wtorek, 27 stycznia 2015

[335] Wolność. Kocham i rozumiem.

Czasem zastanawiam się, kim jestem. Intro- czy ekstrawertykiem. Mam cechy z obu przypadków. Mieszają się ze sobą i powodują, że raz jestem intro, a raz ekstra.
Nie przeszkadza mi to. Bardzo mi to pasuje. Szczególnie dlatego, że mogę być taka, jaka jestem, bez udawania.
Kiedyś było inaczej. Wiązały mnie konwenanse, powinności, muszenie i trzebowanie. Dzisiaj, jeśli czegoś nie chcę, mogę o tym jasno powiedzieć. Bez strachu, że kogoś skrzywdzę. Zresztą, jeśli chcę to również mogę.
Uczę się tego. Ktoś powie, że to egoizm. Liczenie się tylko ze swoim chceniem. Owszem. Zdrowy egoizm, który nie robi nic złego innym. Ale to zrozumieją tylko ci, którzy są świadomi wolności.
Myślenie o sobie i swoich uczuciach nie jest niczym złym. Nie będę rozwodzić się nad tym, że nie wszyscy rozumieją poprawnie słowo wolność. Czym innym jest, błędnie interpretowane moim zdaniem, bezstresowe wychowanie, a co za tym idzie posiadanie w głębokim poważaniu innych, a czym innym uczucie wolności i dokonywanie wyborów w perspektywie siebie samego.
O bezstresowym wychowaniu jeszcze napiszę, niebawem.
Dokonywanie wyborów, świadomość swego ja (nie mylić z egocentryzmem), szanowanie swoich uczuć prowadzi do wyznaczania granic. Oraz do pilnowania swojej strefy prywatności.
Nie zdawałam sobie sprawy, jaka ważna dla mnie, czasem przecież introwertyczki, jest moja przestrzeń prywatna. Dopiero świadomość siebie, zadawane sobie pytania o to, co mi zgrzyta w kontaktach z niektórymi ludźmi, dały mi odpowiedź: zadbaj o swoją przestrzeń.
Szczególnie dała mi do myślenia moja znajomość z opisywaną już tu kiedyś osobą.
Osoba ta ma zwyczaj rzucania się na szyję przy powitaniu, tulenia się na pożegnanie, dotykania, łapania za rękę, ramię. Bardzo mnie to drażniło. Odsuwałam się za każdym razem, bądź pilnowałam dystansu. Często słyszałam, że jest ona kinestetykiem i musi mieć kontakt cielesny, dotykać, przytulać. W wielu opowiadaniach o jakichś zdarzeniach, z oburzeniem mówiła o tym, że ktoś miał jej za złe, że dotyka i tuli na powitanie różne osoby, w tym duchownych. Słowo kinestetyk powinno, jej zdaniem, załatwiać wszystko.
Nie załatwia. Nie przekonuje mnie, że ktoś musi naruszyć moją przestrzeń, bo tak i już. Rozumiem jej potrzebę, ale dlaczego ona nie chce zrozumieć mojej niechęci do tego? Nie tylko zresztą mojej.
I tak zaczęłam zmieniać swoje podejście do siebie.
Wyznaczam granice.
Zaznaczam swoją strefę. Moje terytorium.
Dlatego nie wszystkim rzucę się na szyję, choć w wielu przypadkach oczywiście, że tak.
Nie z każdym będę rozmawiać otwarcie. A niektórzy z Was wiedzą, że lubię paplać na jednym wdechu długo i treściwie. Czasem może się zdarzyć, że będę milczeć i pomrukiwać, albo zwyczajnie się nie odezwę (do nowo poznanych). Zaczęłam ufać instynktowi. Zawsze wyczuwałam ludzi, ale nie zawsze tego słuchałam.
Ciągle się uczę. Ciągle ktoś narusza moją przestrzeń, albo musi mnie całować na powitanie i pożegnanie. Ale przestaję odczuwać dyskomfort, kiedy rozmowa zawiśnie na kołku, bo nie mam o czym mówić. Przyjmuję to jako głos instynktu. Dzisiaj nie muszę podtrzymywać każdej rozmowy, bo tak wypada. Dzisiaj gadam z tymi, z którymi chcę. I o czym chcę. Często w towarzystwie siedzę i nic nie mówię. Nie znaczy to, że się nudzę, albo że jestem obrażona.
Czasem lubię posłuchać. I powyciągać wnioski.


Na dziś:
Chłopcy z Placu Broni - Kocham Wolność




  

piątek, 23 stycznia 2015

[334] Ale jaja.

Ja nie mogę normalnie. Ja nic nie mogę normalnie. 
No bo...
Kupiłam odblaski. Nie takie jak były kiedyś, ale takie, jak to teraz są. No bo nasza droga do szkoły prowadzi przez las. Praktycznie bez pobocza.
Kupiłam więc odblaski, trochę nie takie jak chciałam, bo do naklejenia.
Leżały sobie dwa dni. I dzisiaj otwieram, ale że ciekawa jestem zawsze co napisano o tym, co mam w opakowaniu, dowiedziałam się, że...są tylko do użytku wewnętrznego i...na baterie AA.
Parsknęłam śmiechem i tak się zaczęło. Na moje pytanie o pomysł gdzie te baterie, posypały się różne odpowiedzi, a ja siedziałam i kwiczałam ze śmiechu. 
Potem przyszła pora na zadawanie trudnych pytań. 
Zapytałam taką jedną...
Ale nie! Najpierw zrobiłam gofry. Pyszne były. Nie obyło się jednak bez maleńkich przeszkód.
Rozbiłam jajko. Miałam oddzielić żółtko od białka, ale coś poszło nie tak i żółtko uciekło. Nie chciało się rozstawać ze swoim białym bratem i chlup. Już miałam wziąć łyżkę i wyłowić niesfornego uciekiniera, ale przypomniał mi się jeden filmik. I to, że miałam spróbować, czy naprawdę ten patent działa. --->klik
Przeleciałam po domu w poszukiwaniu butelki. Bo od kiedy nie kupuję mineralki, butelek deficyt. Znalazłam małą butelkę u młodego i.....przeprowadziłam eksperyment. No bo mała dziurka, a takie duże miało tam wejść. Niby widziałam, niby ok, ale wiadomo, trzeba sprawdzić, czy wejdzie.
WESZŁO!!! Do tego stopnia mi się spodobało, że se tą butelką wsysałam i wysysałam. Żółtko oczywiście.
I tak, w dużym skrócie, powstały gofry. 
Potem zaś nadeszła chwila zadania pytania. A brzmiało ono tak:
Czy nie zmarzną mi za bardzo jajka przez kilka godzin na dworze? 
Osoba zdębiała. Chciałabym to widzieć, bo zwykle ma gadane, że hej! Szczególnie wyraz twarzy próbowałam sobie wyobrazić, ale jedyne co mogłam to rżeć ze śmiechu jeszcze bardziej.
Reszta niech będzie milczeniem, gdyż otarło się o procesy fizjologiczne.
Dostałam natomiast totalnej głupawki.
Która trwa.
I obawiam się o swoją noc.
Z jajkami w tle...


A to dzisiejszy motyw przewodni. Podesłany przez jedną znajoma, odnośnie baterii i stosowania wewnętrznego. Dla ludzi o mocnych nerwach...






poniedziałek, 19 stycznia 2015

[333] Mój osobisty blue monday

Czyli najbardziej depresyjny dzień w roku.
To jeśli tak mają wyglądać najgorsze dni w roku, to ja poproszę takie codziennie.
Zaczęłam od...wylania przygotowanej wody. Rano muszę na czczo, czyli przed jedzeniem połknąć takie jedno coś na tarczycę, więc najlepiej mieć szklankę z wodą na wyciągnięcie ręki. Ja mam na zrobienie pierwszego brzuszka tego dnia. Mam tam też radio, które nie gra, ale wyświetla godzinę, i telefon. Oraz mnóstwo innych, mniej lub bardziej przydatnych rzeczy. No i tę szklankę z odrobiną wody. Więc dzisiaj sobie tę wodę wylałam na kołdrę i nogi.
Potem, budząc się drugi raz, bo mam kilka budzików ustawionych, sięgnęłam po termometr dla Kudłatej, bo miała zawrotną temperaturę 36 i 6. Tak, to już jest stopień więcej niż nasza norma przewiduje. Przy okazji wygrzebania termometru zrzuciłam radio. I sama z siebie zaczęłam się śmiać, bo powiedziałam w pół śnie: ups, chyba zleciałam radio.
Potem już było jak zwykle, czyli pobudka i inne, jazda do szkoły i droga ze szkoły do urzędu. Po drodze sms proszalny, o kciuki. Bo jechałam załatwić staż. Nie wiem czemu dostałam smsa zwrotnego, żebym nie załatwiała straży, bo się za to idzie do więzienia. Oraz deklarację przysyłania cytryn. Mam tylko nadzieję, że nogi całe.*
A potem już urząd, w którym spędziłam całe 4 minuty od wejścia do wyjścia. Z załatwionym, proszę ja Was, stażem. Tak więc do połowy lutego spijam rum z cytryn*, załatwiając wszelkie ważne i ważniejsze sprawy, żeby potem nic nie zaprzątało mi głowy.
Dodatkowo, w ten jakże obrzydliwy inaczej poniedziałek, z brakiem śladów jakiejkolwiek depresji, poszłam do pani optyczki, umówić Młodego na wykonanie patrzałek. Pani optyczka jest mi znana z zamierzchłych czasów, ale o tym w następnym poście. W każdym razie nie rozpoznała mnie, a enigmatyczne: jestem siostrzenicą siostry cioci, lekko wprowadziło panią w zakłopotanie i usilne procesy myślowe. Ale w czwartek się wyjaśni. Mam panieńskie nazwisko i nie zawaham się go użyć, aczkolwiek na żadną zniżkę liczyć nie mogę, niestety. Może tylko na lepsze traktowanie, przez samą szefową zakładu. Dobre i to.
Tak więc jaki tam blue monday. Dla mnie bardzo fajny, wesoły i dość mroźny, ale z tego cieszę się bardzo.

* bo po trzy stopnie popierdzielała i cytryny nasączone rumem :)

Na dziś:
Bob Geldof & The Boomtown Rats - I don't like mondays
Trochę przewrotnie.




czwartek, 15 stycznia 2015

[332] Siatkówka

Od zawsze uwielbiałam piłkę ręczną, żeby było jasne. Kontaktowy, brutalny sport. Ale miałam swoją strefę komfortu. Stałam na bramce. Nikt na mnie nie wpadał i nikt mnie nie kontuzjował. a przynajmniej nie bezpośrednio. Ale nie o tym, bo tytuł zupełnie niesportowy.
Pojechaliśmy do okulistki. Z całej naszej trójki najbardziej bałam się o Młodego. Szybko pogorszył mu się wzrok, a nie tak dawno jeszcze cieszyłam się, że ma dobry po mnie. Niestety, okazało się, że w ciągu kilku miesięcy zaledwie, przestał widzieć jaki autobus podjeżdża. Przeraziło mnie to, bo nie umiem sobie wyobrazić, jak to jest nie widzieć daleko. Małe sprostowanie - nie umiałam.
Ale wracając do tematu.
Kudłata wylądowała bez okularów. To duża ulga.
Młody dostał 1,25 w minusie. Ale brak "udziwnień", których tak się bałam.
Natomiast ja..
Przecież widzę dobrze. Tylko trochę mi się rozmazuje z bliska i przy małych literkach na opakowaniach. Uupierdliwia to troszkę życie, szczególnie przy precyzyjnej robocie, ale ogólnie jest dobrze, bo reszta działa i śmiga. Nie mam problemu z czytaniem i widzeniem. Ale wracamy do mojego badania.
Wszystko szło dobrze. Aż do czasu poświecenia mi w oko światełkiem. Usłyszałam tylko "pani ma poważne zmiany w siatkówce! Zakropimy i jeszcze raz zbadam oczy".
Atropina pogłębiła ból głowy. Dodatkowo zaczęłam czuć rozkładanie na czynniki pierwsze, spowodowane zmianami temperatur, ponieważ poprzedniego dnia siedziałam w dusznej poczekalni u neurologa, a potem wyszłam na zimne powietrze. I nagle zaczęła się jazda. Przestałam widzieć ostro. Atropina zadziałała, a ja się załamałam. Młody podstawiał mi ulotki, bo jemu po atropinie nic się nie rozjechało, za to źrenice były wielkości tęczówki. A ja zdębiałam. Nieprzyjemne uczucie.
No i po drugim badaniu okazało się, że prawe oko gorzej widzi, przez siatkówkę właśnie, lewe odrabia robotę prawego i mimo, że siatkówka ma się lepiej, to też nie jest za dobrze, a może się nagle pogorszyć. Dostałam więc skierowania (tak, na sam dźwięk słowa skierowanie robi mi się słabo) na SOCT i AF. Czyli tomografię siatkówki i angiografię. Jestem zachwycona terminami. Kwiecień w najlepszym przypadku. Albo luty. Ale lutego nie wytrzyma mój budżet. więc rozumie się samo przez się, że do kwietnia chodzę bez okularów.  
No to trudno.

Na dziś:
Shinedown - Second Chance
Teraz czaruję, żeby i oni zagrali w Polsce...



wtorek, 13 stycznia 2015

[331] Trzaski

Czas mija, dzieją się różne sprawy, jest fajnie.
Ale dzisiejszy dzień przebił wszystko. A raczej ja przeskoczyłam samą siebie.
Od początku.
Umówiona w grudniu konsultacja neurologiczna Młodego. Na dzisiaj.
Przy wypisie usłyszałam, że mam już umówioną wizytę i mam tylko przyjść. Moje jestestwo zarejestrowało jedynie skierowanie na rehabilitację oraz zajęło się tym problemem, konsultację z dnia dzisiejszego zostawiając sobie na kiedyś.
I tak sobie dotrwałam w błogiej nieświadomości do dnia dzisiejszego.
Poszłam do przychodni, wcześniej już się zastanawiając nad brakiem skierowania. Ale ponieważ zarejestrowałam słowa "wizyta umówiona", stwierdziłam, że widocznie tak już jest i koniec.
doczekaliśmy terminu i stawiliśmy się na miejscu. A tu niespodzianka! No bo jakże inaczej: "skierowanie proszę". Nie mam. No nie mam. I cholerka, daleko mam, żeby to skierowanie sobie załatwić.
Od słowa do słowa, pani mnie zarejestrowała bez skierowania, ale nakazała mi je dostarczyć. Odezwała się druga pani z rejestracji (trzecia wyglądała jak Danny Devito skrzyżowany z Maliniakiem, tyle, że rudy i z cyckami,), która powiedziała, że mieszka dwie ulice dalej i że mogę jej przynieść do domu, bo po co mam jeździć. No to wszystko ok.
Wizyta u pani doktor, znanej nam ze szpitala, trochę żartów, miło i sympatycznie.
No to pojechałam po skierowanie. Wyjaśniłam mojemu doktorowi co i jak, wypisał i luz.
I tu się zaczyna...
Wychodzę z gabinetu z kartką w dłoni. Wyciągam książeczkę zdrowia, otwieram, a tam....SKIEROWANIE ZE SZPITALA.
Tak. Oplułam się ze śmiechu. Po prostu geniusz!
A grzebałam tam milion razy...
Ale to nie koniec, o nie. W końcu dzień się jeszcze nie skończył.
Jutro idziemy wszyscy do okulisty. Namiary dostałam od znajomej. O umówieniu już pisałam.
No i dzisiaj się zreflektowałam, że mniej więcej wiem gdzie to. Ale może tak dokładnie się dowiedzieć. No to najpierw napisałam smsa, ale koleżanka nie odpisała. No to moja ulubiona deska ratunku: mapy wujka googla z cudownym street view.
Znalazłam. Dla pewności sprawdziłam numer ze zdjęcia z numerem w komórce i....
W komórce, pod ogólnym 'Okulista' mam imię, nazwisko i...adres.
Mam trzaski, jak mówi Sis.
Tak.
Można się już śmiać.



niedziela, 4 stycznia 2015

[330] Jak być dobrym

Od razu uspokoję emocje. Nie będę pisać jaka jestem dobra. Ani nie napiszę co jest dobre, a co nie.
Do napisania posta skłonił mnie post Erraty. Nie będę polemizować z Jej poglądem, bo nie o to mi chodzi. Chcę tylko przedstawić swój osobisty, subiektywny punkt widzenia.
Czym jest więc dobro?
Moim zdaniem jest wszystkim.
Każdy z nas ma jakieś oczekiwania, czegoś potrzebuje od innych. Wsparcia, potwierdzenia, radości, rozmowy. Mamy też wokół siebie konkretnych ludzi. Zbiór ograniczony znajomych, rodziny, kolegów, przyjaciół, sąsiadów. Każdy z nich jest osobnym człowiekiem ze swoim mikroświatem i on również czegoś od swojego otoczenia potrzebuje. Jeśli potrzeby i zasoby, czyli to co możemy komuś dać - słowo, uśmiech, gest, pomoc, wsparcie, jest zgodne z tym, czego ktoś oczekuje, jesteśmy dobrzy. Jeśli dostajemy to , czego oczekujemy, tak samo - gest, uśmiech, słowo, wsparcie, to dla nas nasze otoczenie, konkretna osoba jest dobra. Jeśli nie jesteśmy zgrani na linii potrzeba - zasób, nie widzimy dobra. Ale przecież dla kogoś innego mrukliwy pan z kiosku z pietruszką może być dobry. A uśmiechnięta sąsiadka z pierwszego może być okropną, wredną zołzą dla innych.
Chciałam tylko powiedzieć, że w ocenach jesteśmy subiektywni, bo odnosimy wszystko do siebie. Do tego co dostajemy od świata.
Czy warto więc wartościować? Nie wiem. Staram się nie oceniać. Dostaję dużo dobra. Mam nadzieję, że co najmniej tyle samo oddaję go innym.
Ale wcale nie twierdzę, że jestem dobra.
Czasem myślę, że wręcz przeciwnie.
Ale jak to już wyjaśniłam, każdy widzi to, co chce widzieć.

Na dziś:

Shinedown - What a Shame



sobota, 3 stycznia 2015

[329] Powitanie

Witam serdecznie w następnym roku. W nowej rzeczywistości. Nowym, świeżym dniem. Pierwszym dniem reszty roku.
Wszystko jest jak było. No może ciut mniej rumu w butelce i prawie bezsenna noc, ale trudno było mi zasnąć. Czasem dostajemy wiadomości, które kończą definitywnie plany, które gdzieś tam odkładaliśmy na kiedyś. Owszem, jest mi smutno. Zostały wspomnienia. Kilka zdjęć.
Pierwszy dzień roku sponsorowała cyferka 3 i całodniowy Trójkowy Top Wszechczasów.
Uwielbiam tak spędzać ten dzień.
Nie zrobiłam żadnych postanowień. Niepotrzebna mi lista życzeń, których nie spełnię.
Za to zrobiłam plan. Plan działania. Tydzień po tygodniu. Z wyznaczoną datą zakończenia działań.
Nie jest jeszcze skończony. Brakuje mu dwóch dodatkowych rozpisanych elementów. Ale dzisiaj nad tym popracuję i będzie komplet. To jeden z planów. Jest jeszcze kilka innych. Żaden się nie wyklucza i żaden nie przeszkadza drugiemu.
Bardzo się z tego cieszę.
Poza tym dzisiaj znów miałam 17 urodziny.
Dlaczego 17?
Mówi się, że ma się tyle lat na ile się człowiek czuje. Ja czuję się na 17. Wolna tak samo jak wtedy. Szczęśliwa tak samo jak wtedy. Tak samo uśmiechnięta. Tylko trochę bardziej świadoma siebie i życia. I to jest najpiękniejsze.