wtorek, 29 stycznia 2013

[115] Stres i nerwy

Tak tak. Strasznie się zestresowałam wczoraj. Wręcz zimnym potem się oblałam, nie wiedziałam, czy rzucić Klinikę śmierci w kąt, mimo, że porwany na łańcuchu w Bangkoku, w pokoju w burdelu, przykuty i z HIV siedział, czy też poczekać na rozwój wypadków. Nie tych w książce, tych w domu.
Jednak zwyciężył mój wrodzony egoizm. Dotyczy on li jedynie (chociaż nie, mam kilka innych egoizmów na stanie) magnetofonu i kaset. Sis coś o tym wie.
Co prawda mój obecny magnetofon to klasyczny jamnior, który dostałam od koleżanki, bo ona już nie słucha, a poza tym ma wieżę, a ja miałam dwa kartony kaset.
Tak.
Dziecko zapytało mnie: jak się to obsługuje?
Pytam: po co to bierzesz?
- Chcę posłuchać klasyki.
Krzyknęłam najpierw: nie wciskaj record!!!!!!!!
Jednak książka poszła na bok, bo MUSIAŁAM pokazać osobiście co ma wciskać, jak i jak wkładać kasetę. Matyldo kochana, chciałam zabrać, schować, oddać gdzieś do depozytu, ukryć....
Dziecko wyciągnęło The Wall i się zaczęło.
- Jak zrobić, żeby leciał trzeci utwór?
- przewinąć i wycelować w utwór

Mina jej świadczyła o, mniejsza o czym świadczyła, ale poczułam się dumna jak paw, pokazałam, wycelowałam idealnie (gdyż pamiętam jeszcze ile trzeba przewinąć, mniej więcej) i mówię:
- kochana, to wyższa szkoła jazdy.

A potem już zabrzmiało wszystko co kocham i mgliste, cudowne, błogie czasy wróciły....

Na dziś:
Lady Pank - Wciąż bardziej obcy

Uwielbiam...


niedziela, 27 stycznia 2013

[114] Przerwa na reklamę

Kiedy poczytałam post u Shary o wyczynach krasomówczych z dużą zawartością debilizmu, kretynizmu i zacofania (nie chcę nikogo obrazić, w sensie chorych, ani też Średniowiecza, bo wcale takie zacofane nie było) postanowiłam jednogłośnie w głosowaniu i przez aklamację zatwierdzić pomysł wyjazdu z tego pieprzonego kraju, choćbym miała kible myć, ulice sprzątać, cokolwiek, byle nie tu. Więcej nie napiszę, bo każdy ma swoje zdanie. Moje jest takie, że, obawiam się, nie nadaje się do druku, choćby i wirtualnego, wypowiadania na głos, bo nie wiadomo kto słucha, ani też napisania na murze, bo nie lubię niszczyć ścian.
W każdym razie przeskoczyłam szybko do Klary i tu, jakby na potwierdzenie uchwalonego jednoosobowo zbierania śmieci (???) na ulicach w innym kraju, znalazłam wpis o torbach, koszykach i higienie. No może przesadzam z tym powiązaniem, bo przecież nastawiam się na lepszą, znaczy czystszą i milszą pracę, ale kto to wie. Nie uda mi się do tego czasu nie usłyszeć, czy przeczytać tu i tam czegoś o (p)osłach i ich uchwałach, ale telewizorni nie kupię i nie zamierzam analizować.
Wracając do tematu.
Klara chodzi na zakupy z koszem wiklinowym.. Sama kiedyś próbowałam to robić, ale jak słusznie zauważyła jedna z komentujących mało się mieści. A i sam kosz ciężki jest. Kiedy byłam posiadaczką samochodu, w bagażniku zawsze był składany plastikowy kosz. A nawet dwa. Jeden na zakupy, w drugim były takie fajne rzeczy jak trójkąt, spryskiwacz, kable, jakieś drobiazgi oraz wypasiona apteczka. Czemu wypasiona? Bo kiedy zajrzałam w to PRZEPISOWE pudełko, które sprzedał mi aptekarz, a otworzyłam je na miejscu, zapytałam wprost, czy sobie ze mnie jaja robi. Po czym razem z moim ulubionym panem doktorem farmacji, który jako żywo był kiedyś w rozterce, czy ma sprzedawać środki antykoncepcyjne, czy jednak sumienie mu nie pozwala, ale o tym kiedy indziej, wybraliśmy wszystko co trzeba, oraz co ponad zawartość powinno się tam znaleźć, ze względu na podróże z dziećmi, a także nieprzewidziane wypadki, niekoniecznie samochodowe, różnych lajkoników biwakowych, jak choćby jedna laska, która kroiła chleb i mało nie ucięła sobie dłoni. Sama widziałam! Przydało się wtedy wszystko, a moja apteczka wywołała ogólne OOOOO!!!!  Brakowało mi tylko igły i nici chirurgicznych. Oczywiście zakupione pudełko oddałam do zabawy dziecku, a całe wyposażenie umieściłam w świetnej apteczce z Ikea. Marzy mi się jednak taka. Ze względu na moją manię, bo ja lubię mieć wszystko pod ręką.
Wracając do tematu.
Koszyk jeździł ze mną. Ale czasy zmotoryzowane musiałam porzucić. Niestety bardzo. (ale jeszcze wrócą, czuję przez skórę).
Od tamtej pory w moim ekwipunku znajduje się zawsze torba. Szmaciana. A czasem nawet dwie. Uwielbiam je, bo ładuję wszystko od razu przy kasie, nie urywają się po drodze i mają takie uszy, że mogę nosić je na ramieniu. Reklamówki niestety też są, wszędzie w to pakuje się owoce i warzywa. Wykorzystuję je potem na śmieci, obierki, ścinki. Wiem, że to też nie do końca dobrze, marzy mi się miejsce na segregację totalną (śmieci, żeby nie było niedomówień), ale na razie oddzielam tylko szkło, plastik, papier i nakrętki od reszty.
W komentarzach u Klary jeden pan napisał, że namiętnie chodzi do Biedronki z reklamówką Lidla.
To Mody zrobił mi kiedyś numer i w dużej kolejce w Biedronce zaczął głośno i wyraźnie powtarzać: Lidl - mądry wybór. I tak kilka razy, bo ja udawałam, że nie słyszę, a kasjerka się uśmiechała. Zastanawiałam się, czy ochroniarz nas wyprowadzi. Kolejka natomiast rżała. Ze śmiechu.
Natomiast Kudłata, miała może ze 2-3 lata, śpiewała sobie w Biedronce: codziennie NIC nie chcemy.
Nie ma to jak szczerość.

A pamiętacie torby z plastikowymi kółkami jako trzymadełko, albo takie plecione z żyłki? Albo takie torbiszcza kwadratowe z metalowymi uchwytami?


Na dziś:
Three Days Grace - Never too late



czwartek, 24 stycznia 2013

[113] A było tak pięknie

No i się wzięło. Zawinęło i poszło. Nie jest tak źle, padła tylko najpierw bateria w laptopie. Że tak powiem, przygotowana byłam na to, bo laptop swoje lata ma, jest z demobilu, trzymała ledwie 3 minuty, więc przyjęłam to za stan oczywisty, nie rozpaczałam, westchnęłam tylko.
Ale kiedy odmówił posłuszeństwa, dalszej pracy i zaczął popiskiwać smętnie zasilacz, zaczęłam piszczeć i ja.
Dobrze, że mam jeszcze staruszka. Syrenkę z bagażnikiem od mercedesa kombi.
Tyle, że teraz mamy kolejkę społeczną i trzeba swoje odczekać...
No i niektóre kontakty są w głuchym i ciemnym. I dokumenty, wzory, zdjęcia, wszystko!
Jednak bez tego małego pudełka jest ciężko. Okno na świat.



Wiadomość z ostatniej chwili: idzie do mnie zasilacz :D


Na dziś:
Jon Bon Jovi - Blaze of Glory
Mmmmm, kawałek historii...




niedziela, 20 stycznia 2013

[112] Chyba mam dość

Jestem osobą wierzącą. Wierzę w swoje siły, w to, że mogę sama kierować swoim życiem, że mam prawo wyboru, że dobro zwycięża, że pozytywne myślenie odpędza czarne chmury, że każdy człowiek może być szczęśliwy, że każdy z nas ma w sobie tę energię, która pcha nas w drogę i daje radość. Wystarczy chcieć.
Coraz głośniej i pewniej stwierdzam, że nie jestem osobą wierzącą w sensie wiary w jakiegoś boga, nie jestem chrześcijanką, ani tym bardziej katoliczką. Wierzę, że to ludzie są sprawcami dobra i zła na tym świecie i tylko oni mogą tworzyć i niszczyć. Wierzę w moc umysłu i nauki. Każdy ma taką wiarę jakiej potrzebuje. Ja wierzę w siebie.
Nie neguję tego, że inni mogą wierzyć w o chcą, nie zabraniam nikomu i nie zamierzam nikogo wyśmiewać z powodu obiektu jego wiary. To indywidualna sprawa każdego i nie mnie oceniać, czy dobra, czy zła.
To moja krótka deklaracja.
Natomiast, kiedy czytam o kolejnych akcjach typu:nie damy ateistom zepchnąć się do podziemia, krzyże w miejscach publicznych, prześladowanie chrześcijan i inne podobne to powiem szczerze mam ochotę krzyczeć ave satan! Na przekór, nie z przekonania. Bo szatanem nie jest rogaty satyr z kopytkami i ogonem, a człowiek, który nie uznaje norm etycznych, egoista, który idzie po trupach do celu, kłamie o swej czystości, a prowadzi podwójne życie. Mam ochotę walczyć o swoje prawo do ateizmu, mam ochotę zedrzeć te wszystkie krzyże, które mnie drażnią: w szkole, w stołówce, w urzędach, kawiarniach i innych miejscach. Mam ochotę wtargnąć do ministerstwa oświaty i zażądać usunięcia z książek wszystkich wzmianek o świętach, usunąć ze szkoły religię w takiej formie jaka jest teraz, a wprowadzić religioznawstwo, religię zaś wypierniczyć do salek katechetycznych, które stoją puste. Mam ochotę krzyczeć  na ulicy, że mam dość indoktrynowania mnie, oszustwa, dwulicowości i wysłuchiwania bzdur, które z religijnością i wiarą mają coraz mniej wspólnego. Mam dość ataków na ludzi, którzy odważą się powiedzieć cokolwiek przeciw. Mam dość ataków na młodzież, która bawi się na Woodstocku, bo to złe. Mam dość ataków na Owsiaka, bo inni robią więcej. Gówno prawda! Mam dość wchodzenia z butami do łóżek ludzi, absurdalnego i nierównego traktowania, jak choćby odmowa chrztu, czy pochówku, podwójnego życia w szponach hazardu, alkoholu i panienek, tych, którzy radzili mi przeczekać i wybaczyć, którzy nie idą do przodu z duchem czasu, a gniją w swoim średniowieczu, walcząc z ludźmi piekłem i niebem.
Mogłabym rozpisać się o tym wszystkim, ale nie chce mi się. Oczywiście to generalizacja. A ta generalizacja dotyczy całej "góry". Jak zwykle zarząd korporacji ma się najlepiej i ma w dupie doły.
Jestem jednym z przykładów jak kościół traci wiernych. Jak niszczy wiarę sam z siebie, jak nie potrafi się dostosować i podjąć dialogu w swej ułomności, za to tkwi po szyję w gównie i udaje, że wszystko gra.
Nie jestem chorągiewką, która usłyszy gdzieś lotne hasło to zaczyna je wyznawać, wielbić i głosić, Nie lecę za modą i większością. Myślę, szukam, drążę i dyskutuję. Wyrabiam sobie swoje zdanie, które niekoniecznie musi się komuś podobać. Ale mam to w nosie. Mam gdzieś oburzenie, że nie posyłam dzieci na religię i nie chodzę z nimi do kościoła. Nie będę robiła czegoś przeciw sobie i przeciw swoim przekonaniom.
Z dziećmi rozmawiam otwarcie. Kudłata sama rozumie wiele spraw, z nią rozmowa jest na zupełnie innym poziomie. Z Młodym rozmawiam delikatniej, ale tłumaczę mu wiele spraw, o które pyta. Nie zbywam go stwierdzeniami, że jak dorośnie to zrozumie, albo, że tak jest i koniec. Zresztą ma na to odpowiedź. Na każde bo tak mówi, że to nie jest odpowiedź i mam mu wytłumaczyć.
Nie chcę wychować głupich dzieci, ślepo wierzących w to co im powiem, albo w to, co powiedzą inni. Nakłaniam je do myślenia, bo to jedyna szansa na normalność.

Na dziś:
Papa Roach - Getting Away With Murder


sobota, 19 stycznia 2013

[111] Jak ładnie

wygląda numer posta.

Dzisiaj odbyłam kolejną podróż do kolejnej instytucji. Przynajmniej tym razem dowiedziałam się konkretów, a facet, który ze mną rozmawiał, niczego nie ukrywał, mówił otwarcie, informował i zachęcał.
Na początku lutego ciąg dalszy.
Najgorsze z tego wszystkiego było to, że to zupełnie drugi koniec miasta. Zadoopie totalne, rejon przemysłowy, jakdojade poprowadziło mnie kijowo, bo mogłam wysiąść przystanek dalej. A tak narobiłam kilometrów w śniegu, po jakichś wertepach i na dodatek jakiś mądry inaczej wziął i ponumerował budynki parzyste w jedną stronę rosnąco, nieparzyste odwrotnie. Paranoja. Dlatego jakdojade kazało mi wysiąść wcześniej. Teraz na to wpadłam.
A pogoda nie rozpieszcza. Owszem, cudna jest, biało, zimno, ale bez przesady. Wróciłam i przez dwie godziny próbowałam się rozgrzać. Żałowałam, że nie mam na podorędziu grzańca.
Wychodząc dzisiaj rankiem, napisałam list do Młodego, bo jeszcze spał. Zostawiłam mu śniadanie i herbatę w kubku termo. Napisałam mu, żeby się przebrał, zjadł śniadanie, umył zęby, a potem będzie mógł siąść do komputera oraz, że ma być grzeczny.
Wracam, a tam przy zadaniach odhaczone ptaszkami, nawet przy bądź grzeczny. Tylko przy komputerze x. (komputer czasem odmawia posłuszeństwa, a to za sprawą swojego wieku, dysku nowej generacji i niewspółpracowania z tym wszystkim systemu operacyjnego. Mam na to sposób, ale moje dzieci nie znają systemu DOS,a ja nie zamierzam ich wtajemniczać).
Oczywiście jeszcze dobrze nie otworzyłam drzwi, a Młody zdaje relację: wypełniłem wszystkie prawie polecenia, tylko, niestety, nie mogłem pograć, za to pobawiłem się klockami, chociaż nie było tego na liście.
Tak mu się spodobał system zapisywania, że musiałam rozpisać co będziemy robić jutro.
W sumie to bardzo dobry sposób. Wypisać sobie cele na kartce i dążyć do ich realizacji. Zrobiłam to ostatnio na dużej. Jak coś się nazwie i umiejscowi w czasie to łatwiej się zorganizować.

Za to muszę sama się pochwalić i pogłaskać za ruszenie z kopyta, wykończenie zaległości i planowanie dalszych działań.
Robiłam ostatnio notesy na przepisy dla koleżanki i Kudłata, która jak widzi moje robione rzeczy, to jak sroka chce mieć też, zażyczyła sobie przepiśnik dla siebie, a ja już wpadłam na pomysł jakim napisem go opatrzę. I będę wredna. Nigdy nie mówiłam, że nie jestem.

Na dziś:
Avenged Sevenfold - So Far Away





czwartek, 17 stycznia 2013

[110] Klucz

Po raz kolejny przekonałam się, że należy wiedzieć dużo. Ponad przeciętnie. Wiedza chroni tyłek. Wiedza daje nowe możliwości. Trzeba też mieć znajomości, mam na myśli znajomych, co też wiedzą, podpowiedzą, mają wgląda z drugiej strony.
Nigdy nie lubiłam protekcjonizmu, załatwiania po znajomości. Tak się składa, że zawsze załatwiam normalnie. Ale to normalnie bez dodatkowej wiedzy nie zawsze wychodzi.
Pisałam już, że latam po urzędach. I owszem, podpowiedziano mi, że mam sobie załatwić zasiłek rodzinny. Poleciałam jak na skrzydłach, bo ta zawrotna kwota 106 zł na dziecko piechotą nie chodzi. Ale odbiłam się od pani w okienku, ponieważ, uwaga, ciągle mam męża i jego dochody też się liczą. I mam załatwić jego dochody, albo czekać na rozwód. Koniec kropka. Nie ważne, że moja sytuacja jest jaka jest, że nie mieszkam z nim od 1,5 roku, stanowimy rodzinę i tyle. Pani zapomniała jednak chyba doczytać w ustawie, że nie chodzi o papierek, a o faktyczną rodzinę, związek formalny lub nieformalny, prowadzący wspólne gospodarstwo domowe. 
Mam koleżankę, urzędasa, jak się obie śmiejemy, zupełnie gdzie indziej i w innym dziale urzędu w innym mieście. Wyszukała mi tę ustawę, znalazła odpowiednie punkty i powiedziała: doopa w troki i zaiwaniaj załatwiać. A pani w okienku powiedz, żeby się douczyła.
Tak więc jutro idę. Walczyć.
Z drugiej strony zastanawia mnie jedno. Ja wiem, że naiwnością swoją sięgam Everestu. Dlaczego urzędnicy nie informują o możliwościach, o tym co się w danej sytuacji należy, o co można się starać. Ja wiem, że są naciągacze, którzy podjeżdżają po zasiłki mecedesami, albo innymi terenówkami. Wiem, że część z tych, co dostają zasiłek przechleje go pierwszego dnia. Ale ja nie jestem w żadnym z tych worków, ani nie mam merca, ani nie piję.
Dlaczego nie słyszymy z ust urzędników tak prostych rzeczy, które ułatwią życie wszystkim na około. Zrozumiałabym, gdyby to z własnej kieszeni musieli płacić te zasiłki. Albo mieli naprawdę utrudniony podział, ograniczony budżetem. Ale nie mają.
To nie jest żal. To zdziwienie.
Zresztą, każdemu, kto powie, że jestem darmozjadem, który czegoś od państwa żąda, bo mu się należy, zaśmieję się w twarz i powiem, że dopóki dawałam radę, nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby o jakieś zasiłki się starać. Ale jest jak jest.
***

Z innej beczki. Siedzimy sobie z Młodym, ja coś robię, znaczy grzebię w hendmejdzie, on też. Używa moich (!!!)* różnych rzeczy. Dorwał szablon z elipsami i rysuje. Narysował coś, co wyglądało jak Homer z Simpsonów. Więc mówię do niego: O, Homer. Nastąpiła po tym cała wymiana informacji, kto, co jak, nie znam, nie wiem, wiesz, masz koszulkę i temu podobne.
Podpisał obrazek: HOMER.
Po ciszy trwającej trzy sekundy odzywa się w te słowa:
- Jak przetłumaczymy Homer na polski to będzie Domer.
Sekundowa konsternacja i załapanie, a potem wybuch śmiechu. Nieźle to sobie spryciarz wymyślił.
***
Oraz ponieważ nieuchronnie zbliża się 20002, proponuję poćwiczyć zrzuty z ekranu, dopytać się i doszkolić. Chyba, że ktoś nie chce wygrać, to nie zmuszam.
***
* strasznie nie lubię, kiedy ktoś używa MOICH ołówków, MOICH linijek, MOICH długopisów, kredek, papierów, tektur, kleju, wszystkich tych bajerów, tylko MOICH MOICH MOICH!!!!

Na dziś:
Queen - Show Must Go On
Jakiego bym  utworu nie tknęła, niesie ze sobą wspomnienia, uczucia i uśmiech.





wtorek, 15 stycznia 2013

[109] Nie miała baba kłopotu...

To sobie zainstalowała inny szablon, dzięki czemu straciła linki do Was, niektóre ustawienia, wściekła się w międzyczasie oraz pewnie bardziej osiwiała.
Ale co tam takie przeciwności.
Młody mi się rozłożył. Na dwa ostatnie dni szkoły. Gorączka, czuwanie, kaszel. A wszystko przez bilans, który musieliśmy zrobić. W środę bilans i wizyta w przychodni, w czwartek przylazł do mnie do łóżka rozpalony piecyk, z mętnym wzrokiem, podsypiający między słowami. Załapał coś w tej przychodni niechybnie. Jako że uczulona jestem na takie skoki temperatury przy 38 zapaliła się czerwona lampka i zaczynam działać, a przy 39 ostro walczę. Nie chciało mi się powtórki z Kudłatej, która uraczyła mnie drgawkami toniczno-klonicznymi. Dziękuję bardzo za więcej, dwa razy wystarczy. I nie wzrusza mnie gadanie lekarzy, że zbijać powyżej 39. Wiem z doświadczenia jak szybko skacze z 39 do 40, a potem to już rosyjska ruletka. Tym bardziej, że mamy temperaturę zwykle w okolicy 35,8, więc już takie niewinne 37,5 to zgon.
Ale.
Przeszło. Na tyle, że został nam kaszel i zwalczany katar.
Dzisiaj musiałam pouzupełniać dokumenty w instytucjach, bo czas gonił, więc udałam się do miasta. Wyprawa to długa, ale zaopatrzyłam się w Wiedźmina i ruszyłam. Nie wiem czemu, dziwnie na mnie patrzyły  niektóre osoby. Czy to coś dziwnego, że ktoś czyta w autobusie? Potem czekając na swoją kolej w urzędzie też wyciągnęłam książkę. Nie dość, że korytarz ponury, bez okien, to i ludzie burczą. Więc się rozsiadłam i czytałam, oczywiście nasłuchując i kontrolując sytuację. Załatwiłam wszystko szybko. Na koniec jednak zapytałam panią w okienku, czy mogę mieć prośbę. Od razu cztery inne osoby w tym pokoju nadstawiły uszu. Spojrzenia były czujne i podejrzliwe.
A ja wydałam z siebie:
- czy mogę prosić o jeden listek z fiołka? Wyhoduję sobie szczepki.
Pani poderwała się z krzesła i zapytała, czy tylko różowy, czy może jeszcze biały i granatowy?
Pan siedzący tyłem do mnie stwierdził, że nie ma to jak zgodność zainteresowań.

Oraz mam nadzieję, że otworzyły mi się kolejne dobre drzwi.

A także że wszystko zmierza w dobrym kierunku.

Oraz niepokoją mnie moje sny.
Kilka dni temu śniło mi się, że sprawdzałam kupon lotto i trafiłam sześć liczb i wygrałam.
No i w niektórych pojawia się eks, który przeprasza i się kaja.

Na dziś:
Wiz Khalifa - Black & yellow
A to dlatego, że słucham tego od jakiegoś czasu milion razy dziennie i czuję się jak nałogowiec - wychodzi mi uszami, ale ciągnie i chce się więcej.




czwartek, 10 stycznia 2013

[108] Po co mi przyjaciel?

Ogólnie jestem zwykle widziana z bananem na ryju, że się tak wyrażę niedelikatnie, nadaję się raczej do USA, gdzie wszystko jest fine niż do Polski, gdzie po świetnie patrzą na mnie jak na idiotkę, bo jakie świetnie? Wszystko jest źle. Ale nie dla mnie.
Ja jestem przykładem kobiety samodzielnej, supermenki, siłaczki, praca u podstaw, nasza szkapa...a nie, zagalopowałam się. Poprzestańmy na siłaczce, która jest samodzielna, uśmiechnięta, genialna i wszystko wie najlepiej.
Tak. Wiem najlepiej co siedzi w mojej głowie. Wiem, jak dużo mnie kosztuje ten banan i jak bardzo staram się walczyć ze sobą, żeby nie popaść w czarną rozpacz. Bo mimo, że czarny ulubionym kolorem mym jest, niekoniecznie chcę się pogrążyć.
Tak więc walczę.
Z finansami, które nijak nie chcą się poprawić.
Ze sobą i własną niemocą.
Zajmuję się wszystkim, tylko nie własną duszą.
Potrafię pomóc każdemu, nagadać jak trzeba iść do przodu, jak się podnieść i co zmienić.
Wszystko wiem. Mam na każdą okoliczność rozwiązanie.
Tylko nie zauważam czasem, że jestem już po kolana w bagnie. A jeszcze macham palcem i instruuję innych.
Po to mi potrzebny przyjaciel.
Ktoś kto poda kij, albo tym kijem po łbie nawali, żebym ocknęła się w porę i wylazła na suchy ląd.
Żebym uwierzyła, że mogę zdobyć świat, a nie tylko pokazywać innym, że mogą, sama nie wykonując żadnego ruchu. A bagienko wciąga.
Jak rozpoznać, że czas mi przywalić?
Kiedy milknę. Zamykam się i znikam. Kiedy odwalam życiową fuszerkę. Kiedy tematy zastępcze są po to, żeby zasłonić moją udrękę i wycie do księżyca.
Dzisiaj, zawsze zresztą radziłam sobie z tym sama. Dwadzieścia dwa lata temu pomyliłam się i oddałam pole bez walki. Wiem już jaką siłę ma umysł i wiara, niekoniecznie w boga. Wiem jak bardzo łatwo popaść w apatię i odrętwienie emocjonalne. Jak łatwo zaprzepaścić siły wielkiej armii (że tak zapożyczę z Comy), którą jest nasz własny rozum i dusza, czymkolwiek ona jest.
A wygrzebać się trudno. Bardzo trudno.
Więc po co mi przyjaciel?
Żeby tak jak dzisiaj, najpierw obił mnie kijem, a potem podał linę. Teraz ode mnie zależy, jak mocno tę linę chwycę. Jak bardzo silna będzie moja wola przetrwania.
Nie, nie mam doła.
Jestem zła na siebie, że tak mało robię dla siebie. Że zostawiam siebie na koniec. Że nie dbam o siebie wystarczająco. Że sobie samej nie powiem dobrego słowa.
Czas to zmienić.

Po tym solidnym laniu przegadałam z moim przyjacielem z liceum 1,5 godziny. Przez telefon. Tęsknię za nim. Tak, to facet. Przyjaciel. I dzięki niemu wiem, że przyjaźń damsko - męska jest możliwa. To taki człowiek, z którym mieliśmy kiedyś sporo lat przerwy. Ale jeden telefon do niego i było tak, jakbyśmy rozstali się dzień wcześniej. Od niego usłyszałam na jego weselu, że jestem dla niego bardzo ważna. A od kilku lat dzwonimy do siebie i gadamy. Wiem, że mogę na niego liczyć. To bardzo ważne.
Pionizuje.

Na dziś:
Shinedown - Second chance
Siedzę w tej muzyce bardzo ostatnio. Nie poradzę..
Z ważnym przesłaniem. Ja już swój krok zrobiłam, czas na kolejne...



poniedziałek, 7 stycznia 2013

[107] Pierwszy raz

Naprawdę o tym będzie.
Ale za chwilę.
Wymyśliłam kiedyś, jakieś 13 lat temu z okładem, że zrobię sobie tablicę korkową. Zobaczyłam coś podobnego do mojego pomysłu w Poradniku Domowym u mojej macierzy i zachciałam takie mieć. Nie takie kupne. Własnoręczne. Potrzebny mi był do tego materiał. Materiał sam nie chciał się naprodukować, znaczy uzbierać, więc pomysł został zamknięty w szufladce opatrzonej etykietą: do zrobienia.
Materiał zbierał się latami. Każdy, komu mówiłam po co mi to, patrzył na mnie jak na głupią. Bo woziłam to z każdego miejsca, gdzie byłam i materiał był. Każdy kto widział moją kolekcję stukał się palcem w czoło: po co ci tyle tego?? Okazało się, że wcale nie było tego tak dużo, bo około 60 sztuk.
Otóż zaczęłam zbierać korki od wina. Tak sobie wymyśliłam, że będą używane, moje własne, i że ta tablica w końcu zawiśnie na mojej ścianie, gdziekolwiek by miała ona być. Ta ściana.
Ostatnio szukając na jednym portalu inspiracji, to tak w przerwie sprzątania, o którym trąbię od dłuższego czasu (żeby nie było, zostało mi niewiele!), trafiłam na kolejną wersję mojej tablicy wymarzonej.
Zaczęły się przymiarki. Mam takie fajne kartony po drewnianych pudłach z IKEA, takie akurat na wysokość leżącego w nich korka.
Ale. Jak się okazało, a chciałam mieć tablicę bardziej większą niż mniejszą, mam za mało korków. Załamałam się. Znaczy już się prawie pogodziłam z tym, że jednak będzie mała.
Rozmawiam sobie z moją Sis, która tak od niechcenia rzuciła: przetnij je na pół, będzie ich dwa razy więcej.
No proszę, młodsze, wyszczekane i się mądruje.
No to zabrałam się za rozcinanie....
I to był ten pierwszy raz. Pierwszy i jedyny, jak na razie, w moim życiu, kiedy tak bardzo żałowałam, że nie mam przy sobie faceta. Takiego siłacza, gotowego pociąć za mnie te korki. Po kilku sztukach musiałam odpocząć. Bolały mnie ręce. Uparłam się jednak, zupełnie jak na kozła przystało, pocięłam je wszystkie, przeklinając pod nosem i na głos, odpoczywając co chwilę i zastanawiając się, dlaczego, kiedy grałam w tenisa, tak mnie nie bolały nadgarstki.
I teraz być może narażę się wszelkim znawcom win, korków i innych utensyliów.
Mam głęboko w poważaniu oddychanie i nieoddychanie, leżakowanie, kolor, bukiet i inne takie!
Z mojego, tablicowego punktu widzenia najlepsze są korki kompaktowe (ja je tak nazwałam), czyli zmielony korek i sklejony z niego ...korek. Reszta przyprawiła mnie o nie powiem co.
Inna sprawa, że korki mam różne, z różnych win i jak już tablica osiągnie mój zamierzony, albo przynajmniej bardzo zbliżony do zamierzonego, kształt i kolor i formę, nie omieszkam się pochwalić. Podoba mi się różnorodność znaczków na nich. Są różnej wielkości i struktury.

Oraz przyjmę każdą ilość używanych, niepotrzebnych nikomu korków. I jest to apel jak najbardziej prawdziwy.

Na dziś:
Shinedown - Her Name Is Alice
Nie mogę się oderwać.....




sobota, 5 stycznia 2013

[106] Co za ludzie!

Ledwo człowiek skończył czterdziestkę ( chór: czterdzieści lat minęło jak jeden dzieeeeeeń!!!!), wchodzi na drugi dzień na swój blog i se myśli: nuuuuda, a tu na pasku mnóstwo czytania, u niektórych nawet po kilka postów. Co jest? Aż taki slow mnie nie ogarnął, żebym miała takie zaległości! Zwolnijcie! Gdzie pędzicie!
Nie oznacza to, że się nie ucieszyłam. Bo ucieszyłam się bardzo.
W urodziny dostałam mnóstwo życzeń. Od Was - dziękuję po stokroć, ale też i od znajomych na facebooku i smsowo i telefonicznie oraz osobiście. Niektóre budziły mnie o nieludzkiej porze, całe szczęście że Sis zaspała (cmok*), bo zabiłabym za smsa w środku nocy. Moja mamma przysłała mi wielce czułego smsa o treści, której nie omieszkam przytoczyć : "to już 40 lat jak mordę darłam, więc życzę wszystkiego najlepszego". Prawda, że cudownie?
Dostałam też cudowny prezent. Od przyjaciółki. Wypad do kina i na kolację. Poszłyśmy na Annę Kareninę i powiem Wam, że bardzo mi się podobał ten film. Świetnie zrealizowany. Aż zapragnęłam przeczytać Leo Tołstoja.
Dostałam też inny prezent. Jeden torba żarcia. Drugi przykaz - jak czegoś potrzebujesz mów, zrobię ci zakupy. Po kiepskim początku dnia znów było dobrze.

Przed końcem roku zaczęłam robić porządki. w moich rzeczach. Rzeczach uzbieranych, bo się przydadzą. To takie kartony różności, bo wszystko się przecież przyda. Ze wszystkiego coś można zrobić. I tak leżały te miliony kartonów (co z tego, że fajnych, skoro z niewiadomoczym). Wobec tego stanęłam przed moim zbiorem i spojrzałam spod przymrużonych powiek, dając do zrozumienia temu nagromadzonemu dobru, że najwyższa pora rozmówić się z samą sobą, przekonać do posegregowania, przemyślenia, poukładania i wyrzucenia części rzeczy. No to jak już powiedziałam A to zabrałam się za B. Jestem gdzieś w okolicy W, do końca zostało niewiele i jestem z siebie zadowolona. Wiecie ile można odkryć fajnych drobiazgów? Wymyślić dla nich nowe zastosowania. Obiecać sobie wykorzystanie ich w najwyższym czasie. Zobaczymy co z tego wyniknie. Na razie dążę do wyznaczonego celu. I jest bliżej niż dalej.

A teraz widzę, że nocka do dupy, ciśnienie mi skoczyło i osiąga zawrotne 132/84, a ja już czuję,że nie zasnę, łeb mi pęka. Masakra. Przy moim stałym 115/70......

Na dziś:
Universe - Mr Lennon
Niesamowity sentyment mam do tego utworu.
Mirek poszedł do Johna...



czwartek, 3 stycznia 2013

[105] Nawiedzona

Tak się chwilami czuję.
Albo szurnięta.
A tak naprawdę jestem tylko pogodzona ze sobą. Nie zrezygnowana. Pogodzona.
I ze światem.
Moja droga trwa już kilka lat. Od kilku lat odkrywam siebie i życie i uczę się jak wiele zależy od nas samych. Nasze samopoczucie. Zdrowie. Sukcesy. Nasze całe życie.
Wszystko zaczęło się od tego, że znalazłam moją dawną przyjaciółkę. Chciałam ją odnaleźć. I tak się stało. Wydawało mi się, że szukam pomocy, że to dlatego ona pojawiła się na mojej drodze. Ale nie. Było zupełnie odwrotnie. To ona mnie potrzebowała. To ja miałam coś do zrobienia.
Ona poleciła mi książkę do przeczytania. Ale najpierw spotkałam się z nią. Trochę przeraziło mnie jej skłonienie się do ślepej wiary w magię, amulety, bioenergoterapię i inne taroty. Spotkałam osobę, która trajkotała o tym wszystkim, przeplatając to szaloną rozpaczą z powodu braku faceta w życiu.
Wyobraźcie sobie, że cała wizytę, dwa dni, tylko słuchałam. Ona udzielała mi mnóstwo rad, co mam zrobić, z kilku skorzystałam. Między innymi sięgnęłam po książkę, którą mi poleciła. Na początku myślałam, że śnię. Ale zaczęłam myśleć. To był impuls do działania. Wzięłam z tej książki to, co było mi na tamtym etapie potrzebne. Mianowicie w końcu otworzyłam oczy. Później, przyglądając się staczaniu psychicznemu przyjaciółki podjęłam decyzję. Powiedziałam jej co myślę na temat jej spraw. Bo pytała zawsze co ma robić. Kiedy jej córka, związana z nią psychicznie bardzo mocno zaczęła pogrążać się w depresji (siedmiolatka) powiedziałam jej, że wiem dlaczego stanęłam na jej drodze. Powiedziałam jej wtedy, że pierwsze co to musi uporządkować swoje życie. Domowe. Odzyskać spokój i równowagę wewnętrzną swoją i domu. A wtedy ten facet, którego tak pragnie pod pretekstem dania ojca dzieciakom, znajdzie się i będzie odpowiedni. Dałam jej do zrozumienia, że chyba sama nie czytała polecanej mi książki.
Wykrzyczała mi wtedy, że się nie znam, że jestem głupia i inne podobne rzeczy, po czym przestała odbierać telefony, odpisywać na maile i smsy. Wiem, że zawiozła córkę na terapię do psychologa, którego ja jej znalazłam. I wiem też, że jego zdaniem  problem tkwił w matce.
Ostatnio, a raczej rok temu napisałam do niej na facebooku o mojej sytuacji. To była czyta informacja. W zamian usłyszałam, że nic nas nie łączy, że tylko jakieś tam wspomnienia, że pojawiam się jak czegoś chcę, że zostawiłam ją w najgorszym momencie życia. Życzyłam jej więc spokoju i dobrego życia, po czym z czystym sercem i uśmiechem usunęłam z grona znajomych. Tłumaczyła się jeszcze, ale skwitowałam to tym, że w moim sercu ma miejsce zawsze, bo jest dla mnie bardzo ważna. Ale nie zamierzam się narzucać. Pożegnałam się i czuję się z tym dobrze.
To był początek mojej drogi do rozumienia. Zamknęłam pierwsze drzwi. Zrozumiałam wtedy, że tylko i wyłącznie harmonia ducha i umysłu daje siłę do życia. Ale życia takiego jakim chcemy, żeby ono było. Jak wiecie żyłam w związku, który był bardzo ciężki. Wraz z wiedzą coraz więcej rzeczy zauważałam. Gniotło i uwierało mnie wszystko.
Teraz obserwuję ludzi i zachowania. Słucham co i jak mówią. Wkurzam się, kiedy moje słowa są puszczane mimo uszu, a zaraz po tym znów rozlega się biadolenie jak to jest ciężko, źle i do doopy.
Nauczyłam się, że nie należy narzekać. Nie zazdrościć i źle  nie życzyć innym. Wszystko co wysyłamy w świat wraca do nas. I jest to dobro, ale też i zło.
Wiecie jak działa mój uśmiech? Dlaczego każdy znienawidzony urząd jest mój i umiem wszystko tam załatwić? Bo nie dopuszczam do siebie złych myśli. Jeśli mam czekać w kolejce to nie myślę o tej kolejce i że tak długo. Raczej zajmuję się czym innym. Jeśli mam przed sobą długą i męczącą podróż - skupiam się na celu do którego dążę. Kiedy coś jest niepewne zawsze myślę tylko i wyłącznie pozytywnie. I nawet jeśli się coś nie uda, zostawiam to bez żalu i mogę iść dalej. Kiedy myślę o czymś pozytywnie (głupie stwierdzenie, wiem) i to nie wyjdzie jest mi o wiele mniej żal. Kiedy ktoś jest chory, nie martwię się w takim sensie, że roztrząsam tę chorobę. Staram się myśleć, że będzie tylko lepiej.
Owszem, nie zawsze się udaje. Ja też mam dni, kiedy klnę jak szewc. Na przykład kiedy Młody rzuca we mnie zabawką i wylewa mi na moją odnowioną sofę w jasnym kolorze, cały kubek świeżo zrobionej kawy inki. Albo szlag mnie jasny trafia, bo coś jest nie tak, PMS, tudzież milion innych głupot. Też czasem mam zły dzień. Ale coraz rzadziej. Coraz częściej łapię się na tym, że nie warto skupiać się na takich drobiazgach jak sofa. Albo zgubione nożyczki w szkole. Albo jeszcze insze coś. Po prostu nie warto.
Trochę z tego co praktykuję to slow life. Trochę książek. Trochę wiary w siebie. Rozmów z ludźmi. I własnych przemyśleń i obserwacji. Nie jestem wioskową debilką, nie latam po ulicy i nie zaczepiam ludzi. Nie mówię im jak żyć, albo jak osiągnąć taki stan. Nie jestem od tego. Mogę pokazać drogę, wskazać kierunek. Ale każdy we własnym zakresie musi znaleźć w sobie to co ja znalazłam. Dla jednych jest to bóg i wiara, dla innych coś zupełnie innego. Ale zawsze jest to siła, która płynie z nas samych.
Jeszcze pewnie nie raz o tym napiszę. Bo ten rok zaczął się dla mnie właśnie tak. W harmonii i spokoju.

Ale cóż.
Czas płynie nieubłaganie. Nie dość, że kolejny rok, to jeszcze wskoczyła mi czwóreczka z przodu.
Jak się z tym czuję? Świetnie.
Oraz życzę wszystkim w dniu moich urodzin znalezienia w sobie tej mocy.


Na dziś:
Happy Birthday




wtorek, 1 stycznia 2013

[104] A co mi tam!

Może mi się plawiatura poklącze, ale co mi tam!
Ponieważ mam permanentny uśmiech na twarzy i  wróciłam z imprezy, na której grałam w sccrable i ograłam wszystkich, bo przyznałam się dopiero po drugiej kolejce, że gram nałogowo, a słowami zajmuję się od czasów Wojciecha Pijanowskiego i jego programu, w którym uczestnicy dostawali literki i z tych literek mieli ułożyć jak najwięcej słów, a ja siedziałam przed czarno-białym telewizorem i walczyłam razem z nimi. Nazwy programu nie pamiętam.
To jak się przyznałam to powiedzieli mi, że w takim razie dostaję po 3 literki..
Było cudnie.
Zaszumiało mi w głowie dwa razy.
Bąbelki uderzyły w nos.
Zabłyszczało w oczach od fajerwerków.
Nie przyznam się co sobie pożyczyłam, kiedy wybiła północ.
A teraz siedzę tu, nie wiem czy uśmiech da mi spać.
Idę zmyć makijaż, który Kudłata zaserwowała mi przy moim zejściu ze śmiechu. Bez mojej zgody!!!
Oraz dziecko odkryło, że mam zmarszczki. No mam! Śmiechowe! To chyba dobrze, nie?
Postanowień nie będzie.
Będzie realizacja tu i teraz, tego co sobie wymyślę. Albo co powstanie w planach w mojej głowie. Nie będę wymyślać na siłę.
Zacznę działać!
Tylko najpierw się wyśpię.....

Dobranoc.

Na dziś:
Garou - Gitan (nie wchodzi mi filmik, więc klikajcie podlinkowaną nazwę :)
Nie ma chyba utworu wyśpiewanego tym głosem, którego bym nie kochała. Jeden warunek: PO FRANCUSKU. Ta piosenka kojarzy mi się z ... Władcą Pierścieni i egzaminem, przez który zawaliłam rok, ale potem zdałam go na 4 :))))) Z tym kojarzy mi  się jeszcze Shakira i kilka innych, ale to kiedyś opiszę. :)))

PS: Powinnam b yła nie robic krorekty tengo possssta....