czwartek, 26 grudnia 2019

[421]. Co tu się wyprawia?

Tyle czasu mnie tu nie było! Wstyd!
W takim razie, zapewne, między barszczem a rybą, macie chwilkę na me zwierzenia.
No to tak.
Praca jak praca. Długa przerwa, prawie 3 tygodnie. Ale w międzyczasie poszłam do innej na ten czas. A właściwie na część. Bo na tydzień.
Pakuję zamówienia w telezakupach. Co ciekawe biżuterię. Którą ludzie kupują za grubą kasę czasami. Nadziwić się nie mogę. Chociaż, w Polsce pewnie to samo.
Pakowanie, fajna sprawa. Tu też widzę mnóstwo leserów i udawaczy. Wkurza mnie to, ale cóż poradzić. Ja uchodzę za naiwniaczkę, bo pracuję szybko i bez kombinowania.
Mam też u siebie Młodego. Na razie ciągle tylko w odwiedzinach, ale grzecznie czekam na termin apelacji..Nie wspomnę co mi się ciśnie na usta, kiedy mowa o sądach i sędziach. Tam naprawdę trzeba zmiany. Nie takiej, jaką szykuje władza, ale prawdziwej zmiany funkcjonowania tego systemu. Bo to jest masakra.
Ale najlepsze co chciałam opowiedzieć, to moja wyprawa po Młodego
No to wymyśliłam...
Przelot tam i z powrotem. W jeden dzień. A było to tak...
Wstałam w piątek o 4.45, bo praca.
O 14.00 koniec, do domu. Coś zjadłam, posprzątałam i wyjazd pociągiem do  dużego miasta.
Z tego miasta pociągiem miałam dostać się na Luton. Bilet kupiony wcześniej, ale dopiero dzień przed wyjazdem zerknęłam co jest. A były dwie przesiadki. Myślałam w swej naiwności, że z pociągu na pociąg. Jakże się zdziwiłam.
Wysiadam w Londyn Euston i...
Pierwszy szok. Za chwilę zamykają dworzec. Jest blisko północy, więc trybiki zapieprzają, bo co ja mam zrobić. Szukam tego pociągu, jak opętana, a tu nic. No to pytam.
- Windą na dół, bo po co schodami, a tam metro.
Jakie kurna metro?? Ale jadę. Wysiadam w tunelu, z którego jest mnóstwo przejść. Czytam tablice, ale z lotnisk znalazłam tylko Heathrow, a to nie ten kierunek.
Pytam pań z walizkami. Dowiaduję się, że jeden przystanek, na Pankraca, a potem przesiadka na pociąg.
Dobra, szukam tunelu z opisem, że tam dojadę, ale nie ma.
Znowu obsługa.
- schodami na drugi poziom.
Jadę, nie oglądam się za siebie, bo schody jadą na jakieś drugie piętro, a ja mam lęk wysokości.
Znalazłam tunel, ale najpierw znalazłam myszki. Pewnie się ludzie, wracający z imprez, podchmieleni, na gołe nogi, krótkie rękawy i bez czapek, bardzo zdziwili, jak usłyszeli:
- oooo, a co ty tu robisz?
Do myszy.
Nic to, czas leci, ale do odlotu mam 1/4 doby, więc luzik.
Wysiadam na tym Pankracu. I znów niespodzianka. Zero opisów. Ale brnę. Idę. Znów obsługa. Pokazuję już tylko bilet i idę za machnięciem ręki.
Na końcu dwa terminale. B jest mój.
Odetchnęłam z ulgą. Czekania godzina.
Zimno mi, z niewyspania, chłodu, bo jest tak ze 3 stopnie ogólnie. Boję się, że się rozłożę, ale stwierdziłam, że mogę dopiero po powrocie.
Czytam. Obserwuję ukradkiem kolejne tłumy imprezowiczów. Podziwiam za negliż, bo mi na sam widok zimniej.
W końcu jadę na Luton, przekonana, że wysiądę przy samym lotnisku. O naiwności!
Wysiadam na dworcu Luton Airport, ale do lotniska jeszcze jakaś mila trzydzieści. Niby, z podsłuchanej rozmowy, jeżdżą autobusy, ale nocą rzadziej. Widok zaparkowanych jak w zajezdni nie nastraja mnie optymistycznie i rozważam piechotę. Powstrzymują mnie dwie rzeczy: zimno, bo nie śpię już prawie dobę i te 3,5 godziny do lotu.
Czekam, bijąc się z myślami, bo niepotrzebnie obejrzałam schemat autobusowy i wyszło mi, że tylko jeden z nich jeździ na lotnisko.
Przyjechał jednak. Upewniam się, że nim dojadę. Patrzę za okno jadąc te 5 minut i dziękuję sobie, że jednak nie wybrałam się w podróż na nogach. Na lotnisku śpię i czytam na zmianę, potem lecę i podsypiam ciut.
W Poznaniu niespodzianka. Nie przyjechał autobus. Próbuję złapać taksówkę, a tu się okazało, że nie istnieją już korporacje taksówkowe, których numery mam. Że w tak dużym mieście są może trzy, a reszta zniknęła. Jadę w końcu autobusem. Cały dzień coś robię. Po południu przejmuję Młodego i uberem wracamy na lotnisko i lecimy. W domu jesteśmy po północy.
Nie rozłożyłam się. Byłam nieziemsko zmęczona, ale wszystko się udało.
No i jesteśmy sobie do stycznia razem.