poniedziałek, 31 grudnia 2012

[103] Śmiech to zdrowie

Dzisiaj taki fajny dzień.
Zaczął mi się ładnym wschodem słońca. I, niestety, nie mogłam się podelektować widokiem.
Musiałam zerwać się tym pomarańczowym świtem, i lecieć, załatwiać, wystać swoje...
Najpierw spółdzielnia, potem druga siedziba, potem jeden urząd, gdzie udało mi się z uśmiechem załatwić niemożliwe. Potem kolejny urząd, dwa budynki, w jednym nie załatwiłam zasiłku rodzinnego, mimo, że pani była miła sympatyczna i co nieco podpowiedziała. W drugim złożyłam wniosek o dodatek mieszkaniowy. Czułam się jak na przesłuchaniu. Nie zapytali mnie chyba tylko o rozmiar buta i kolor majtek.
Ale swoim zwyczajem, z uśmiechem, załatwiłam co trzeba. Uzupełnienie dokumentów, bo kto by pomyślał, że muszę mieć pieczątkę z jakiegoś miejsca w którym nigdy jeszcze nie byłam? No dobra, załatwię sobie.Tę pieczątkę. Pani mi powiedziała, że oficjalnie mam 7 dni na załatwienie dokumentów, ale cicho powiedziała mi, że czekają dłużej. Ja się zmieszczę w tych 7. Co mi tam.
Wróciłam po 13. Ale zmachana jak koń po wyścigach. Nalatałam się po schodach i po mieście. Ale jestem zadowolona. Bo w sumie, czemu nie? Ja się uśmiechałam, panie się uśmiechały, i dobrze.
Ale tak w ogóle to chciałam napisać o czymś innym.
Wracając siedziałam na przystanku. Czekałam sobie na autobus. Jak to zwykle bywa, zaczęłam korespondencję smsową z moją przyjaciółką. Jestem posiadaczką smartfona. Opisywałam jej coś i pisałam lewą ręką. Jak się domyślacie, szło mi rewelacyjnie do momentu, kiedy miałam napisać październik. Jestem zwolenniczką ogonków, więc to tym bardziej trudne. Prawą ręką opanowałam, chociaż czasami nie chce mi się tych ogonków wstawiać. Wracając do tematu. W końcu stwierdziłam, że po drugiej stronie siedzi moja ukochana baba, która zrozumie :) Mamy taki gryps, jak piszemy z błędami :> To z naszej koleżanki wynikło. Napisała kiedyś: nie zwracajcie uwagi na błędy, dla mnie to nieistotne, po prostu piszę szybko. To też znalazło się w smsie o oszczednpsci i prezemcie. W tym miejscu trudno mi było ukryć rozbawienie. Już się zaczynałam trząść. Ale najlepsze nastąpiło chwilę później...Kiedy doszłam do owego października.
Napisałam :piźdź..Najpierw poprawiłam. Znaczy usiłowałam, ręce mi się trzęsły, ja się trzęsłam ze śmiechu, ale ciągle kryłam się w kurtce. W końcu napisałam i wysłałam.
cytuję dosłownie "(...) w pazdzooiermilu"
Jak kliknęłam wyślij to ryknęłam śmiechem. Dosłownie. Nie mogłam dłużej się powstrzymywać. Zaśmiałam się na głos, mocno i szczerze. Najpierw pan obok uśmiechnął się. Potem trząsł się ze mną. Też chyba nie mógł się powstrzymać. A potem dziewczyna w autobusie śmiała się do mnie ciągle. A jak już spotkały się nasze ..wzroki(?) (że tak Julianem królem pojadę)* obie chichrałysmy się przez pół autobusu.
I niech ktoś mi powie, że dzisiaj było szaro, nudno, nieciekawie. A tam!
Życzę Wam takiego śmiechu z głębi. Takiego totalnego luzu. Zero wstydu, że się śmiejecie. To bardzo, ale to bardzo poprawia humor.

Na dziś:
Pogodno - Uśmiech się
Hmmm, mam szczególny sentyment do zespołu. Szczególnie dlatego, że wokalista to mój kumpel :)))))


niedziela, 30 grudnia 2012

[102] Tik-tak

Czas podsumowań, obietnic, deklaracji. Idzie nowe.
Wobec tego i ja odniosę się trochę tego.
W głowie mam kalendarz. Taki układ. Nie wiem, czy widziałam go na jakimś ściennym kalendarzu w dzieciństwie, czy też wymyśliłam sobie sama. Czas w nim podzielony jest na etapy. Zamknięty w dwunastu miesiącach, ale trochę inaczej.
Gdyby rozrysować go na kartce wyglądałby tak:



Dokładnie taki układ. Raczej wątpię, żeby był to jakiś zapamiętany ścienny kalendarz pszczelarza, ogrodnika czy innego kominiarza, ze ściany u mojej babci.
Tak mi biegnie czas. Tak się zamyka w roku. I taki mam przeskok z grudnia do stycznia. Psycholog pewnie coś na ten temat miałby do powiedzenia. Ja powiem tylko tyle, że na każdym etapie roku mogę podsumować, wytyczyć nowe cele, zakończyć jakiś etap. To tylko i wyłącznie daty, nic więcej. Dni, które upływają mi znowu tak:



Również układ, który tkwi w mojej głowie. Trochę wzięty z planu lekcji, kiedy to jeszcze w sobotę chodziło się do szkoły. I to też zamyka mi się jako całość.
Oczywiście, że zmiana daty, a właściwie roku w tej dacie ma w sobie coś z magii. Daje jakieś zaczepienie w czasoprzestrzeni. Poczucie, że coś się kończy, coś zaczyna. To dla mnie ważny moment. Mogę wtedy pomyśleć o tym co wstecz, ale i o tym co teraz i zaraz.
Z roku na rok zmieniam się ja i moje życie. Z roku na rok uczę się więcej o sobie i o świecie. Spotykam ludzi, z którymi mi po drodze, ale też odchodzą ci, którzy nie chcą ze mną iść. Wierzę, że każde spotkanie ma jakiś cel. Po to, żeby uspokoić, bądź poruszyć coś w nas.
I powiem Wam, że to wszystko bardzo mnie buduje i daje mi ogromną satysfakcję. Nie umiem przekazać dokładnie co czuję. Ja po prostu więcej wiem. Więcej czuję. Więcej rozumiem. A wraz z tym wszystkim przychodzi spokój, którego tak bardzo potrzeba.
Nauczyłam się zostawiać z tyłu to co już było. Nie da się zmienić tego co już się stało. Nie da się naprawić, ani zepsuć. Więc po co mam sobie zaśmiecać tym głowę? Żałować? Czego? Ważne, żeby wziąć z tego co było najwięcej na przyszłość, dla siebie. Ktoś powie: nie ma co brać. Ależ nie zgadzam się, zawsze jest coś, choćby maleńkie, co każe się uśmiechnąć, pomyśleć, przypomina o czymś ważnym, a mianowicie o tym, że bez tego - czy to radość, czy cierpienie - nie byłoby nas takich jakimi jesteśmy teraz.
Idę do przodu, każdego dnia kreuję swoją rzeczywistość, od pobudki, po wieczorne zamknięcie oczu. To co mi się śni to zupełnie inna bajka, na inną okazję.
Idę więc dalej. Otwieram dla siebie kolejne drzwi i sprawdzam co za nimi.
Ale wiecie co? Przestałam się tego bać. Strach, żal, niepogodzenie się z tym co się wydarzyło odbierają siłę do działania. Ściągają w dół zanim cokolwiek zdąży nam się zadziać na nowo. I znów jest frustracja.
Dlatego nie myślę już: a co będzie jak się nie uda? A może to nie jest to czego oczekuję? Krzyczę SPRAWDZAM!
Mijający rok nauczył mnie wiele. Przewartościowałam wszystko. Zrobiłam krok do przodu po to, by dalej iść. Szukać w życiu tego, co da mi poczucie szczęścia.
Czy był zły? Kiepski? Pewnie mógłby być lepszy. Ale nie był zły. Był lepszy od poprzedniego. A poprzedni od jeszcze wcześniejszego. Nadchodzący będzie jeszcze lepszy.
Dlaczego? Bo będzie inny. Bo ja jestem inna. Bo mój świat zaczyna być taki jak ja chcę.
Dużo pracy przede mną. Ale od kiedy wzięłam odpowiedzialność za siebie nic tak nie sprawia satysfakcji jak podniesione czoło i radość z tworzenia własnej rzeczywistości.
Czego wszystkim życzę z całego serca.

Na dziś:
Robbie Williams - Angels
Uwielbiam jego głos, a tekst tego utworu powalił mnie dawno temu i wiele dla mnie znaczy....




piątek, 28 grudnia 2012

[101] Bajka będzie długa...

Opowiem Wam bajkę.
No dobrze, nie bajkę. Prawdziwą historię, która dzieje się mojemu przyjacielowi z czasów liceum.
Był sobie chłopak. Świetny (może nie szczególnie przystojny, ale nadrabiał rozumem). Szarmancki wobec dziewczyn (plecak ponieść, drzwi otworzyć, pomóc). Z zasadami (na przykład takimi, że przyjaciółki są aseksualne i nie próbował mnie podrywać, niestety).
Tak naprawdę kochał się w nas po kolei. Nie mógł zdecydować, którą by bardziej chciał.
Spędziliśmy niejedną noc na pogaduchach, niejeden biwak we wspólnym namiocie, niejeden rajd i wyjazd.
Można było na nim polegać. Nie był nachalny, gburowaty, żaden buc.
Ale pech chciał, że dokonywał zawsze złych wyborów. O wybory sercowe mi idzie.
Za każdym razem kolejna dziewczyna była jak z innej bajki. Zupełnie nie pasowała do towarzystwa. A już najmniej do niego. Miał jednak jedną taką, którą kochał. Kocha do dziś. Ze wzajemnością. Ale..
W czasach wcześniejszych ona miała męża, on się wycofał, stąd może durne wybory, zapchajdziury, że się tak wyrażę i wcale nie mam na myśli tego o czym większość pomyślała. Łapał co popadło.
Czas mijał, a on skwierczał sam.
W końcu ktoś naraił mu dziewczynę. Zakochał się, chyba, chociaż myślę, że to raczej kolejna zapchajdziura.
Dziewczyna, która ich ze sobą poznała, za każdym razem, kiedy mnie widzi i resztę towarzystwa, przeprasza nas bardzo za to co zrobiła.
Bo nasz przyjaciel został zamknięty w klatce. Stracił wolność. Stracił marzenia.
Owszem, sprząta, gotuje, zmywa naczynia, opiekuje się dziećmi. Złoto nie facet, ktoś krzyknie. Tak, ale stracił tożsamość. Boi się wyjść z kolegami, ba! ze swoim szwagrem na piwo!. Nie chodzi do rodziców, bo ona jego rodziców nie lubi (ja ich uwielbiam, są świetnymi ludźmi, nieba przychylają wszystkim).
Nawet nie słucha już swojej ulubionej muzyki, bo żonie przeszkadza. Kasuje każdą historię rozmowy, bo ona go śledzi. Nigdy pierwsza się nie odzywam, bo nie wiadomo, kto siedzi po drugiej stronie.
Nie jeździ w góry, bo żona nie lubi gór.
Żeby nie być gołosłowną: na samym początku ich małżeństwa byłam na imprezce wielkanocnej, na której było całe towarzystwo. I ona przyszła z nim. Siedział koło mnie, więc gadaliśmy. W pewnym momencie zaczęłam się chichrać, po kilku lampkach wina oraz opowiadać jakieś historie, wszyscy rżeli. Ona powiedziała dwa słowa: Krzysiek, idziemy. Na co jemu zrzedła mina, skamieniał, wstał pożegnał się, o całusie nawet nie było mowy, i wyszli. I tak jest do dzisiaj. Nawet gorzej.
Ale najgorsze ze wszystkiego jest, że mówię mu co jest nie tak. Ale on twierdzi, że wszyscy żonie zazdroszczą takiego męża. Narzekał, że nikt ze znajomych go nie odwiedza. Spytałam czy nie zastanowił się nad powodem, i że może to o nią chodzi. Bardzo się obruszył i powiedział, że wszyscy ją przecież lubią. Ja wiem co innego..
Zapytałam go ostatnio jakie ma pasje, poza sprzątaniem i gotowaniem. Jakiej muzyki słucha. Co czytał. Na czym był w kinie. Jak było na biwaku z siostrą i szwagrem.
Na biwaku nie był, bo żona go nie puściła. Nie czyta, bo nie ma czasu, nie słucha, bo żona nie lubi, ale słucha tego co żona i puścił mi jakieś disco polo..
On jest zaślepiony. Ja nie mam zamiaru rozbijać jego małżeństwa. Ale chciałabym, żeby był normalny.
Kiedyś spotkałam na ulicy jego ojca. Zawsze mówił do mnie synowa. Kiedy brałam ślub stałam pod chórem i czekałam na odprowadzenie mnie do ołtarza przez mojego chrzestnego, stanął koło mnie obok i jak dwaj konfidenci rozmawialiśmy:
- jeszcze możesz się wycofać
- ale ja go kocham
- e tam, nie chcesz takiego teścia jak ja?
potem życzył mi szczęścia, ucałował i czekał na koniec ceremonii (czemu ja go nie posłuchałam???)
Wracając do spotkania na ulicy. Zajrzał mi w wózek i ze łzami w oczach opowiadał o synu, synowej i wnuczce, którą widział od wielkiego dzwonu.
Jak go odzyskać dla świata?


Na dziś:
The Who - Behind blue Eyes
Lubię bardziej niż cover Limp Bizkit, chociaż też ma w sobie to coś.





środa, 26 grudnia 2012

[100] Uszka wyszły!

Czyli się skończyły. Strasznie mi przykro z tego powodu. Bo jestem ogromną wielbicielką uszek z barszczem. Mogłoby nie być nic innego do jedzenia na święta.
Ale właśnie zapas grzybów drastycznie mi zmalał. Zostało trochę, na sosy, więc szaleć nie będę. A kiedyś był taki rok, że uszek było jak pierników, trzy razy dorabiałam. Bo i grzybów miałam pół szafki. Mogłam sobie pozwolić.
Barszcz też wyszedł mi znakomity. Nie chwaląc się.
I jak to jest, normalnie je się mało. Ja tu też racjonalnie przygotowałam niewiele jedzenia. Nie lubię wyrzucać. Ale wracając do ilości, jem mało. A tu człowiek zje, a za chwilę znów coś by zjadł. Nosz, przecież żołądek nie rozciągnął mi się nagle tak, że jest wielkości wora na prezenty!
A propos prezentów.
Kudłata, wiadomo, zamówiła sobie płytę. Młody zamówił zestaw lego, ale taki, że normalnie Mikołaj musiałby dodatkowe sanie prowadzić w zaprzęgu.
Ale nic. Młody dorwał swój prezent, oczywiście lego. Dostaje je w różnych kombinacjach i konfiguracjach na każdą okazję. Bo ma dzieciak wyobraźnię i zwykle jego budowle nie przypominają nijak tych z instrukcji.
Ale, wracając do tematu, Młody rozpakowuje swój prezent.
Nagle słyszę krzyk.
- Mamo!!!!! Mikołaj przyniósł mi lego!!!!!! To taki zestaw o jakim ZAWSZE MARZYŁEM!!!!!!!
Zaczął skakać po pokoju, ściskać pudełko. W pewnym momencie cisza, patrzę, a broda mu się trzęsie, głowa opuszczona. Podchodzę i pytam co się stało.
- Płaczesz?
Kiwnięcie głową.
- Mamo, ja płaczę ze wzruszenia, bo nigdy nie dostałem wspanialszego prezentu...
Popłakałam się i ja,

***
Siedzę sama. Dzieciaki pojechały. Trochę się wkurzyłam. Nie rozumiem tego człowieka, ale cóż, tak widocznie już musi być. Pokój z nim!
A ponieważ siedzę sama, zabrałam się za moją działalność własnoręczną. Nie nie, lakiery i farby schowane, na razie się za nie nie biorę. Wzięłam się za insze rzeczy. Ale niestety, zepsuła mi się maszyna. Nie to samo co Zośce w jej maszynie i czego nie dała mi naprawić, ale coś innego, niewiadomego, otóż plątała mi się nić na bębenku. Możecie sobie wyobrazić furię ze śrubokrętem, nożyczkami i bociankami (takie kombinerki z długimi szczękami :)). To byłam ja. Klęłam pod nosem, na głos nie wypada. Zrobiłam dwa podejścia do ustrojstwa. W końcu naprawiłam. Jeszcze ją za chwilę podreguluję, ale musiałam ochłonąć i wykończyć te uszka.
I tak sobie puszczam ulubioną muzykę. Jakby kto przyłożył ucho do drzwi, to nie uświadczyłby grzecznych chorałów anielskich.

Na dziś:
Nickelback - Lullaby





poniedziałek, 24 grudnia 2012

[99] Opowieść wigilijna

Kiedy w moim domu rodzinnym było jak było, kiedy świat mi się walił, a ja musiałam jako ten słoń trzymać na barkach dysk, czyli mój dom (kto czytał Pratchetta, ten wie o co mi chodzi, kto nie czytał, niech sobie przypomni czasy sprzed Kolumba, kiedy ziemia płaska jeszcze była), zdarzyła się jedna wigilia, która spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
Wstęp. Pół roku przed godziną zero. Moja mamunia wracała z imprezy. Od koleżanki. Zleciała ze schodów,  trzasnęła była głową, krew się polała, ale twardzielka wróciła do domu, ciuchy wrzuciła do pralki i poszła spać. Pech chciał, że była w czerwonym sweterku, to nie widziała. Rano ból głowy, standard, po imprezie, kto by się przejmował. Nic nie dał do myślenia strup u podstawy czachy. Matula poszła do pracy, informując wszystkich wokół na czym świat stoi, a ja przez najbliższe pół roku schodziłam jej z drogi, bo nikt nie znał dnia ani godziny.
No i było tak, że przez te pół roku jakoś funkcjonowała, jakoś żyła, jakoś było. Bolało, ale kto by się przejmował. Znaczy ona się nie przejmowała, zresztą nie tylko sobą.
Rozwinięcie.Trafiło ją dzień przed wigilią. Nie mogła wstać. Nie mogła stać, siedzieć, chodzić, ból taki, że nie widziała na oczy. Oczywiście służbę zdrowia miała w poważaniu. Do czasu. Ale czas przyszedł dużo później.
W każdym razie przygotowanie CAŁEJ kolacji wigilijnej, i dni świątecznych, spadło na mnie. Trudno się nie domyślić, że to był mój chrzest bojowy, bo mimo, że w kuchni dawałam sobie radę, to nie robiłam nigdy pierogów, nie robiłam nigdy ciasta na pierogi, nie gotowałam barszczu, bigosu, nie piekłam mięsa. Musiałam też wystać swoje w kolejkach, załatwić wszystko od A do Z.
Dałam sobie radę. Wszystko było cacy. Pyszne i na czas.
Zakończenie. Myślicie, że dostałam pochwałę? Figa z makiem. Myślę, że nawet nie pamięta o tym, bo niedawno wspomniałam o tamtych świętach, to spojrzała na mnie jak na kosmitkę.
A do lekarza rodzicielka wybrała się dobre 9 miesięcy później...
Mogłabym podobnych historii przytoczyć mnóstwo.
O tym, że święta z domu rodzinnego kojarzą mi się zawsze z wk..nerwową matką. Że każda wizyta u rodziny - dziadków, to impreza, która kończyła się powszechną awanturą i kolejne miesiące pół rodziny knuło, reszta była obrażona. Że Boże Narodzenie kojarzy mi się z flachą na stole. Że kiedy poszłam do liceum, poznałam eksa, zaczęłam uciekać na każde święta w góry.
Dla mnie święta to siedzenie pod choinką i gapienie się na niebieską bombkę w której odbijało się światełko z lampek, wymyślanie historii pod tą choinką. Rozczarowanie, kiedy prawdziwą choinkę zastąpił okropny plastikowy badyl.
Nie tak, że nie mam żadnych fajnych wspomnień. Mam. Mam i ukrywam je gdzieś na dnie serca, żeby nie umknęły. Są tam i są tylko moje. Bardzo ulotne - zapachy, smaki, kolory, zapach choinki...
Marzą mi się święta. Mam ich obraz przed oczami. Może kiedyś..Może za rok...
Zobaczymy.

****
Nie umiem składać życzeń.
Nigdy nic mi do głowy nie przychodzi. Jeśli już to same oklepańce. Dzisiaj się wysilę, bo zależy mi na Was bardzo. Dzięki Wam piszę i dzięki Wam tutaj jestem.

Życzę Wam spełniania marzeń. Zdrowia. Radości, nawet tych drobnych. Uśmiechu codziennie, chociaż troszkę. Miłości. Takiej do świata. Wiary w siebie. W swoje możliwości. Zauważania malutkich znaków, że życie jest piękne. Odkrywania nowych horyzontów i akceptowania tego, co za horyzontem znajdziecie. Bo nikt i nic nie jest z gruntu złe. Jest tylko niepoznane. Łamcie stereotypy, poznajcie zanim ocenicie.
Przeczytania wielu mądrych książek i tych mniej mądrych też. Muzyki Wam życzę, żeby grała w Waszych domach, słuchawkach, głowach, niech niesie Was przez życie. 
Życzę Wam zwyczajnie dobrego życia.

Na dziś:
Ceti - Miłość, Nienawiść, Śmierć

 

piątek, 21 grudnia 2012

[98] A jednak

Nic z tych rzeczy.
Wyjrzałam rano przez okno. Nie tak znów wcześnie, bo nie wiedziałam, czy warto wogle się ruszać. Bo skoro miał być koniec, to po co się męczyć. W końcu jednak wstałam i doczłapałam do rzeczonego okna, bo jasność biła z niego okrutna. Myślę sobie, jakieś piekielne ognie, czy cóś. Okazało się, że słońce tak robi. Najpierw było takie czerwone, kilka stopni nad horyzontem. Na niebie zaś złote smugi. Niestety, mój analityczny umysł rozpoznał smugi kondensacyjne, a bystre oko dojrzało samoloty. Czysty realizm. Zero romantycznej rozpaczy, że może jednak.
Potem mnie jednak zmroziło. Dosłownie. Po wczorajszym zerze na zaokiennym przyrządzie pomiarowym niecertyfikowanym, przetarłam oczy ze zdumienia i aż musiałam zerknąć w telefon, który mi pokazuje aktualną temperaturę. No proszę, ledwie człowiek się budzi i ma -11. Całkiem fajnie.
Ogarnęłam towarzystwo, zapodałam sobie krem na dzień, choć wahałam się, czy nie powtórzyć dawki na noc, gdyż nie byłam pewna, czy znów nie legnę pod moją ukochaną kołderką i zrobiłam lajtową listę zakupów. Lec pod kołdrą się nie dało, gdyż ponieważ moje dziecię, chrypiące brzydko, miało milion pomysłów, łącznie z czytaniem Hobbita, graniem w gry lego na kompie i innymi sprawami. Wolałam się ewakuować i to bynajmniej nie z powodu końca świata.
Poszłam więc sobie do sklepów. Kupiłam prawie wszystko. Po raz kolejny zadziwia mnie moja wielofunkcyjność, gdyż dziś, oprócz bycia matką, byłam też jucznym zwierzęciem, przypuszczam, że wielbłądem, bo chyba nie osłem.
Byłam też sprzątaczką. Ogarnęłam całkowicie i bez ściemy cały dom. Została łazienka - to zostawiam Kudłatej. Oraz kuchnia, która była na błysk, ale - TADAM!!!! - groźby Kudłatej spełniają się! Piecze kolejną partię pierniczków! Nie pytajcie jak wszystko wygląda. Widzę, że nawet podłoga jest w mące. Nic to. Poprzednio był w cieście parapet.
Poza tym zastanawiam się, czy można upić się wiśniami w likierze? Jeśli tak, to stanowczo za mało ich mam. A wiśnie w likierze i czekoladzie uwielbiam ponad miarę. Właściwie żałuję, że nie pracuję w jakiejś fabryce czekoladek, w dziale bombonierki, linia wiśnie w czekoladzie. A właściwie, że nie jestem jakimś tam intendentem, kupcem, czy coś. Próbowałabym, w szczególności likieru :)
Czytam właśnie świetną książeczkę.
"Podręcznik Spełniania Życzeń. Zamówienia u Wszechświata" Bärbel Mohr.
Świetnie napisana książka o samospełniających się życzeniach, o pozytywnym myśleniu, o słuchaniu siebie samego i kształtowaniu własnego życia.
****
W ramach pocieszenia, że jednak tego końca nie było, powiem Wam, że był. Dzisiaj jest przesilenie zimowe. Miało miejsce o 12:12. Od jutra dni będą dłuższe, bo narodziło się słońce.



Na dziś:
Alice Cooper - Santa Claus is coming to town
Może to nie kolęda, ale w temacie.





środa, 19 grudnia 2012

[97] Waciki

Moje jutro idą w świat. Może komuś się przydam.




Tyle mojego komentarza do całego szumu medialnego wokół Nergala.
Swoją drogą, przeczytałam właśnie Spowiedź Heretyka.



[96] Koniec świata!

To już pojutrze. Ale blado on wygląda w porównaniu z postanowieniem noworocznym Kudłatej.


Wszyscy pierniczą.
Właśnie Kudłata piecze swoje pierwsze pierniki w życiu, od A do Z wszystko robi sama. Moje, te o których było w poście poprzednim, zostały w 7/8 zeżarte. Tak, nie zjedzone, nie posmakowane, nie spróbowane. ZEŻARTE. Okropnie mieć dzieci, które - niewychowane jakieś -  wkładając do buzi ciacho pytają z pełną gębą: czy mogę ciastko? Tak jakby po fakcie. Chociaż może to, że pytają w ogóle to jednak jakiś ślad wychowania.
Ale nie ma tego złego. Kudłata złożyła deklarację, że od stycznia, raz w miesiącu piecze ciasto, albo ciasteczka, bo w końcu chce się nauczyć.Już się boję i koniec świata! Bo Kudłata w kuchni to kataklizm! Ale niech tam.
Poza tym końca świata nie może być. Mam za dobry horoskop na przyszły rok. Wobec tego nie życzę sobie żadnych takich. Chociaż jak donosi jeden ze szmatławców, w piątek Hel zostanie zatopiony przez falę tsunami. I jeszcze powiedział to jakiś profesor.
Skąd ludzie biorą takie autorytety i wiadomości?
Nic to, przeżyjemy ten koniec. A potem będzie początek.
Dzisiaj zrobiłam sobie prezent. Tak. W końcu zostałam zmuszona do tego. Stanęłam przed regałem z kremami nadzieńinoc. Mam dwie firmy, którym ufam. I które lubię. Ale nigdy jeszcze nie miałam kremu do twarzy. Takiego z prawdziwego zdarzenia. Zawsze używam minimum kosmetyków. A najlepiej, żeby nie pachniały. Nienawidzę też jak coś zostaje mi na skórze w postaci warstewki. Nie dotyczy to tylko moich przesuszonych dłoni.
Ale nie o tym chciałam. Stwierdziłam, walcząc ostatnio ze skórą, bo przesuszona, że potrzebuję już czegoś.
Stanęłam więc i oglądam regały. A ponieważ zatrzymałam się z postanowieniem nabycia przy regale 70+, zastanawiałam się chwilę dlaczego nie ma nic dla młodszych. Chwilę zajęło mi zaskoczenie trybiku, że to wiekowo podzielone i poszłam dalej. Stanęłam jedną nogą przy 30+ drugą przy 40+. I zaczęłam się wahać. Bo w sumie  co. Ciągle jeszcze (przez kilkanaście dni) będę miała 30+. Ale 40 to 30+10, więc też się zalicza, nie?
W końcu pani z obsługi chichrała się za mną, a Kudłata pomogła podjąć decyzję. No i mam na dzień i na noc, dwa, suma sumarum kosztowały razem tyle, co większość pojedynczych. No i oczywiście moje analityczne oko wyłapało kilka zabiegów marketingowych. Oglądałam pudełka dwóch firm. Jedno było ciężkie, drugie lżejsze ale większe. Od razu porównałam pojemność, uśmiechnęłam się pod nosem i wzięłam większe i lżejsze. Mimo, że tyle samo specyfiku w środku.
Dziś próba generalna. Jak mi do rana nie odpadnie twarz, będzie dobrze :)

Jeszcze tylko choinka....

Na dziś:
Sex Pistols - Jingle Bells



poniedziałek, 17 grudnia 2012

[95] Skrótem przez las

Las to mi wyrósł, taki ciężki do przejścia. Emocjonalnie, chyba. Tak trochę mi pod górę, ewentualnie. (wstyd się przyznać, usiadłam jednego dnia i obejrzałam wszystkie serie Rozlewiska....wiedziałam, że brak tv mnie nie ustrzeże przed jakimś wciągaczem).
Pozbierawszy się do boju, zrobiłam spotkanie, miała być parapetówa, z niech sąsiedzi walą, walą, walą do drzwi, ale wyszło tak, że ubzdryngoliła się sztuk jedna, reszta grzecznie rączki na kolankach. Nie no, bez przesady, było fajnie. Mnie szumiało letko, ale cóż.
Dostałam w prezencie Stefana. Stefan nie należy do moich ulubieńców, gdyż azaliż kwitnie na biało. A ja nie lubię kwitnących kwiatów w domu. Chociaż obalenie tej teorii, ubzduranej przeze mnie, jest bardzo proste. Byłam posiadaczką ponad 100 jednocześnie (!) doniczek i doniczuniek fiołków afrykańskich, różnych barw i kształtów, a przecież to kwitnie długo i namiętnie, nawet w różu, którego nie znoszę! (Chyba najbardziej rajcowało mnie rozsadzanie i robienie szczepek). Teoria obalona więc i będę musiała znieść białe kwiatki Stefana.
Dla wszystkich niewiedzących, Stefan wygląda tak:

zdjęcie z google.com

Ale chciałam w nawiązaniu do kwiatka opisać mój szczenopad.
Wchodzimy z Młodym do domu, wszedł do kuchni (chociaż wszedł do kuchni to pojęcie względne, gdyż kuchnia jest połączona z moim pokojem) i pyta (mała dygresja, zna dawczynię, to ta od kota i mleka, rozmawiał z nią niedawno na jednym z naszych spotkań, oraz -nazwijmy ją Zocha- ma specyficzne teksty, poczucie humoru i trójkę dzieci):
- skąd masz kwiata?
- od Zośki
Młody po krótkim namyśle, z pełną powagą:
- powiedziała mi, że jest złą matką. Ale gust do kwiatków ma świetny.
Możecie sobie wyobrazić resztę....
Sama zainteresowana twierdzi, że się posikała ze śmiechu, aczkolwiek myślę, że zdążyła.
Za chwilę biorę się za pierniczki. Wszystko gotowe i choćbym chciała się wymigać, nie mogę, Młody pilnuje.
***

A teraz chciałam bardzo podziękować za nagrodę. Nie wiem czym zasłużyłam, ale miło mi się zrobiło.
Bardzo dziękuję Thunderowi, Infatuation i Babie.


Powinnam wytypować kolejne blogi, ale wystarczy zerknąć na mój pasek po prawej i już wiecie kogo typuję. Wszyscy zasługują dla mnie na tę nagrodę, ponieważ gdybyście nie byli dla mnie ważni, nie byłoby Was na tym pasku.
Tak więc nie typuję osobiście. Bierzcie i się dzielcie :)


Na dziś:
Awaria - Wśród nocnej ciszy
Kolejna z serii kolęd niestandardowych



środa, 12 grudnia 2012

[94] 12.12.12

Chciałabym powiedzieć, że już się ogarnęłam, ale mam wrażenie, że ogarnąć się to jak zniszczyć górę lodową, a ja  nawet czubka nie tknęłam.
A sprawa wygląda tak, że w sobotę impreza u mnie w domu (parapetówka), muszę wysprzątać kąty, w międzyczasie podziałać - właśnie oderwałam się od maszyny - twórczo, dokupić kilka rzeczy, między innymi prezenty dla dzieciaków, i przeżyć do przyszłego roku. Znaczy przynajmniej do końca świata. Taki mam plan.
I do tego nie zwariować.
Z tym ostatnim różnie może być.
Święty Mikołaj mnie olał w tym roku. Pod choinką też pewnie nic nie znajdę, gdyż uparcie nie toleruję Gwiazdorów, bo do mnie zawsze przychodził Mikołaj. Czyli dwa razy. I nikt mnie nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Tfu. Nie i już.
Ale list mogę sobie napisać. A co.
Potem w ciągu roku będę odhaczać to, co udało mi się zrealizować.
Za to cieszy mnie biel za oknem, chrzęszczący śnieg pod nogami, mróz na policzkach i cała piękna zima.
Już słyszę te malkontenckie teksty: bleee, ciepłe kraje, lato..Jestem na przekór. Zima i już.

Moja mamma zepsuła komputer. Znaczy kliknęła coś, ale się nie przyznaje się co. Przypuszczam, że jakąś reklamę, potem coś namotała i system padł. Dzisiaj kazałam wymontować dysk, bo niby jest zepsuty. Domorosły znawca (lat 60+) stwierdził, że tak, po czym okazało się, że nie umie wykręcić twardziela z obudowy. Ba! Poległ na obudowie! Ale po moim telefonie okazało się, że wymontował. Tylko ponieważ obudowy rozkręcić nie umiał i twierdził, że zamiast śrubek są nity, dostał się do środka przez rurę wydechową. Znacie ten kawał, mam nadzieję?
Nie lubię, kiedy mówi się do mnie protekcjonalnie, tak, żebym wiedziała, że się nie znam. Jestem wtedy gotowa przynajmniej podrapać pazurzyskami, które mam krótkie i ciężko będzie.

Z innych ciekawostek.
Mój sześciolatek do snu czytał sobie sam Hobbita. A dzisiaj poczytał mi na głos cały rozdział.
Jestem dumna jakniewiemco. Kudłata w tym czasie, między 6 i 7 rokiem, rozpracowała Niekończącą się opowieść i Pottera :)

PS:
Piękny palindrom dzisiaj. Lubię takie słowno-liczbowe zabawy.


Na dziś:
Rozpoczynam kolędowanie:)))
Hetman - Dzisiaj w Betlejem








poniedziałek, 10 grudnia 2012

[93] Veni, vidi, vici

Bywałam w wielkim świecie ostatnio. Szlajałam się po starych, już-nie-moich kątach. Trochę bałam się tego, ale chyba wyszłam obronną ręką.
Tak więc zakończyłam wariacki etap, kiedy to zniknął był tydzień z życiorysu, szaleńcze siedzenie po nocach, babranie w litrach farb, lakierów i metrach papieru ściernego, o hektolitrach wody zużytej do mycia pędzli nie wspomnę, ani też o milionach pomysłów, które mą głowę zasiedliły, a które ujście mieć będą i realizację w czasie przyszłym, poczynając, myślę, od jutra. Tyle że w tempie spokojniejszym i bez nerwowego spoglądania na uciekające z kalendarza dni.
Uczestniczyłam byłam w festiwalu rękodzieła.
Załamałam się jakością tegoż.
Przepraszam wszystkie rękodzielniczki w tym momencie, gdyż wyleję wiadro wody (dobrze, że nie pomyj) na jakość rzeczonego rękodzieła, z lubością prezentowanego w takim miejscu jak Międzynarodowe Targi Poznańskie.
Niedoróby, brak dbałości o wykonanie i szczegóły, pobieżność i kosmiczne ceny.
Najbardziej załamał mnie widok i dotyk (gdyż macałam wszystko namiętnie na wszystkich stoiskach) przedmiotów ozdobionych metodą decoupage (żeby porównać), gdzie nikt się nie martwił o to, żeby przedmiot był gładki, pomalowany i polakierowany wszędzie, a nie tylko na deklu, żeby serwetka lub papier był równo i gładko przyklejony. Może jestem przewrażliwiona, ale kiedy widzę kicz, coś co wykonane jest na szybcika i na odwal się, klei się jeszcze i zwyczajnie jest brzydko wykonane, nóż mi się otwiera w kieszeni, bo potem tłumy ludzi właśnie to uważają za rękodzieło.
Boli.
Bolą godziny spędzone na lakierowaniu, polerowaniu, dbałości o każdy szczegół i troska o dobór materiałów.
Nic to.
Może się nie znam. Ale z całym szacunkiem dla kupującego i dla siebie samej, nie puszczę w świat czegoś, czego powinnam się wstydzić.
Tyle narzekania.
Trzy dni na targach. Kilka fajnych spotkań. Jestem ciekawa wrażeń z drugiej strony :)

Sam Poznań...
Obce  mi już miasto. Przykro, że po 20 latach jedynie je kocham, ale nie czuję zupełnie jego rytmu.
Poczułam się źle w miejscach, które były moim domem. Ogromny żal.
I smutek. Posiedział ze mną na oknie, potem sobie poszedł. Dławiły mnie łzy, którym nie pozwoliłam się wypłakać. Nic nie jest ich warte.
Jednak serce znów mi pękło na pół.

Na dziś:
Evanescence - Bring me to life




[92] Telegraficznie

God Morgon!
Żyję, jestem, wróciłam..
Zapomniałam ogłosić, że mnie nie będzie. Dziękuję za troskę :*
Jak tylko się ogarnę, bo wystarczyły trzy dni i powstał chaos wszędzie gdzie mógł, wrócę i opiszę wrażenia, poplotkuję oraz powspominam.
A teraz idę oddać się tak prozaicznej czynności jak pranie oraz zmywanie błota pośniegowego z przedpokoju.
Hej då!

Na dziś:
Seether - Broken


poniedziałek, 3 grudnia 2012

[91] Gorączka

Taka mnię refleksja dopadła, że nikt nie lubi zakupów w przedświątecznym okresie. Gdzie nie czytam, z kim nie rozmawiam, nikt nie lubi. Każdy się wścieka, fuka, warczy i robi inne znamienne znaki.
Wobec tego co?
Wobec tego cały ten tłum w galeriach jest tam nie z powodu uwielbienia do zakupów, tylko żeby szybko mieć za sobą. A że to tak będzie aż do samej Wigilii, to już inna sprawa. Ci w Wigilię (czytaj - ja też czasami) to z powodu niechęci do zakupów na zapas i czasem z przypadków losowych.
Właściwie temat gorączki świątecznej jakby mnie nie dotyczy. Już wyjaśniam dlaczego.
Od zawsze mam ulubione potrawy, których przygotowanie nie wymaga ode mnie robienia zakupów dwa tygodnie naprzód. Te same potrawy lubią moje dzieciaki.
Nie mam parcia na mega zakupy, bo to święta. Mąkę mam zawsze, jajka, cukier, przyprawy, grzyby suszone mam swoje.
Jedyne co kupuję to ryby (nigdy karpia, którego smaku nienawidzę, a tylko raz w życiu udało mi się zrobić przepysznego, pieczonego, niestety, to było jakieś..12 lat temu i za diabła nie pamiętam, co wtedy wymodziłam :) ) ,kapustę kiszoną, buraki, warzywa, owoce, trochę orzechów. Czasem coś słodkiego. Jakieś mięso na obiady.
I choinkę.
Więcej mi nie trzeba.
Zastanawia mnie zawsze co ludzie robią z tym ogromem żarcia, i innych produktów, które wożą w ogromnych koszach. Zastanawia mnie czy zanim przyjdzie ten czas, to żyją bez tych wszystkich produktów? Rozumiem, że kiedy na święta przyjeżdża tabun ludzi to trzeba zrobić więcej jedzenia.
Ale i tak jestem zdumiona, za każdym razem.
Dlatego nie rozumiem tego pędu do sklepów, bo święta. No święta. Czas jak każdy inny.
Często różne produkty stałe kupuję dużo wcześniej. A to dokupię kilogram mąki, a to cukru, a to kupię mak, proszek do pieczenia, bakalie, orzechy. Wtedy nie mam na ostatnią chwilę, nie muszę mieć fortuny, nie muszę ganiać i szukać.
I mam jeszcze jedną zaletę. W nosie mam te pędzące tłumy. Nawet jak muszę się wśród nich poruszać. Stać w kolejce. Po prostu, nie zwracam uwagi. Mam swoją kartkę, wyznaczony cel i nie interesują mnie inni.
Kolejka to kolejka, jest to w niej stoję. Z kasjerką, choćby była wściekła, zawsze zagadam. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby się nie uśmiechnęła któraś.
Można? Można.
Grunt to spokój.
Nie wiem tylko, czy uda mi się kupić choinkę w tym roku.

Na dziś:
Otwieram sezon :))))))
Wham! - Last Christmas
Wiem, że oklepana. Zgrana jak stara płyta. Na każdym kroku, w każdej rozgłośni, w każdym sklepie i na ulicy. Ale....




sobota, 1 grudnia 2012

[90] Coooooo?

To już grudzień????
Jak to tak!!!!!!
Ktoś mi zajumał jakiś tydzień z życiorysu.
Niech znajdę gnoja....


Na dziś:
Selah Sue - This World
Czasem muzyka wykorzystana do reklamy strasznie mnie nakręca. To jest jedna z nich.