem już urząd, w którym spędziłam całe 4 minuty od wejścia do wyjścia. Z załatwionym, proszę ja Was, stażem. Tak więc do połowy lutego spijam rum z cytryn*, załatwiając wszelkie ważne i ważniejsze sprawy, żeby potem nic nie zaprzątało mi głowy.
Dodatkowo, w ten jakże obrzydliwy inaczej poniedziałek, z brakiem śladów jakiejkolwiek depresji, poszłam do pani optyczki, umówić Młodego na wykonanie patrzałek. Pani optyczka jest mi znana z zamierzchłych czasów, ale o tym w następnym poście. W każdym razie nie rozpoznała mnie, a enigmatyczne: jestem siostrzenicą siostry cioci, lekko wprowadziło panią w zakłopotanie i usilne procesy myślowe. Ale w czwartek się wyjaśni. Mam panieńskie nazwisko i nie zawaham się go użyć, aczkolwiek na żadną zniżkę liczyć nie mogę, niestety. Może tylko na lepsze traktowanie, przez samą szefową zakładu. Dobre i to.
Tak więc jaki tam blue monday. Dla mnie bardzo fajny, wesoły i dość mroźny, ale z tego cieszę się bardzo.

* bo po trzy stopnie popierdzielała i cytryny nasączone rumem :)

Na dziś:
Bob Geldof & The Boomtown Rats - I don't like mondays
Trochę przewrotnie.




czwartek, 15 stycznia 2015

[332] Siatkówka

Od zawsze uwielbiałam piłkę ręczną, żeby było jasne. Kontaktowy, brutalny sport. Ale miałam swoją strefę komfortu. Stałam na bramce. Nikt na mnie nie wpadał i nikt mnie nie kontuzjował. a przynajmniej nie bezpośrednio. Ale nie o tym, bo tytuł zupełnie niesportowy.
Pojechaliśmy do okulistki. Z całej naszej trójki najbardziej bałam się o Młodego. Szybko pogorszył mu się wzrok, a nie tak dawno jeszcze cieszyłam się, że ma dobry po mnie. Niestety, okazało się, że w ciągu kilku miesięcy zaledwie, przestał widzieć jaki autobus podjeżdża. Przeraziło mnie to, bo nie umiem sobie wyobrazić, jak to jest nie widzieć daleko. Małe sprostowanie - nie umiałam.
Ale wracając do tematu.
Kudłata wylądowała bez okularów. To duża ulga.
Młody dostał 1,25 w minusie. Ale brak "udziwnień", których tak się bałam.
Natomiast ja..
Przecież widzę dobrze. Tylko trochę mi się rozmazuje z bliska i przy małych literkach na opakowaniach. Uupierdliwia to troszkę życie, szczególnie przy precyzyjnej robocie, ale ogólnie jest dobrze, bo reszta działa i śmiga. Nie mam problemu z czytaniem i widzeniem. Ale wracamy do mojego badania.
Wszystko szło dobrze. Aż do czasu poświecenia mi w oko światełkiem. Usłyszałam tylko "pani ma poważne zmiany w siatkówce! Zakropimy i jeszcze raz zbadam oczy".
Atropina pogłębiła ból głowy. Dodatkowo zaczęłam czuć rozkładanie na czynniki pierwsze, spowodowane zmianami temperatur, ponieważ poprzedniego dnia siedziałam w dusznej poczekalni u neurologa, a potem wyszłam na zimne powietrze. I nagle zaczęła się jazda. Przestałam widzieć ostro. Atropina zadziałała, a ja się załamałam. Młody podstawiał mi ulotki, bo jemu po atropinie nic się nie rozjechało, za to źrenice były wielkości tęczówki. A ja zdębiałam. Nieprzyjemne uczucie.
No i po drugim badaniu okazało się, że prawe oko gorzej widzi, przez siatkówkę właśnie, lewe odrabia robotę prawego i mimo, że siatkówka ma się lepiej, to też nie jest za dobrze, a może się nagle pogorszyć. Dostałam więc skierowania (tak, na sam dźwięk słowa skierowanie robi mi się słabo) na SOCT i AF. Czyli tomografię siatkówki i angiografię. Jestem zachwycona terminami. Kwiecień w najlepszym przypadku. Albo luty. Ale lutego nie wytrzyma mój budżet. więc rozumie się samo przez się, że do kwietnia chodzę bez okularów.  
No to trudno.

Na dziś:
Shinedown - Second Chance
Teraz czaruję, żeby i oni zagrali w Polsce...



wtorek, 13 stycznia 2015

[331] Trzaski

Czas mija, dzieją się różne sprawy, jest fajnie.
Ale dzisiejszy dzień przebił wszystko. A raczej ja przeskoczyłam samą siebie.
Od początku.
Umówiona w grudniu konsultacja neurologiczna Młodego. Na dzisiaj.
Przy wypisie usłyszałam, że mam już umówioną wizytę i mam tylko przyjść. Moje jestestwo zarejestrowało jedynie skierowanie na rehabilitację oraz zajęło się tym problemem, konsultację z dnia dzisiejszego zostawiając sobie na kiedyś.
I tak sobie dotrwałam w błogiej nieświadomości do dnia dzisiejszego.
Poszłam do przychodni, wcześniej już się zastanawiając nad brakiem skierowania. Ale ponieważ zarejestrowałam słowa "wizyta umówiona", stwierdziłam, że widocznie tak już jest i koniec.
doczekaliśmy terminu i stawiliśmy się na miejscu. A tu niespodzianka! No bo jakże inaczej: "skierowanie proszę". Nie mam. No nie mam. I cholerka, daleko mam, żeby to skierowanie sobie załatwić.
Od słowa do słowa, pani mnie zarejestrowała bez skierowania, ale nakazała mi je dostarczyć. Odezwała się druga pani z rejestracji (trzecia wyglądała jak Danny Devito skrzyżowany z Maliniakiem, tyle, że rudy i z cyckami,), która powiedziała, że mieszka dwie ulice dalej i że mogę jej przynieść do domu, bo po co mam jeździć. No to wszystko ok.
Wizyta u pani doktor, znanej nam ze szpitala, trochę żartów, miło i sympatycznie.
No to pojechałam po skierowanie. Wyjaśniłam mojemu doktorowi co i jak, wypisał i luz.
I tu się zaczyna...
Wychodzę z gabinetu z kartką w dłoni. Wyciągam książeczkę zdrowia, otwieram, a tam....SKIEROWANIE ZE SZPITALA.
Tak. Oplułam się ze śmiechu. Po prostu geniusz!
A grzebałam tam milion razy...
Ale to nie koniec, o nie. W końcu dzień się jeszcze nie skończył.
Jutro idziemy wszyscy do okulisty. Namiary dostałam od znajomej. O umówieniu już pisałam.
No i dzisiaj się zreflektowałam, że mniej więcej wiem gdzie to. Ale może tak dokładnie się dowiedzieć. No to najpierw napisałam smsa, ale koleżanka nie odpisała. No to moja ulubiona deska ratunku: mapy wujka googla z cudownym street view.
Znalazłam. Dla pewności sprawdziłam numer ze zdjęcia z numerem w komórce i....
W komórce, pod ogólnym 'Okulista' mam imię, nazwisko i...adres.
Mam trzaski, jak mówi Sis.
Tak.
Można się już śmiać.



niedziela, 4 stycznia 2015

[330] Jak być dobrym

Od razu uspokoję emocje. Nie będę pisać jaka jestem dobra. Ani nie napiszę co jest dobre, a co nie.
Do napisania posta skłonił mnie post Erraty. Nie będę polemizować z Jej poglądem, bo nie o to mi chodzi. Chcę tylko przedstawić swój osobisty, subiektywny punkt widzenia.
Czym jest więc dobro?
Moim zdaniem jest wszystkim.
Każdy z nas ma jakieś oczekiwania, czegoś potrzebuje od innych. Wsparcia, potwierdzenia, radości, rozmowy. Mamy też wokół siebie konkretnych ludzi. Zbiór ograniczony znajomych, rodziny, kolegów, przyjaciół, sąsiadów. Każdy z nich jest osobnym człowiekiem ze swoim mikroświatem i on również czegoś od swojego otoczenia potrzebuje. Jeśli potrzeby i zasoby, czyli to co możemy komuś dać - słowo, uśmiech, gest, pomoc, wsparcie, jest zgodne z tym, czego ktoś oczekuje, jesteśmy dobrzy. Jeśli dostajemy to , czego oczekujemy, tak samo - gest, uśmiech, słowo, wsparcie, to dla nas nasze otoczenie, konkretna osoba jest dobra. Jeśli nie jesteśmy zgrani na linii potrzeba - zasób, nie widzimy dobra. Ale przecież dla kogoś innego mrukliwy pan z kiosku z pietruszką może być dobry. A uśmiechnięta sąsiadka z pierwszego może być okropną, wredną zołzą dla innych.
Chciałam tylko powiedzieć, że w ocenach jesteśmy subiektywni, bo odnosimy wszystko do siebie. Do tego co dostajemy od świata.
Czy warto więc wartościować? Nie wiem. Staram się nie oceniać. Dostaję dużo dobra. Mam nadzieję, że co najmniej tyle samo oddaję go innym.
Ale wcale nie twierdzę, że jestem dobra.
Czasem myślę, że wręcz przeciwnie.
Ale jak to już wyjaśniłam, każdy widzi to, co chce widzieć.

Na dziś:

Shinedown - What a Shame



sobota, 3 stycznia 2015

[329] Powitanie

Witam serdecznie w następnym roku. W nowej rzeczywistości. Nowym, świeżym dniem. Pierwszym dniem reszty roku.
Wszystko jest jak było. No może ciut mniej rumu w butelce i prawie bezsenna noc, ale trudno było mi zasnąć. Czasem dostajemy wiadomości, które kończą definitywnie plany, które gdzieś tam odkładaliśmy na kiedyś. Owszem, jest mi smutno. Zostały wspomnienia. Kilka zdjęć.
Pierwszy dzień roku sponsorowała cyferka 3 i całodniowy Trójkowy Top Wszechczasów.
Uwielbiam tak spędzać ten dzień.
Nie zrobiłam żadnych postanowień. Niepotrzebna mi lista życzeń, których nie spełnię.
Za to zrobiłam plan. Plan działania. Tydzień po tygodniu. Z wyznaczoną datą zakończenia działań.
Nie jest jeszcze skończony. Brakuje mu dwóch dodatkowych rozpisanych elementów. Ale dzisiaj nad tym popracuję i będzie komplet. To jeden z planów. Jest jeszcze kilka innych. Żaden się nie wyklucza i żaden nie przeszkadza drugiemu.
Bardzo się z tego cieszę.
Poza tym dzisiaj znów miałam 17 urodziny.
Dlaczego 17?
Mówi się, że ma się tyle lat na ile się człowiek czuje. Ja czuję się na 17. Wolna tak samo jak wtedy. Szczęśliwa tak samo jak wtedy. Tak samo uśmiechnięta. Tylko trochę bardziej świadoma siebie i życia. I to jest najpiękniejsze.