wtorek, 31 grudnia 2013

[247] Już za chwileczkę...

Kolejny raz w sieci, kolejny raz sama, kolejny raz...
Ale szczęśliwa.
Zasłuchana w trójkę.
Nawet poszły moje życzenia.
Za oknem regularna wojna. Ale mi to nie przeszkadza.

Całuję i ściskam. Cieszcie się tak jak ja, z tego, że wszystko jest na swoim miejscu. Albo przynajmniej dąży do celu.


sobota, 28 grudnia 2013

[246] Stuknąć w kalendarz

Tak mi się przypomniało.
Nie będzie podsumowań, planów na przyszły rok, postanowień noworocznych, oceniania i innych tym podobnych.
Jedno do czego się przyznaję to porównanie tego samego momentu rok temu, ale nie w perspektywie kalendarzowej, tylko zmian. Kalendarz służy mi li jedynie za punkt odniesienia.
Wszelkie zmiany, plany i postanowienia, albo wchodzą w życie w momencie podjęcia decyzji, albo wcale. I nic do tego nie ma data w kalendarzu.
Poza tym, postanowiłam przejść na podział czasu na sposób elficki, wymieszany z pogańskim, kiedy to rządziły pory roku, a nie cyferki na tekturce od kominiarza.
Od dzisiaj moje motto brzmi: jak nie teraz to nigdy. Oczywiście z modyfikacjami. Bo nie wszystko jest możliwe tu i teraz. Na przykład nie kupię sobie obiektywu już dzisiaj.
Idę więc zrobić coś, co zaczyna się od jutra, a co tak naprawdę nigdy się realizacji nie doczekuje (no może poza kilkoma światłymi przykładami). Nie ma od jutra. Od teraz.
A propos kalendarza.
Naprawdę żałuję, że nie mam komina. Takiego do czyszczenia. (Sis, ty się nie śmiej, bo ja tu na poważnie).
Bo przychodzą do mnie kominiarze. Mam czasem wrażenie, że te kalendarze roznoszą tak ze cztery razy w roku. Zwykle się wymiguję, albo raczej zdjęta jakimś zabobonnym strachem, bądź też idiotyczną nadzieją, że roznoszą jednak szczęście po świecie, mam te kilka złotych i, no i daję im za ten kawałek tekturki parę złotych.
W tym roku jednak zostałam zaskoczona i wrobiona.
Zaskoczył mnie kominiarz w toalecie. Znaczy, nie do końca, bo se sam sobie nie wszedł do domu, ale dzwonek mam blisko drzwi od toalety. A żeby było śmiesznie, sekund pięć może wcześniej Kudłata wychodziła. Myślałam, że sobie robi z matki jaja, dobrze, że się kompletnie ubrałam. Bo za drzwiami stał pan kominiarz. A ja pierwszy raz nie miałam kasy, Kudłatą właśnie wysłałam z kartą do bankomatu. Ale szybko sobie przypomniałam i mówię, że nie mam kasy, zaledwie jakąś resztę w kieszeni i wyjęłam może z 70 groszy z kurtki. Na co uśmiechnięty kominiarz wygrzebał z mojej dłoni jeden grosik i mówi: na szczęście! I poszedł.
Kalendarz przejął Młody, i dalej sprawdzać daty. Krzyczy: ale tu się nie zgadza! No to pytam: a sprawdziłeś na który to rok kalendarz? No i Młody stuknął w kalendarz i z uśmiechem mówi: no tak! Tego nie sprawdziłem!
Tak więc postanawiam, że od teraz postanowień nie będzie!

PS: Upiekłam murzynka. Przepraszam!!! Afrociasto! Bez przepisu. Wyszedł niebiańsko delikatny, pyszny, słodziutki, mniam.... Chciałam upiec murz..afrociasto takie, jak piekłam z mamą przez całe moje młode lata. Byłam niecnie wykorzystywana do mieszania w garze, żeby się nie zagotowało. Jak ja tego nienawidziłam!!! Ale naszła mnie ochota. Przepis, niestety, zniknął w pomroce dziejów, bo mamunia miała zapisane, owszem, ale jak to mamunia, robiła kiedyś porządki. I nie ma większości fajnych przepisów...
Wymyśliłam więc, że zrobię. Że się tak wyrażę, mechanizm pieczenia takich ciast jest mniej więcej taki sam. Albo przynajmniej bardzo podobny. Albo mniej więcej podobny. W każdym razie wymyśliłam sobie co mi potrzebne, o ile to się nie martwiłam, przygotowałam wszystko jak należy, tak jak lubię. No i zabrałam się za ciasto. W każdym razie, wydawało mi się, że będzie ciężkie i nie wyrośnie. a tu niespodzianka. nie dość, że wyrosło, to jeszcze jest delikatne, nie klei się do zębów (nie znoszę kiedy takie ciasto klei się, szczególnie kiedy nie ma żadnej masy czy kremu).
Wyszło cudowne. Mogę z dumą siebie pochwalić.





piątek, 27 grudnia 2013

[245] Procenty

Jak człowiek chory, to ma czas na przemyślenia. Tak, wiem, już o tym było. Ale teraz będzie o czym innym.
Chciałabym zrozumieć. Poczuć. Pojąć.
Ale do rzeczy.
Kiedy coś robię, staram się tak na 100% dać z siebie wszystko. No dobra, może nie zawsze, bo sprzątam na pół gwizdka, aż mi się znudzi (często mi się nudzi).
Ale o co mi chodzi. O to, że nigdy jeszcze nie poczułam tak do końca, że jestem czegoś 100% częścią, że coś dotyczy mnie na 100%, że mam w coś taki właśnie wkład. Ciągle czuję, że mogłam więcej, lepiej, dalej, mocniej, wyżej, bardziej.
I tak.
Nigdy nie czułam się w całości punkiem, choć tak wyglądałam, i słuchałam tej muzyki.
Nigdy nie byłam do końca fanką The Cure, choć tak wyglądałam, i słuchałam tej muzyki.
Nigdy do końca nie będę metalem, bo słucham punka. I the Cure.
Nigdy do końca nie czułam się dorosła i chyba nigdy się nie poczuję,
Nigdy do końca nie byłam perfekcyjna w jednej dziedzinie, bo w wielu jestem dobra, w wielu słaba, wielu jeszcze nie próbowałam.
Nigdy nie miałam poczucia takiej bezgranicznej przynależności do jakiejś grupy.
Nigdy nie zaznałam uczucia, że wiem już wszystko, co chciałam wiedzieć.
Ale wiem jedno, z tym nie-100% byciem jest mi dobrze.
Bo jestem sobą.
Czy jestem niesamowita, Fryciu? Nie wiem, chyba raczej mogłabym bardziej się postarać. Bo wydaje mi się, że mogę więcej i mam więcej możliwości, niż wykorzystuję.
Czy jestem szalona? Też nie do końca. Bo zawsze rozsądek i lenistwo gdzieś się zjawią i usadzą mnie w miejscu. A przecież co to dla mnie wsiąść do autokaru i wycieczka na południe, prawda Tygrysie?
Mogę to wszystko. Tu i teraz. Nie ma przeszkód. Żadnych. Prawie.
Prawie, którego nienawidzę, zatrzymuje mnie w miejscu. Ale już mnie nie więzi.
Teraz, kiedy rozumiem siebie, kiedy odnalazłam swoje ja, kiedy to ja panuję nad sobą, a nie inni, mogę wszystko.
I nie zawaham się tego robić.

A a propos procentów. Zlałam, z dużym opóźnieniem, żurawinówkę, którą robię według przepisu Dreamu.
Jeszcze przed nią 3 tygodnie. Tym razem już jej nie "przenoszę". Bo spróbowałam i jest już teraz pyszna.
Więc jak widzicie, nawet nalewka nie jest w 100%, bo spirytus miał jedynie coś koło 90:)


środa, 25 grudnia 2013

[244] Jak pokonał mnie katar...

Powinnam wpisać się w schemat i wszystkim życzyć wszystkiego najlepszego. Co też czynię.
Nie znoszę składać życzeń, wymyślać słów, które będą brzmiały wyjątkowo, ale znaczyć będą to samo. Ogólnie nie znoszę składać życzeń. Jeśli już to robię, to zwyczajne wszystkiego najlepszego niesie za sobą cały ładunek moich myśli, wszelkie wibracje na granicy czarów, myślenie pozytywne, tak oklepane, ale tak przeze mnie uwielbiane. Za tymi słowami kryje się wszystko to, czego nie sposób wyrazić. Bo jak życzyć zapierającego dech w piersiach widoku zachodzącego słońca, emocji związanych z czytaną książką, czy zachwytu nad ulubioną muzyką? Jak powiedzieć ciesz się życiem, pogódź się ze sobą samym, znajdź radość w codzienności?
Ja to umiem. Dlatego życzę wszystkiego najlepszego. Wybierzcie sobie z tego to, czego Wam potrzeba.

Ponieważ wszystkie moje plany wzięły w łeb, i to dosłownie, siedzę tu smętna, zamyślona i oswajam się z tym, że nie do końca jest jak być powinno.
A miało być tak pięknie...
Miałam sobie dzisiaj i jutro powędrować ulicami miasta, popałętać się po rynku, usiąść gdzieś nad filiżanką herbaty, poobserwować ludzi, porobić zdjęcia, ponacieszać się tym czasem.
Wszystko to upadło dzisiaj. Nie ustaję w wysiłkach, żeby jednak.
Zaczęło się od mega kataru. Nie miałam go od dwóch lat pewnie. Więc zemściło się w czwórnasób. Nie zatkało mnie, ale zastanawiałam się nad wykorzystaniem jakichś korków, bądź też tamponów, żeby zatamować powódź. Z tego wszystkiego, ciągle się podśmiewując(!!!) i mając nadzieję, że "jutro będzie lepiej" zaczęłam płakać. No dobra, łzawić. A tu w zamierzeniach gotowanie...
Miałam taki plan, że zrobię sobie wszystko w ciągu kilku dni, na spokojnie. Nic z tego. Przepłakałam te dni. Aż nadszedł wtorek. Zwlokłam się z łóżka, założyłam okulary przeciwsłoneczne, gdyż nadwrażliwość na światło nasilała się i stanęłam do boju. Nalepiam ze 150 uszek i pierogów z kapustą i padłam...
Potem jakoś udało nam się usiąść do stołu. Znaczy mi.
W każdym razie nie spodziewałam się dnia dzisiejszego. Walcząc z katarem i tym, żeby nie zawaliło mi zatok, zupełnie nie pomyślałam o tym, żeby zaopatrzyć się w większą ilość czegoś na migrenę, albo przeciwbólowego. Wszystko mi się dzisiaj skończyło. A żeby było weselej dzień zaczął się okropną migreną lewostronną. Apteki na tym zadupiu nie uświadczysz, takiej co by otwarta była w święta, a jechać do miasta z takim bólem nie chciało mi się zupełnie.
Rzutem na taśmę napisałam smsa do znajomej. Okazało się, że ma zapasy, że może mi nawet przynieść, ale poszłam się przewietrzyć. Fakt, jak zadzwoniła, rozpłakałam się w słuchawkę, bo...bo jakoś tak się poczułam bezradna. Ale poszłam, wróciłam, żyję. Nikomu nie życzę.
Tak więc dzisiaj siedzę w okularach przeciwsłonecznych, słucham mojej ukochanej muzyki, czytam książki, przyglądam się choince i rozmyślam.Staram się nie patrzeć w lustro, bo wyglądam jakbym piła z tydzień, takie mam podkrążone oczy i jestem blada jak ściana.
Może jutro uda mi się wyjść?
I jeszcze jedna konkluzja mojego myślenia o życiu. Dzisiaj jestem dużo dalej, niż rok temu. Jest o wiele lepiej niż było rok temu. Bagaż doświadczeń mi się powiększył i mam nadzieję, że zmniejszył poziom naiwności.
Ale zasadniczą, najważniejszą sprawą jest to, że jest lepiej.
Niech zobrazuje to fakt, że w tym roku mam choinkę.
Strzeżeniowiedźmowe drzewko :D


Na dziś:
Shinedown - Breaking Inside
Uwielbiam. Moim wielkim marzeniem jest pojechać na ich koncert....





czwartek, 19 grudnia 2013

[243] Wieści różnej treści

Jakby to ująć. Chciałabym napisać coś niesamowitego i zupełnie nowego. Takiego, że spadły by Wam kapcie z wrażenia.
A ja tylko w zwykłym niedoczasie jestem.
Dzieje się, dzieje. Różne zawirowania. Takie pokłosie Ksawerego, tyle że nie meteorologicznego.
Więc tak.
Się tworzy różne rzeczy. Na szybko, na czas, na już i wczoraj. Bo święta. I każdy coś chce.
Nawet osiemnastka się trafiła. Znaczy kartka na osiemnastkę. Własnie ją robię i nie będzie grzeczna :>
Się gania na spotkania załatwia i jest się ciągle pod telefonem. I fajnie.
Tylko, kurczę, nie ma czasu nawet się wyspać. Ostatnie dwa tygodnie śpię mało, biegam, załatwiam i wymyślam. Mam jednak ogromną satysfakcję.
W między tak zwanym czasie odbyłam kilka kolejnych poważnych rozmów. Z wiadomą osobą i w wiadomym celu.
Dzięki temu wiem, co i jak.
Wiem, że to moje ostatnie chwile z koleżanką.
Wiem, że niektórzy nie potrafią niektórych spraw ogarnąć.
Wiem, że nie każdy nadaje się do prowadzenia firmy.
Wiem, że niektórzy wszystko traktują literalnie.
Zobaczyłam jak można się zmienić w ciągu kilku tygodni. I jak łatwo można skrzywdzić drugiego człowieka słowami, bo się nie umie z nich korzystać. Ciekawa jestem, jak szybko można pozbyć się empatii? Przestać zauważać pewne rzeczy? A najbardziej dziwi mnie jak można jedno mówić, drugie robić. Ja tak nie umiem.
Wobec wszystkiego co się wydarzyło, postanowiłam już dziś:
jak najszybciej zwijam się z tamtego interesu. Będzie mi żal. Bo to fajny pomysł, fajna praca. Ale ja tak nie umiem i nie chcę.
Czas zakasać rękawy i zmienić to, co jest do zmiany.

Ale jedna rzecz uradowała mnie niesamowicie. Popłakałam się. I ze śmiechu i z radości i wzruszenia. Dostałam bez ostrzeżenia paczkę, a w niej prezenty dla dzieciaków i dla mnie.
Bardzo bardzo bardzo chcę podziękować kochanej Frytce i Desperowi, bo to oni zrobili dla mnie HO HO HO :)
Nie wiem jak Wam dziękować.
A selera nie stwierdzono, nawet w ilościach śladowych :)


Na dziś:
Garou - Reviens
Znów się nie linkuje. A poza tym uwielbiam Garou :))



poniedziałek, 9 grudnia 2013

[242] Last...

Grudzień jest.
Olśniło mnie dzisiaj.
Tak właśnie mogę zobrazować ostatnie czasy. Już śnieg dał mi do myślenia, tyle, że pomyślałam sobie: jeszcze grudnia nie ma, a już śnieg pada...Nawet Mikołaj w piątek nie poruszył mego wewnętrznego kalendarium i nie nastawił mnie na grudniowe życie.
Ale właśnie doznałam olśnienia. Drugi raz w ciągu trzech dni. To zaczyna być niebezpieczne.
Grudzień jak grudzień. Obfituje w kolorowe światełka, choinki, Mikołajów, elfy, sanie i inne akcesoria.
I oczywiście w nieśmiertelny hicior, który wyziera zewsząd.
Zostałam zaproszona gdzieś w połowie listopada na wydarzenie założone na facebook'u, o wdzięcznej nazwie Last Christmas vol.4. Z ciekawości, bo jakże by inaczej, zajrzałam co to. Okazuje się, że to swoiste zawody, kto najpóźniej usłyszy słynny przebój zespołu Wham. Przekalkulowałam swe możliwości (do galerii nie jeżdżę, radia nie słucham, w necie przecież mnie nie zaatakuje. Wygram! O jakże się myliłam.
Obserwowałam, jak odpadają co chwilę kolejni gracze. Śmiałam się pod nosem.
I stało się. Pewna sieć komórkowej telefonii, której od tego wydarzenia już poczwórnie nie lubię, nadała w necie reklamę...
Wyobraźcie sobie to, co zalało mi wzrok. Co zagotowało mi krew. Co spowodowało, że rozpadł się mól plan. Moja wygrana poszła sobie wraz z pierwszym, nomen omen, "Last Christmas I gave you my heart"...
Tak więc mogłam spokojnie, bez nerw, pojechać dzisiaj do galerii po rękawiczki dla Młodego, bo okazało się, że praktycznie wszystkie "gdzieś" się zgubiły. I jak na złość w galerii nie leciała żadna rzucająca się na mózgownicę muzyka.
Jak pech to pech.

Na dziś:
Ha! Pewnie się spodziewacie hitu stulecia!
Figa z makiem.

Lech Janerka - Jezu jak się cieszę


niedziela, 8 grudnia 2013

[241] To chyba już

Znaczy chyba już mogę zacząć odpoczywać i nie pędzić. Bo nie że nic nie robić, o nie. Tak dobrze to nawet ci, co nic nie robią nie mają. Teraz sobie spokojnie popracuję.
Ale właściwie to chciałam się poskarżyć.
Z tego całego pędu, i innych okoliczności, o których za chwilę, zupełnie zapomniałam, że...trzeba napisać list do Świętego Mikołaja. A że zapomniałam, to teraz mam.
W piątek rankiem budziłam Młodego. Już, szybko, ubieraj się, wstawaj, zęby, śniadanie, spodnie, to masz lekcje, czy nie, jaki odświętny strój?? kiedy mi o tym mówisz, rano?? chyba żartujesz..
I wychodząc z pokoju, nagle stanęłam w drzwiach jak wryta, zatkało mnie, olśniło, zdębiałam, doznałam paraliżu. Mikołaj!!!
Zatrzasnęłam drzwi. Znaczy zamknęłam, one się trochę blokują, bo jakoś tak kijowo są osadzone. Pędem do szafki, a że prezenty ograniczone, to wcisnęłam w but czekoladę i odetchnęłam z ulgą. Zdążyłam! Znaczy Mikołaj zdążył!
Niestety, o mnie zapomniał. Na amen.
Za to kilka godzin później poszłam na nasz szkolny kiermasz. Z ramienia rady rodziców. Robotę miałam właściwie po kiermaszu. Stałam jednak cały czas przy stoisku naszej klasy. Przyznaję, nie brałam udziału w organizacji i baaaardzo tego żałuję. Obiecałam sobie, że za rok wezmę sprawy w swoje ręce.
Obawiałam się, że kiermasz nie wypali. Bo i Ksawer się rozbujał, i nagonił śniegu, światła zgasły, ale tylko uliczne i na pół godziny może. Ksawery poszedł sobie zanim kiermasz się rozpoczął. Nawet odsłonił na trochę niebo i pozwolił poczuć cudowną zimę - lekki mróz, skrzący śnieg, cudo! Potem jednak ociepliło się lekko, kiedy naszło kłębowisko stalowych chmur i sypnął wielkimi płatami śniegu.
Jak wracaliśmy do domu, znów było fajnie.
Tydzień zakończył się tak jak powinien. Aczkolwiek w międzyczasie zaliczyłam stan podwyższonego napięcia i zdenerwowania i chyba żaden środek w aptece by nie pomógł.
W każdym razie jakoś minęło, jakoś się rozeszło i jakoś jest. Jak, będę wiedziała jutro. Bo prześpię w końcu drugą noc pod rząd. Tak prawdziwie.
Dobranoc.