środa, 13 stycznia 2021

[456]. Nagły zwrot akcji

Myślałam, że potrwa dłużej.
Ale nie. Zamiast siedzieć i się pogrążać w rozpaczy (tylko nie czarnej! Czarne to ja lubię!), to przyszedł jej brat.
Otóż przyszedł wkurw. Zastąpił biedaczkę i chuj.
Przymusowe wolne mam. Nie żebym narzekała, bo płatne, ale tak bezczelnie z grubej rury.
Nagle, o godzinie tużprzedpółnocą zadzwonił angielski numer i powiedział, że nie idziesz do pracy, bo ktoś ma wirusa i jutro przekażemy instrukcje.
[po tym telefonie otrzymałam w pakiecie ból brzucha, roztrzęsienie i ..sraczkę, nie bójmy się tego słowa. W nocy po przebudzeniu ściskało mnie w żołądku, bo uświadomiłam sobie, że może być gorąco. Chociaż ja noszę maseczkę w pracy i wszędzie, gdzie trzeba]
Instrukcje były spodziewane w dwóch opcjach:
1. test - i powrót do pracy, jeśli niezdany
2. kwarantanna.
Odwlekałam test, do którego wytypowało mnie nhs. No nie po drodze mi było, żeby wykorzystać otrzymany pakiet. Ale wczoraj zebrałam się w sobie i zamówiłam kuriera na jutro, rano pogrzebię patyczkami gdzie trzeba i już.
Telefon dzisiaj powiedział mi, że wracam do pracy 19.01, więc wybrano bramkę nr 2. 
Ale normalnie tej gadzinie, która chodziła i kaszlała od tygodnia, jak się nie powstrzymam to pizgnę w ryj. Bo wiem kto to.

poniedziałek, 4 stycznia 2021

[454]. To już było

Znaczy że Nowy Rok, nowa ja, czy tam jakieś inne postanowienia.
W tym roku nie ma. Żadnych. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że teraz to będzie, bo wcześniej nie było. Zwyczajnie robię swoje.
I tak na przykład złożyłam dzisiaj stół do pracowni. 
I upiekłam pszenny chleb. No taki pyszny, że aż nie wiem czy go zaraz nie zjem całego.
Wczoraj za to oddałam do użytku tort. Pierwszy w życiu.
A ile z tym było zamieszania... Gotowi?
No to tak. Upiekłam biszkopty, bo miał być w kształcie książki. W końcu na komunię. 
Ok, biszkopty wyszły, krem wyszedł, ale jakiś taki mdły, bo bałam się przesłodzić, nic to, złożyłam, nacudowałam, namieszałam i...nie podobało mi się. Ale brnęłam dalej.
No to ganache z białej czekolady. I tu poległam. Wszystko super, ale wyszedł za rzadki. I mi spływał.
Była 21. 1.01, więc wszystko zamknięte. Dupa.
I tak sobie siedzę i myślę. I wymyśliłam, że robię drugi tort. Upiekłam biszkopty 2.0. I zrobiłam mus truskawkowy.
Ale żeby nie było za łatwo, to:
6:00 - Młody goni do sklepu po śmietankę
6:15 - robię masę truskawkową
6:45 - robię ganache z mlecznej czekolady
7:30 - jadę do sklepu po gotową masę cukrową
8:05 -  wracam taksówką
8:15 - tynkuję tort ganache'm
9:00 -  okładam masą cukrową
9:25 - żeluję wydrukowany opłatek i przyklejam
9:30 - odbierają tort
I....udało się!
Miałam stresa, bo nie było to arcydzieło. No stanowczo nie było. Masa cukrowa się rwała, musiałam sztukować i w ogóle.  Ze struchlałym sercem czekałam na recenzję. Bo że wygląd tak se, to już kij. Ważny był dla mnie smak. I dzisiaj rano dostałam smsa, że wszystkim bardzo smakował, że przepyszny. No to teraz bójta się wójta. Będę tortową księżniczką. Bo królowe wrócą lada moment i już skończy się kozaczenie. 
Zdobyte umiejętności - bezcenne. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o tortowaniu. Stwierdzam, że podejmuję rękawicę. Teraz tylko trening czyni miszczynię. 
Ale i tak zostanę przy ciastach. One są mniej stresujące. 
Taki miałam początek roku z przytupem.