wtorek, 31 grudnia 2013

[247] Już za chwileczkę...

Kolejny raz w sieci, kolejny raz sama, kolejny raz...
Ale szczęśliwa.
Zasłuchana w trójkę.
Nawet poszły moje życzenia.
Za oknem regularna wojna. Ale mi to nie przeszkadza.

Całuję i ściskam. Cieszcie się tak jak ja, z tego, że wszystko jest na swoim miejscu. Albo przynajmniej dąży do celu.


sobota, 28 grudnia 2013

[246] Stuknąć w kalendarz

Tak mi się przypomniało.
Nie będzie podsumowań, planów na przyszły rok, postanowień noworocznych, oceniania i innych tym podobnych.
Jedno do czego się przyznaję to porównanie tego samego momentu rok temu, ale nie w perspektywie kalendarzowej, tylko zmian. Kalendarz służy mi li jedynie za punkt odniesienia.
Wszelkie zmiany, plany i postanowienia, albo wchodzą w życie w momencie podjęcia decyzji, albo wcale. I nic do tego nie ma data w kalendarzu.
Poza tym, postanowiłam przejść na podział czasu na sposób elficki, wymieszany z pogańskim, kiedy to rządziły pory roku, a nie cyferki na tekturce od kominiarza.
Od dzisiaj moje motto brzmi: jak nie teraz to nigdy. Oczywiście z modyfikacjami. Bo nie wszystko jest możliwe tu i teraz. Na przykład nie kupię sobie obiektywu już dzisiaj.
Idę więc zrobić coś, co zaczyna się od jutra, a co tak naprawdę nigdy się realizacji nie doczekuje (no może poza kilkoma światłymi przykładami). Nie ma od jutra. Od teraz.
A propos kalendarza.
Naprawdę żałuję, że nie mam komina. Takiego do czyszczenia. (Sis, ty się nie śmiej, bo ja tu na poważnie).
Bo przychodzą do mnie kominiarze. Mam czasem wrażenie, że te kalendarze roznoszą tak ze cztery razy w roku. Zwykle się wymiguję, albo raczej zdjęta jakimś zabobonnym strachem, bądź też idiotyczną nadzieją, że roznoszą jednak szczęście po świecie, mam te kilka złotych i, no i daję im za ten kawałek tekturki parę złotych.
W tym roku jednak zostałam zaskoczona i wrobiona.
Zaskoczył mnie kominiarz w toalecie. Znaczy, nie do końca, bo se sam sobie nie wszedł do domu, ale dzwonek mam blisko drzwi od toalety. A żeby było śmiesznie, sekund pięć może wcześniej Kudłata wychodziła. Myślałam, że sobie robi z matki jaja, dobrze, że się kompletnie ubrałam. Bo za drzwiami stał pan kominiarz. A ja pierwszy raz nie miałam kasy, Kudłatą właśnie wysłałam z kartą do bankomatu. Ale szybko sobie przypomniałam i mówię, że nie mam kasy, zaledwie jakąś resztę w kieszeni i wyjęłam może z 70 groszy z kurtki. Na co uśmiechnięty kominiarz wygrzebał z mojej dłoni jeden grosik i mówi: na szczęście! I poszedł.
Kalendarz przejął Młody, i dalej sprawdzać daty. Krzyczy: ale tu się nie zgadza! No to pytam: a sprawdziłeś na który to rok kalendarz? No i Młody stuknął w kalendarz i z uśmiechem mówi: no tak! Tego nie sprawdziłem!
Tak więc postanawiam, że od teraz postanowień nie będzie!

PS: Upiekłam murzynka. Przepraszam!!! Afrociasto! Bez przepisu. Wyszedł niebiańsko delikatny, pyszny, słodziutki, mniam.... Chciałam upiec murz..afrociasto takie, jak piekłam z mamą przez całe moje młode lata. Byłam niecnie wykorzystywana do mieszania w garze, żeby się nie zagotowało. Jak ja tego nienawidziłam!!! Ale naszła mnie ochota. Przepis, niestety, zniknął w pomroce dziejów, bo mamunia miała zapisane, owszem, ale jak to mamunia, robiła kiedyś porządki. I nie ma większości fajnych przepisów...
Wymyśliłam więc, że zrobię. Że się tak wyrażę, mechanizm pieczenia takich ciast jest mniej więcej taki sam. Albo przynajmniej bardzo podobny. Albo mniej więcej podobny. W każdym razie wymyśliłam sobie co mi potrzebne, o ile to się nie martwiłam, przygotowałam wszystko jak należy, tak jak lubię. No i zabrałam się za ciasto. W każdym razie, wydawało mi się, że będzie ciężkie i nie wyrośnie. a tu niespodzianka. nie dość, że wyrosło, to jeszcze jest delikatne, nie klei się do zębów (nie znoszę kiedy takie ciasto klei się, szczególnie kiedy nie ma żadnej masy czy kremu).
Wyszło cudowne. Mogę z dumą siebie pochwalić.





piątek, 27 grudnia 2013

[245] Procenty

Jak człowiek chory, to ma czas na przemyślenia. Tak, wiem, już o tym było. Ale teraz będzie o czym innym.
Chciałabym zrozumieć. Poczuć. Pojąć.
Ale do rzeczy.
Kiedy coś robię, staram się tak na 100% dać z siebie wszystko. No dobra, może nie zawsze, bo sprzątam na pół gwizdka, aż mi się znudzi (często mi się nudzi).
Ale o co mi chodzi. O to, że nigdy jeszcze nie poczułam tak do końca, że jestem czegoś 100% częścią, że coś dotyczy mnie na 100%, że mam w coś taki właśnie wkład. Ciągle czuję, że mogłam więcej, lepiej, dalej, mocniej, wyżej, bardziej.
I tak.
Nigdy nie czułam się w całości punkiem, choć tak wyglądałam, i słuchałam tej muzyki.
Nigdy nie byłam do końca fanką The Cure, choć tak wyglądałam, i słuchałam tej muzyki.
Nigdy do końca nie będę metalem, bo słucham punka. I the Cure.
Nigdy do końca nie czułam się dorosła i chyba nigdy się nie poczuję,
Nigdy do końca nie byłam perfekcyjna w jednej dziedzinie, bo w wielu jestem dobra, w wielu słaba, wielu jeszcze nie próbowałam.
Nigdy nie miałam poczucia takiej bezgranicznej przynależności do jakiejś grupy.
Nigdy nie zaznałam uczucia, że wiem już wszystko, co chciałam wiedzieć.
Ale wiem jedno, z tym nie-100% byciem jest mi dobrze.
Bo jestem sobą.
Czy jestem niesamowita, Fryciu? Nie wiem, chyba raczej mogłabym bardziej się postarać. Bo wydaje mi się, że mogę więcej i mam więcej możliwości, niż wykorzystuję.
Czy jestem szalona? Też nie do końca. Bo zawsze rozsądek i lenistwo gdzieś się zjawią i usadzą mnie w miejscu. A przecież co to dla mnie wsiąść do autokaru i wycieczka na południe, prawda Tygrysie?
Mogę to wszystko. Tu i teraz. Nie ma przeszkód. Żadnych. Prawie.
Prawie, którego nienawidzę, zatrzymuje mnie w miejscu. Ale już mnie nie więzi.
Teraz, kiedy rozumiem siebie, kiedy odnalazłam swoje ja, kiedy to ja panuję nad sobą, a nie inni, mogę wszystko.
I nie zawaham się tego robić.

A a propos procentów. Zlałam, z dużym opóźnieniem, żurawinówkę, którą robię według przepisu Dreamu.
Jeszcze przed nią 3 tygodnie. Tym razem już jej nie "przenoszę". Bo spróbowałam i jest już teraz pyszna.
Więc jak widzicie, nawet nalewka nie jest w 100%, bo spirytus miał jedynie coś koło 90:)


środa, 25 grudnia 2013

[244] Jak pokonał mnie katar...

Powinnam wpisać się w schemat i wszystkim życzyć wszystkiego najlepszego. Co też czynię.
Nie znoszę składać życzeń, wymyślać słów, które będą brzmiały wyjątkowo, ale znaczyć będą to samo. Ogólnie nie znoszę składać życzeń. Jeśli już to robię, to zwyczajne wszystkiego najlepszego niesie za sobą cały ładunek moich myśli, wszelkie wibracje na granicy czarów, myślenie pozytywne, tak oklepane, ale tak przeze mnie uwielbiane. Za tymi słowami kryje się wszystko to, czego nie sposób wyrazić. Bo jak życzyć zapierającego dech w piersiach widoku zachodzącego słońca, emocji związanych z czytaną książką, czy zachwytu nad ulubioną muzyką? Jak powiedzieć ciesz się życiem, pogódź się ze sobą samym, znajdź radość w codzienności?
Ja to umiem. Dlatego życzę wszystkiego najlepszego. Wybierzcie sobie z tego to, czego Wam potrzeba.

Ponieważ wszystkie moje plany wzięły w łeb, i to dosłownie, siedzę tu smętna, zamyślona i oswajam się z tym, że nie do końca jest jak być powinno.
A miało być tak pięknie...
Miałam sobie dzisiaj i jutro powędrować ulicami miasta, popałętać się po rynku, usiąść gdzieś nad filiżanką herbaty, poobserwować ludzi, porobić zdjęcia, ponacieszać się tym czasem.
Wszystko to upadło dzisiaj. Nie ustaję w wysiłkach, żeby jednak.
Zaczęło się od mega kataru. Nie miałam go od dwóch lat pewnie. Więc zemściło się w czwórnasób. Nie zatkało mnie, ale zastanawiałam się nad wykorzystaniem jakichś korków, bądź też tamponów, żeby zatamować powódź. Z tego wszystkiego, ciągle się podśmiewując(!!!) i mając nadzieję, że "jutro będzie lepiej" zaczęłam płakać. No dobra, łzawić. A tu w zamierzeniach gotowanie...
Miałam taki plan, że zrobię sobie wszystko w ciągu kilku dni, na spokojnie. Nic z tego. Przepłakałam te dni. Aż nadszedł wtorek. Zwlokłam się z łóżka, założyłam okulary przeciwsłoneczne, gdyż nadwrażliwość na światło nasilała się i stanęłam do boju. Nalepiam ze 150 uszek i pierogów z kapustą i padłam...
Potem jakoś udało nam się usiąść do stołu. Znaczy mi.
W każdym razie nie spodziewałam się dnia dzisiejszego. Walcząc z katarem i tym, żeby nie zawaliło mi zatok, zupełnie nie pomyślałam o tym, żeby zaopatrzyć się w większą ilość czegoś na migrenę, albo przeciwbólowego. Wszystko mi się dzisiaj skończyło. A żeby było weselej dzień zaczął się okropną migreną lewostronną. Apteki na tym zadupiu nie uświadczysz, takiej co by otwarta była w święta, a jechać do miasta z takim bólem nie chciało mi się zupełnie.
Rzutem na taśmę napisałam smsa do znajomej. Okazało się, że ma zapasy, że może mi nawet przynieść, ale poszłam się przewietrzyć. Fakt, jak zadzwoniła, rozpłakałam się w słuchawkę, bo...bo jakoś tak się poczułam bezradna. Ale poszłam, wróciłam, żyję. Nikomu nie życzę.
Tak więc dzisiaj siedzę w okularach przeciwsłonecznych, słucham mojej ukochanej muzyki, czytam książki, przyglądam się choince i rozmyślam.Staram się nie patrzeć w lustro, bo wyglądam jakbym piła z tydzień, takie mam podkrążone oczy i jestem blada jak ściana.
Może jutro uda mi się wyjść?
I jeszcze jedna konkluzja mojego myślenia o życiu. Dzisiaj jestem dużo dalej, niż rok temu. Jest o wiele lepiej niż było rok temu. Bagaż doświadczeń mi się powiększył i mam nadzieję, że zmniejszył poziom naiwności.
Ale zasadniczą, najważniejszą sprawą jest to, że jest lepiej.
Niech zobrazuje to fakt, że w tym roku mam choinkę.
Strzeżeniowiedźmowe drzewko :D


Na dziś:
Shinedown - Breaking Inside
Uwielbiam. Moim wielkim marzeniem jest pojechać na ich koncert....





czwartek, 19 grudnia 2013

[243] Wieści różnej treści

Jakby to ująć. Chciałabym napisać coś niesamowitego i zupełnie nowego. Takiego, że spadły by Wam kapcie z wrażenia.
A ja tylko w zwykłym niedoczasie jestem.
Dzieje się, dzieje. Różne zawirowania. Takie pokłosie Ksawerego, tyle że nie meteorologicznego.
Więc tak.
Się tworzy różne rzeczy. Na szybko, na czas, na już i wczoraj. Bo święta. I każdy coś chce.
Nawet osiemnastka się trafiła. Znaczy kartka na osiemnastkę. Własnie ją robię i nie będzie grzeczna :>
Się gania na spotkania załatwia i jest się ciągle pod telefonem. I fajnie.
Tylko, kurczę, nie ma czasu nawet się wyspać. Ostatnie dwa tygodnie śpię mało, biegam, załatwiam i wymyślam. Mam jednak ogromną satysfakcję.
W między tak zwanym czasie odbyłam kilka kolejnych poważnych rozmów. Z wiadomą osobą i w wiadomym celu.
Dzięki temu wiem, co i jak.
Wiem, że to moje ostatnie chwile z koleżanką.
Wiem, że niektórzy nie potrafią niektórych spraw ogarnąć.
Wiem, że nie każdy nadaje się do prowadzenia firmy.
Wiem, że niektórzy wszystko traktują literalnie.
Zobaczyłam jak można się zmienić w ciągu kilku tygodni. I jak łatwo można skrzywdzić drugiego człowieka słowami, bo się nie umie z nich korzystać. Ciekawa jestem, jak szybko można pozbyć się empatii? Przestać zauważać pewne rzeczy? A najbardziej dziwi mnie jak można jedno mówić, drugie robić. Ja tak nie umiem.
Wobec wszystkiego co się wydarzyło, postanowiłam już dziś:
jak najszybciej zwijam się z tamtego interesu. Będzie mi żal. Bo to fajny pomysł, fajna praca. Ale ja tak nie umiem i nie chcę.
Czas zakasać rękawy i zmienić to, co jest do zmiany.

Ale jedna rzecz uradowała mnie niesamowicie. Popłakałam się. I ze śmiechu i z radości i wzruszenia. Dostałam bez ostrzeżenia paczkę, a w niej prezenty dla dzieciaków i dla mnie.
Bardzo bardzo bardzo chcę podziękować kochanej Frytce i Desperowi, bo to oni zrobili dla mnie HO HO HO :)
Nie wiem jak Wam dziękować.
A selera nie stwierdzono, nawet w ilościach śladowych :)


Na dziś:
Garou - Reviens
Znów się nie linkuje. A poza tym uwielbiam Garou :))



poniedziałek, 9 grudnia 2013

[242] Last...

Grudzień jest.
Olśniło mnie dzisiaj.
Tak właśnie mogę zobrazować ostatnie czasy. Już śnieg dał mi do myślenia, tyle, że pomyślałam sobie: jeszcze grudnia nie ma, a już śnieg pada...Nawet Mikołaj w piątek nie poruszył mego wewnętrznego kalendarium i nie nastawił mnie na grudniowe życie.
Ale właśnie doznałam olśnienia. Drugi raz w ciągu trzech dni. To zaczyna być niebezpieczne.
Grudzień jak grudzień. Obfituje w kolorowe światełka, choinki, Mikołajów, elfy, sanie i inne akcesoria.
I oczywiście w nieśmiertelny hicior, który wyziera zewsząd.
Zostałam zaproszona gdzieś w połowie listopada na wydarzenie założone na facebook'u, o wdzięcznej nazwie Last Christmas vol.4. Z ciekawości, bo jakże by inaczej, zajrzałam co to. Okazuje się, że to swoiste zawody, kto najpóźniej usłyszy słynny przebój zespołu Wham. Przekalkulowałam swe możliwości (do galerii nie jeżdżę, radia nie słucham, w necie przecież mnie nie zaatakuje. Wygram! O jakże się myliłam.
Obserwowałam, jak odpadają co chwilę kolejni gracze. Śmiałam się pod nosem.
I stało się. Pewna sieć komórkowej telefonii, której od tego wydarzenia już poczwórnie nie lubię, nadała w necie reklamę...
Wyobraźcie sobie to, co zalało mi wzrok. Co zagotowało mi krew. Co spowodowało, że rozpadł się mól plan. Moja wygrana poszła sobie wraz z pierwszym, nomen omen, "Last Christmas I gave you my heart"...
Tak więc mogłam spokojnie, bez nerw, pojechać dzisiaj do galerii po rękawiczki dla Młodego, bo okazało się, że praktycznie wszystkie "gdzieś" się zgubiły. I jak na złość w galerii nie leciała żadna rzucająca się na mózgownicę muzyka.
Jak pech to pech.

Na dziś:
Ha! Pewnie się spodziewacie hitu stulecia!
Figa z makiem.

Lech Janerka - Jezu jak się cieszę


niedziela, 8 grudnia 2013

[241] To chyba już

Znaczy chyba już mogę zacząć odpoczywać i nie pędzić. Bo nie że nic nie robić, o nie. Tak dobrze to nawet ci, co nic nie robią nie mają. Teraz sobie spokojnie popracuję.
Ale właściwie to chciałam się poskarżyć.
Z tego całego pędu, i innych okoliczności, o których za chwilę, zupełnie zapomniałam, że...trzeba napisać list do Świętego Mikołaja. A że zapomniałam, to teraz mam.
W piątek rankiem budziłam Młodego. Już, szybko, ubieraj się, wstawaj, zęby, śniadanie, spodnie, to masz lekcje, czy nie, jaki odświętny strój?? kiedy mi o tym mówisz, rano?? chyba żartujesz..
I wychodząc z pokoju, nagle stanęłam w drzwiach jak wryta, zatkało mnie, olśniło, zdębiałam, doznałam paraliżu. Mikołaj!!!
Zatrzasnęłam drzwi. Znaczy zamknęłam, one się trochę blokują, bo jakoś tak kijowo są osadzone. Pędem do szafki, a że prezenty ograniczone, to wcisnęłam w but czekoladę i odetchnęłam z ulgą. Zdążyłam! Znaczy Mikołaj zdążył!
Niestety, o mnie zapomniał. Na amen.
Za to kilka godzin później poszłam na nasz szkolny kiermasz. Z ramienia rady rodziców. Robotę miałam właściwie po kiermaszu. Stałam jednak cały czas przy stoisku naszej klasy. Przyznaję, nie brałam udziału w organizacji i baaaardzo tego żałuję. Obiecałam sobie, że za rok wezmę sprawy w swoje ręce.
Obawiałam się, że kiermasz nie wypali. Bo i Ksawer się rozbujał, i nagonił śniegu, światła zgasły, ale tylko uliczne i na pół godziny może. Ksawery poszedł sobie zanim kiermasz się rozpoczął. Nawet odsłonił na trochę niebo i pozwolił poczuć cudowną zimę - lekki mróz, skrzący śnieg, cudo! Potem jednak ociepliło się lekko, kiedy naszło kłębowisko stalowych chmur i sypnął wielkimi płatami śniegu.
Jak wracaliśmy do domu, znów było fajnie.
Tydzień zakończył się tak jak powinien. Aczkolwiek w międzyczasie zaliczyłam stan podwyższonego napięcia i zdenerwowania i chyba żaden środek w aptece by nie pomógł.
W każdym razie jakoś minęło, jakoś się rozeszło i jakoś jest. Jak, będę wiedziała jutro. Bo prześpię w końcu drugą noc pod rząd. Tak prawdziwie.
Dobranoc.



piątek, 29 listopada 2013

[240] Odpocznę

Kiedyś. Położę się i tak będę leżeć. Nikt mnie nie ruszy, nikt nie będzie miał tyle siły.
Czemu?
Bo tak jakby lekko zmęczona jestem. Fizycznie chyba bardziej niż psychicznie, ale to się okaże na dniach. Na razie w skrócie telegraficznym:
1. burak burakiem zostanie i choćby w towarzystwie schabowego był, nie zmieni swego statusu społecznego.
2. myślę, że po spotkaniu psycholog i pedagog ockną się gdzieś w połowie tygodnia. Bo spowiadałam się i ja i burak (nie że niby ja ten schabowy) i dzieci.
3. Przeszło spokojnie, aczkolwiek z Młodym jeszcze trochę trzeba popracować. Rozłożyć emocje na drobne i poukładać je spokojnie.
4. Upewniłam się, że zrobiłam co należało, zamieniłam 3 zdania z burakiem, który od dwóch lat milczy do mnie, tkwiąc w przeświadczeniu, że i tak nic nie wskóra, co oczywistym jest, bo nie wskóra.
5. W związku z pkt.5 przekonałam się, że 100% obojętności w stosunku do jego osoby, to najlepsze co mogę z siebie wykrzesać. Poza widzeniem powietrza.
6. Dzielna to bym była, gdybym zajechała tam z kałachem i zrobiła porządek.

Ale.
Zamiast spać, zalegać, odpoczywać, ja tu piszę, i już kombinuję jak poukładać jutro.
Chore.
Ale ja się nie chcę leczyć.


Na dziś:
Dawid Podsiadło. Cokolwiek sobie włączycie, ja tam jestem. Znaczy słucham. To miód i balsam na duszę i sennie opadające powieki, kolor w świecie muzyki, akcent na sercu i energia, której dziś mi brak, jednocześnie ukojenie, którego potrzebuję.
Dobranoc..

czwartek, 28 listopada 2013

[239] Ad hoc

Korzystając z okazji, że zaplątałam się w sieci i trafiłam na swój blog, pragnę wyznać co następuje:

1. Kraj ten normalnym zwany być nie może. Zmusza obywatela do krętactwa i matactwa. Uczy jak nalać z pustego, a przelać w pełne.
Tak więc szukam teraz wyjścia i jest mi z tym źle, ale muszę, bo nie mam wyjścia. Otóż przyznano moim dzieciom stypendium socjalne. Ale żeby nie było tak fajnie, to żeby je dostać muszę przedstawić rachunki, że już je wydałam. Bo ono przysługuje co miesiąc, ale wypłacane jest w dwóch transzach, czyli w grudniu i czerwcu następnego roku. Potrzebuję paragony na ciuchy, buty, tonery, co tam jeszcze, komputer może, zeszyty, przybory szkolne... Ma ktoś? Wolne? Na zbyciu? Od sierpnia do grudnia.
Jak mam wydawać pieniądze, których nie mam?????
PA RA NO JA

2. Jutro ten dzień jest. Kiedy zrywamy się przed świtem i pędzimy kilkadziesiąt kilometrów stąd, żeby se pogadać przez 4-5 godzin z psychologiem sądowym biegłym. Żeby mógł ocenić, czy moje dzieci są szczęśliwe i co z tym fantem zrobić. Cóż. Młody zbuntował się okropnie, że nigdzie nie jedzie. Popłakał się łez strumieniami, zaliczył małpie zwyczaje jednego wieczoru wisząc na mnie, dobrze, że nie wyłuskiwał mi pcheł. Po czym stwierdził, że po co go mają pytać czy mu jest dobrze, przecież to oczywiste, że jest mu dobrze. Ale żeby było jasne, pogadaliśmy na luzie, łaskawie zgodził się spotkać z panią Pedagog (powiedziała, że przygotuje go na spotkanie, żeby wiedział jak sprawa wygląda), chociaż miał małe spostrzeżenie, że nie idzie do żadnej pani PEDAGOG, bo co ona ma wspólnego z PSYCHOLOGIEM i w niczym mu nie pomoże, po czym dzisiaj stwierdził, że pani Pedagog jest super, u niej jest super, i umówił się na poniedziałek, żeby opowiedzieć jak było. Bardzo lubię panią Pedagog.

3. Czas pędzi. Jak wrócę to nie będę miała czasu znów. Organizujemy jako Rada Rodziców kiermasz świąteczny i mamy mały za..dużo roboty mamy. Poza tym codziennie jestem w szkole. Bo mi się chce. I chce mi się ganiać z plakatami. I w ogóle mi się chce.

4. Finiszuję z rozwiązywaniem problemów "w pracy", że tak eufemizmem polecę. I będzie to ostre cięcie.
Prawdopodobnie w poniedziałek. Aczkolwiek nigdy nic nie wiadomo. Może już jutro po powrocie.

5. A poza tym idę spać, bo zostało mi 5,5 godziny snu.

Na dziś:
Edie Brickell - Circle
Niezmiennie urzeka mnie płyta z The Bohemians..Od 21 lat....




czwartek, 21 listopada 2013

[238] Kultura

Wczoraj, na zakupach, klasyczny obrazek. Szeroka dość alejka w biedrze, w poprzek stoi wózek, w wózku dziecko, obok pani, która przeglądała coś, jej mąż. Kudłata szła, mąż do żony: przesuń wózek, bo ktoś idzie. Na co pani: mówi się przepraszam. A ja z drugiej alejki: to się nie stoi wózkiem w poprzek, odrobiny kultury brak? Pan się nie odezwał, bo babsko takie wyższe i większe ode mnie, próbowało zmiażdżyć mnie wzrokiem, ciskać gromy, ale się już nie odezwało. Olałam też ten zabójczy wzrok.
Tak, spięłam się.
Tak, przeszkadza mi bezmyślność innych w miejscach publicznych. Przeszkadza mi głupota i chamstwo.
Zawsze staram się jak najmniej przeszkadzać. W autobusie, kiedy stoję w tłumie uważam, żeby plecakiem kogoś nie uderzyć, nie depnąć, nie wpaść na kogoś. W sklepie tak się poruszam, żeby nie wchodzić w drogę nikomu. Tak samo na chodniku, zawsze idę prawą stroną, kiedy widzę kogoś przede mną. Tak samo ustawiam się na światłach. Bo to naturalne, ale chyba tylko dla mnie. Kilka razy zdarzyło mi się, że ludzie wyminęli się na pasach bez kolizji. Najczęściej odbywa się taniec na środku, bo ktoś komuś musi ustąpić drogi.
Dlaczego nie stosujemy się do takich elementarnych zasad?
Naprawdę tak trudno zwyczajnie pomyśleć?

Czas zlewać żurawinówkę. Jutro się tym zajmę.
Ale znalazłam pigwę. I chyba zrobię pigwówkę :)))
Chociaż mój syn, nie mający żadnych traumatycznych i nietraumatycznych przeżyć związanych z piciem alkoholu, mocno angażuje się w wyjaśnianie mi, że on nie chce, żebym piła, nie chce, żeby w domu był alkohol i jest autentycznie poważny w tych dywagacjach.
Nie wiem skąd mu się to wzięło. Nigdy nie widział mnie z kieliszkiem, butelką czy puszką. Nigdy przy nim nie piłam, nie wspominając o upijaniu się. Muszę go podpytać, dlaczego tak mówi i skąd mu się to wzięło.

A na dziś:
Zielone Żabki - Kultura



[237] Bo ja...

...że tak powiem bez ogródek, urwanie mam, czego to nie powiem chociaż już po 23 jest, a wręcz przed 24. Bądź też 0.00 Moja kuchenka zdecydować się nie umie, więc pokazuje 24.00 a potem 00.01.
W każdym razie, odpada mi to i owo, nie wspomnę już nawet o chwili wolnej na poleniuchowanie.
Książki czytam w locie.
Bo czytam.
Procederu tego nie zaprzestanę i nie ma możliwości, bym z tej recydywy jakoś wyszła.
Ale za to usłyszałam: ty masz czas czytać książki???
Tak. Mam. Zawsze i wszędzie. Czytam choćby chwilkę. Po to, żeby mi umysł odpoczął. Żeby oderwać się od tego, co nie do końca gra.
A nie gra dużo. Ale zagra. Już zaczyna być tak, jak trzeba.
W przyszłym tygodniu być może zacznie się kończyć rozwód. Mam nadzieję. Najbardziej boję się o Młodego, ale będzie dobrze.
A co mnie tak zajmuje?
Praca społeczna w Radzie Rodziców. Bo jak się angażować, to na całego, co nie? Na pytanie, czy nie mam za dużo czasu, odpowiadam, nie mam. Ale dlaczego mam nie robić nic i potem narzekać? Wolę zrobić tyle ile dam radę, a potem spróbować więcej. Więc sobie działam.
Nauczyłam się też, że należy się szanować. Bo ja nie zawsze umiem wypalić ripostę, powiedzieć co myślę, zawalczyć o siebie od razu. Czasu mi trzeba, przemyśleń, bodźców. Rozmów z mądrymi osobami, które zamiast słodzić walą prosto z mostu, co sądzą na dany temat, nie wydając przy tym opinii, a zmuszają do myślenia. Boli czasem, bo prawda zawsze boli. Ale też oczyszcza. Te rozmowy dają mi do myślenia. Czasem drepczę wokół, szukam luk, ucieczki, odwracam uwagę, ale zawsze, zawsze, zawsze wracam. Bo to jak z ospą. Najpierw pojawia się jedna krosta. Można ją ignorować. Potem kilka. Jeszcze nie stawiamy diagnozy. Ale w końcu swędzi tak cholernie, że trzeba się tym zająć.
I za to Tobie dziękuję bardzo, po stokroć. Za każde słowo. Ty wiesz :*
Wracając do tematu, pewne rzeczy zwolniłam. Przestałam wypruwać z siebie flaki, po to, żeby wszystko było na czas. Dlaczego to mnie ma zależeć.
W każdym razie podzielę się kilkoma spostrzeżeniami na swój temat. Wzorem Fryteczki, aczkolwiek nienominowana, ale co tam.
1. Oduczam się naiwności. Wiary w to, że jak ja coś, to inni też. Zaczynam walczyć o siebie i być egoistką w tym względzie. Dlaczego poświęcać się mam tylko ja, kosztem moich dzieci? Koniec.
2. Nie znoszę, pasjami, osób, które nie robią nic, a udają, że są zarobione po kokardy.
3. Nie podoba mi się, kiedy ktoś sam nie robi nic, ale od innych wymaga szybkości i działania. Przykład: podjęte działanie trwa. I trwa. I trwa. Wykonawca upomina się o plik. Nie ma. Potem nagle, godzina po zamknięciu firmy, wysyła się plik, po czym od 8 rano waruje się przy skrzynce mailowej, czy może już ta osoba odpisała, snując dywagacje na temat olewania klienta, opieszałości, niespełnionych obietnic. Nie umiem nie być wyrozumiała. Może dlatego, że współpracowałam z wieloma dostawcami, producentami i klientami i wiem, jak to wszystko działa. I wkurza mnie, że ktoś jest wymagający tylko wtedy, gdy sam czegoś potrzebuje.
4. Nie znoszę, kiedy coś się obiecuje, ba! wychodzi się z propozycją i nie dotrzymuje słowa. Jestem pamiętliwa, wiem. Mam pamięć słonia i pamiętam czasem słowo w słowo jakąś rozmowę sprzed lat, minę, atmosferę. Upierdliwe to jest, wierzcie mi, szczególnie, kiedy ktoś tego nie pamięta, i zmienia fakty. Nauczyłam się nad sobą panować, ale wiem, że w dogodnej sytuacji wyciągnę akta sprawy i przeprowadzę dochodzenie oraz udowodnię, że to ja miałam rację.
5. Nie wiedzieć czemu, ktoś mi podebrał kilka godzin z doby i, delikatnie mówiąc, nie wyrabiam na zakrętach. Jutro mam taki dzień, że szok.
6. Uwielbiam mieć rację, ale wiem, że niektórych to wkurza :))))

A tak dla rozluźnienia sytuacji przytoczę kilka skeczów na temat podłączania komputera telefonicznie.
Otóż moja mamma otrzymała z powrotem swój sprzęt (w szczegóły się nie wdam, powiem tylko, że zepsuła komputer jakiś czas temu).
Otóż kiedy sprzęt dostał się w jej ręce przystąpiła do podłączania peryferiów.
Ale najpierw zadzwoniła do mnie zapytać (cud!).
To mówię: na górze klawiatura - zielona wtyczka, zielone gniazdo, obok mysz, monitor na dole.
Ona: nie, co ty chrzanisz, klawiaturę mam na dole! Mysz mam na to płaskie takie, monitor na górze
Ja: Na dole? Dziwne...Ale ostrożnie, nie na siłę, delikatnie, wszystko do siebie pasuje...
Ona: nie mogę włączyć komputera! Jakaś inna ta obudowa, nie wiem gdzie! Tu cisnę tam cisnę nic!!! !$@$$!^!$^!$^%$&^&#!@@$^^(**** Po cholerę ją zmienili!!!!
Ja: spokojnie, miałaś przycisk na górze. I nie ma?
Ona: nie ma! k****
Ja: zrób zdjęcie i przyślij mmsa..
Ona: no dooobra!
Ja: postawiłaś komputer do góry nogami..Odwróć go.
Ona: JEST!!!!!!!! Działa! Jest przycisk!!! I c*** klawiatura zapaliła się i zgasła, nie mogę pisać, po ch*** to hasło! Ja nie pamiętam hasła, co oni mi tu zrobili!
Ja: spokojnie, przypomnij sobie, może było jak poprzednio..
Ona: Nie pamiętam jak było!!! Zapomniałam!!!! Nie mogę pisać!!!! Klawiatura nie działa!!!!
Ja: to zmień na tą starą.
Ona: działa.
Po konsultacjach wyszło, że klawiatura miała przejściówkę, więc kazałam odłączyć i podłączyć ją do USB.
I usłyszałam: Działa. Ja od początku wiedziałam, że to przez tą przejściówkę...
W końcu znalazło się w pamięci przepastnej hasło, uruchomiło się wszystko...
Ale oczywiście trzeba było poustawiać w programach różne opcje, głośniki, hasła itp.
I dzisiaj nie działał skype...
Ona: ciotka ma spieprzone a mówi, że to ja!!
Ja: to zaraz skonsultujemy..Ustaw tu i tu, na to i na to. Działa?
Ona: działa!!! Ha ha! Ale zaraz zadzwonię do ciotki i powiem, że to ona miała spierniczone!!!
Cała moja mamma.
Cierpliwości mi trzeba. Dużoooo cierpliwości!!!


Na dziś:
Hallelujah - Leonard Cohen cover
Uwielbiam i nienawidzę...Ze skrajności w skrajność.





wtorek, 12 listopada 2013

[236] Skarbonka

Wiecie jak to jest z porządkami?
Potwierdziło się, że:

" Porządek może mieć każdy głupi. Tylko geniusz umie zapanować nad chaosem." Autor nieznany.

Do tej pory byłam geniuszem. Wkładałam rękę w stertę rzeczy i wyciągałam to, co akurat było mi potrzebne.
Od wczoraj szukam pudełka z szydełkami....
Ma ktoś jakiś pomysł? Bo mnie już ręce opadły...

Postanowiłam zrobić sobie skarbonkę.
Powodów jest kilka.
Pierwszy.
Otóż w ten wyjazdowy weekend miałam okazję zostać powiedziona na pokuszenie. Tak tak. Pozwoliłam się podpiąć do mojego body...
Było bosko. Lekko ostro, delikatny nacisk, przesunięcie, wszystko w odpowiednim świetle, ekspozycji.. Zabawa trwała jakiś czas, ale byłam zmęczona. Bardzo żałuję, ze to trwało tylko chwilę...
Tak tak. Kto kudłate myśli miał niech się czerwieni.
Miałam okazję bawić się fajnym, stałoogniskowym obiektywem. Mój aparat stał się mniej tajemniczy i odważniej przekręcam to i owo. No bo jak już się wie co jest do czego, zabawa staje się odważniejsza i wiadomo, gdzie ręce wsadzić.
Zbieram więc na obiektyw. Przydatne urządzenie w mojej pracy.

A to mała próbka zdolności tego cudu.



Drugi.
Moja drukarka, którą jakiś czas temu chciałam wykończyć, zrzucając na podłogę, okazała się mi bardzo potrzebna. Z pewnych względów nie mogę i nie chcę korzystać z druku w pracy. Emocjonalnie nie wyrobię.
Wierzcie mi, wolę iść do punktu ksero i wydrukować sobie za 2 zł kartkę z jednym napisem.
Zbieram więc na tonery.
Trzeci.
Trzecia przegródka będzie na wydatki inne. Wakacje, koncerty, kino. Powodów znajdzie się mnóstwo. Nie wspomnę nawet o tych zwyczajnych..
Wracam do pracy. Trzeba to i owo skleić.


Na dziś:
RUN DMC & Aerosmith - Walk This Way
Mam ochotę, tak od serca, podkręcić głośnik...





sobota, 9 listopada 2013

[235] Szał

Wpadłam weń.
W szał sprzątania.
Powodów jest kilka.
Najistotniejszy, to punkt odniesienia. A nawet dwa. Jeden, to totalny chaos i bałagan połączony z brakiem ergonomii pracy. Drugi to prawie idealny porządek, który mam okazję podziwiać raz w tygodniu.
I tak właśnie w czwartek spojrzałam na moje mieszkanie innym okiem. Widok mi się nie spodobał. Zasłonięte okno, niepościelone łóżko, bo wyszłam wcześniej i nie miałam czasu...Ale przede wszystkim ciężka atmosfera. Nawet może nie chodzi o zewnętrze. Raczej o to jakie emocje i jakie uczucia drgają w przestrzeni. O moje odczucia chodzi.
Postanowiłam posprzątać. Zrobić porządek, taki z prawdziwego zdarzenia.
Zaczęłam wczoraj. Szalałam ze szmatką z mikrofibry, ale to nie było to. Zapragnęłam czegoś więcej.
Zmian, zmian, zmian. Poprzestawiać mebli za bardzo nie mam jak. Ale czemu nie. Zagościło u mnie nowe łóżko. Młody ma w końcu na czym spać. Zobaczymy jak minie pierwsza noc. Spadnie, czy nie spadnie?
Znam ten mój stan. Chcę zmian. Jakichkolwiek. Bo coś uwiera. Bo czegoś nowego się chce. Bo coś trzeba zmienić. To proces bardzo złożony. pokręcony i niejasny. Z totalnego chaosu wyłania się w końcu jakaś spójna całość. I tak właśnie było dzisiaj. Sprzątałam niby bez sensu. Trochę tu, trochę tam, trochę kuchnia, trochę łazienka. Tu coś, tam coś. Ale czułam, że tak muszę.
Zaczynam więc zmiany od tego co najbliżej. Zrobiłam porządeczek. Jutro dokończę na spokojnie. Dzisiaj już pachnie i jest świetnie.
A co będzie w połowie drogi? A na końcu zmian? To się okaże.
Na razie czuję, że to wszystko idzie w dobrym kierunku. I że idę tam, gdzie chcę. A co będzie dalej to zobaczymy. Dzisiaj jest dobrze.
To dobranoc. Zaliczam pad na twarz.


Na dziś:
BillWithers - Ain't no sunshine
Lubię. Lubi Kudłata. Wolimy bardziej, niż cover Budki Suflera.





wtorek, 5 listopada 2013

[234] Z pola boju

No może nie tak.
Raczej z klepiska, na którym potyczka jakaś się toczy. Tylko, że mam wrażenie, że na tymże klepisku kopię się z koniem. Jakie szanse na wygranie? Chyba jakieś są.
Jestem jednym słowem lekko na wku..podniesionym ciśnieniu i z zainstalowanym niecenzuralnym słownikiem. Klnę, wyzywam i najchętniej to wyniosłabym się stąd.
Tak, naiwność, że inni mają w sobie wystarczającą ilość empatii, sięga u mnie bardzo wysoko. Topię się w niej. Tej naiwności. Ale już mi się odsłoniły oczy, uszy i za chwilę ręce się odsłonią, a wraz z tym pieprznę to co robię i przestanę się przejmować zupełnie. I nie, nie chodzi nawet o kasę, której nie dostaję tyle, ile powinnam. Chodzi mi o zaangażowanie i wykorzystywanie.
Odczułam to bardzo dokładnie wczoraj i dzisiaj. Jestem wyładowana. Totalnie. Nie mam ochoty o tym już nawet myśleć. Nie wspomnę nawet o zmęczeniu fizycznym.
Ale postanowiłam zwolnić. Tak zwolnić, żeby nie robić wszystkiego samej. Tak, żeby w końcu dupsko się podniosło i zaczęło robić we własnej firmie chociaż część rzeczy. Poza posiadaniem firmy.
A jak się ruszy, ja znikam. Bo mam alternatywę. I o tę alternatywę będę walczyć.

A z przyjemnych rzeczy.
Weekend za kółkiem - kocham dolnośląskie. Czuje się tam jak u siebie.
Mam paletę! Pamiętacie, jak pisałam, że na balkon chcę? Gdzieś wcześniej pisałam. Więc mam. Piękną, wielką paletę. Mam całą zimę na obrobienie jej. Będzie cudowna, już to widzę.
No i mam milion planów, tysiąc zebrań, trylion maili, telefonów i ogólnie jestem w biegu. Ale ja tak lubię.
Nic to, że padam na pysk.

Duży PS:
Żurawinówka z przepisu Dreamu stoi i się robi. To też dobra rzecz. Bardzo dobra. :)))


Na dziś:
Kobranocka - List z pola boju









niedziela, 27 października 2013

[233] Zagadka

Pamiętacie post, w którym pisałam o glucie? Znaczy o naleśniku, co nie wyszedł. Naleśnik nie wyszedł, bo to było tak: zerwałam się zaspana, podsypiałam sobie po południu, gdyż zapotrzebowanie na jedzenie zrodziło się w głowach dzieciarni. Nie myśląc za wiele, bo przecież patelni mistrzynią jestem (o tym dygresja za chwilę), zrobiłam ciasto i z półprzymkniętymi powiekami uskuteczniłam smażenie. Nie wyszło, gdyż czasoprzestrzeń, że tak powiem, z naciskiem na czaso, była za krótka i patelnia nie rozgrzała się odpowiednio, co za tym idzie, zdrapywałam klejącego gluta z patelni, i proces, już otrzeźwiała, powtórzyć musiałam, z odpowiednim skutkiem.
Dygresja. Będąc dzieciakiem w wieku około 7-8 lat, siedząc u przyjaciółki, której mama do działań kuchennych nie rwała się zupełnie, obiady były czasem, tak samo inne posiłki, a która zrobiła nam wtedy jajecznicę, palnęłam tej mamie komplement. Który do dzisiejszego dnia mi wspomina jak się widzimy. Otóż powiedziałam, że jest mistrzem patelni, gdyż jajecznica, którą nam dała do jedzenia jest najlepsza na świecie.
Dygresja druga. Któregoś dnia, Młody lat 3-4, jedząc nie pomnę co, strzelił: brawa dla kucharki! Opadła mi szczęka i ryknęłam śmiechem, popłakałam się z radości i wzruszenia. Do dzisiaj potrafi mi coś takiego powiedzieć, albo wręcz przeciwnie, na przykład zganić, że czegoś tam nie robię, a on przecież lubi.
Koniec dygresji.
Więc naleśniki mamy z głowy.
Wracamy do zagadki.
Nie pijam kawy. Owszem, jakieś latte, macchiato i inne wynalazki, będąc dzieśtam, tak. Nie potrzebuję kawy do życia, podnoszenia ciśnienia, funkcjonowania. Czasem jak mam rozpuszczalską, bo na przykład moja Sis zakupi i zostawi, albo mnie najdzie, to jest. Ale z reguły urzęduje u mnie inka. Stara, w sensie marki, dobra kawa inka, którą sobie pijamy z Kudłatą. Proporcje mleka i kawy na zdjęciach w poprzednim poście.
Mój dzień wygląda tak, że wstaję pierwsza, gotuje wodę, robię herbatę, bądź właśnie inkę. Ostatnio rzadziej, gdyż z racji ochłodzenia, Kudłata do szkoły bierze herbatę w termosie, więc robimy herbatę. Dodatkowo, ponieważ kupiłam dzbanek szklany i mam podgrzewacz, zaczęliśmy używać tych utensyliów, żeby mieć radość z herbaty, oraz niewyczerpane (przez kilka kubków) źródełko ciepłego napoju.
W każdym razie wstałam któregoś dnia, zrobiłam sobie inkę, wlałam mleko i...zaniemówiłam.
Najpierw otrzeźwiałam i zaczęłam analizować co takiego zrobiłam i jak, że tak się udało. Potem pomyślałam, że jak uda mi się numer powtórzyć i, wierzcie, byłam gotowa to zrobić, tak samo nalać tego mleka do inki, to zgłoszę się gdzieś na baristkę i będę sensacją miasta. Jednak po zrobieniu fotek i wyrzuceniu dzieci z domu zamieszałam w kubku. Od razu wpadłam na to, dlaczego tak wyszło. Wcale nie dlatego, że lałam po ściance (to raczej domena panów).
Zwyczajnie, pierwszy raz zdarzyło się, że mleko nam skisło. Skisło i zrobił się z niego niemieszalny glut, który zaległ na dnie. A wszystko przez podgrzewacz, herbatę i dzbanek.
Uważajcie co kupujecie! Czasem zwykły dzbanek może przewrócić ranek do góry nogami.
:)


Na dziś:
Three Days Grace - Life Starts Now





sobota, 26 października 2013

[232] Sprintem

Ostatnio moje życie to sprint.
Tak się jakoś porobiło, że mało czasu mam. Nie nie! Ja nie narzekam! Ja się bardzo cieszę. Nie ma czasu na lenistwo. Chociaż muszę się do czegoś przyznać...
Po jakże zakręconym tygodniu, bo był bardzo zakręcony, a ja zszokowana od czwartku, i ten stan trwa, udałam się na pogaduchy, plotki, ploteczki i winko do znajomej z rady. Bo niejako całe zakręcenie wokół rady się kręci. Ktoś zamiast rozmawiać stosuje szantaż rozwalając wszystko, co zostało osiągnięte ostatnimi latami, kłamie, kręci i pisze donosy. Niepojęte dla mnie to zupełnie. Nie mam ani krzty zrozumienia, ani jednego słowa wytłumaczenia dla takiego działania na szkodę dzieci, bo przecież nie nas.. Może nawet przeczytacie to w jakiejś gazecie za jakiś czas...
W każdym razie poszłam w ramach odreagowania i wyluzowania. Jak poszłam, tak wróciłam grubo po pierwszej w nocy, radosna jak młoda sówka, bo przecież w nocy skowronki nie latają.
Wypiło nam się i winka, i naleweczek - agrestówka i malinówka rozłożyła mnie swym smakiem na łopatki. Nie nie, nie upiłam się, wręcz przeciwnie, jedyne co, to postanowiłam przyssać się do koleżanki, bo widziałam, że ma zapasy, ale raczej pod kątem instrukcji i wykorzystania jej doświadczenia naleweczkowego w przyszłym sezonie. Zresztą, to nie koniec degustacji, bo na zlanie czeka śliwówka...
W każdym razie wieczór spędziłam w świetnym towarzystwie. Uśmiałam się za wszystkie czasy, znalazłam bratnie dusze, i mam nadzieję, że to tylko wstęp do fajnych znajomości.
Oczywiście nie obyło się bez refleksji na temat związków, braków i nadziei, ale to tylko w mojej głowie.
Wieczór był bardzo udany. Oby więcej takich.
A żeby zobrazować jaki ten tydzień zakręcony był, mam dla Was dwa zdjęcia z zagadką...




Pytanie brzmi:
jak udało mi się tak idealnie nalać mleko do inki, że dwie ciecze nie wymieszały się?
:))

Na dziś:
Selah Sue - This World
Taki właśnie mam dzisiaj nastrój...





niedziela, 20 października 2013

[231] Cucurbita - jak to słodko brzmi :)

Taka jestem sprytna. Żeby nie było, że znów o jednym...
Ale muszę Was rozczarować. Zupełnie mi odbiło na punkcie warzywka. Tym bardziej, że odkrywam nowe i nowe i jeszcze nowsze rodzaje i smaki.
Wczoraj jadłam dynię makaronową. I okazało się, że sama obrabiałam dwa rożne rodzaje, ale jeszcze nie wiem jak się nazywają. Szukam. A co za tym idzie, że inne rodzaje, to inaczej smakują, inaczej się zachowują, gotują i inne są. Po prostu dynia dyni nierówna. Przewiduję, że do końca października będę ekspertem w dziedzinie doboru dyni do potrawy. Najlepsze jest to, że znalazłam w necie innych szaleńców..
Ale dość o dyni. Chociaż nie do końca..
Wczoraj spędziłam świetny dzień. Spotkałam się z dziewczynami i bite 6 godzin pracowałyśmy, gadałyśmy i jadłyśmy dyniowe pyszności. Kształtu nabierają plany, które od jakiegoś czasu krążą między nami. Wiecie jak to fajnie jest przekonać się, że jest blisko druga wariatka z mnóstwem planów, jak najbardziej realnych, do realizacji już niebawem. Cieszę się z tego. Odrzucam wszystkie zwątpienia i sceptycyzm innych, którzy widzą tylko możliwość klapy.
Zastanawia mnie w związku z tym, dlaczego niektórzy nie umieją sięgnąć wzrokiem dalej niż swoje podwórko. Dlaczego nie wszyscy idą dalej, mimo, że przydarza się jakieś niepowodzenie. Bo byłabym stuknięta twierdząc, że życie to samo pasmo powodzeń. Ale umiem sobie poradzić z porażką, po to, żeby iść dalej i próbować. Szukać nowych rozwiązań, skoro poprzednie nie do końca spełniły moje oczekiwania.
Czasem zastanawia mnie, dlaczego ludzie komplikują sobie wszystko tak bardzo, mimo, że prosta jest droga do dobrego życia.
Wystarczy czasem zmienić nastawienie. A kiedy już na samym początku jest mnóstwo złych scenariuszy to jak ma się udać cała reszta?
Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Najczęściej idę do przodu, a problemy rozwiązuję, jeśli się pojawiają. Nie szukam ich na siłę, ale jestem świadoma, że mogą być. Trochę to podobne do postawy: jakoś to będzie. Tyle, że kiedy sprawy biorę w swoje ręce to nie ma miejsca na jakoś. Wtedy robię wszystko, żeby było dobrze, a nie jakoś.
Poza tym powiem Wam, że kocham jesień. Za ten chłód, mgły, spadające liście, deszcz i oczywiście za dynie. Mam wspaniały, prosty przepis na zupę dyniową. Jadłam ją wczoraj i jestem pod ogromnym wrażeniem! Muszę tylko wykombinować, jak zmiksować to cudo.
Zupa jutro.
A ja Was pozdrawiam serdecznie i wracam do pracy :)

Na dziś:
Dire Straits - Money for nothing



czwartek, 17 października 2013

[230] Taki dzień.

Kolejna dynia wzięta w obroty. Tym razem będzie dżem z jabłkami.
Niedowiarkom (co do zalet dyni) mówię, że Kudłata, która kręciła nosem, posmakowała dżemu poprzedniego i z entuzjazmem przyjęła kolejne moje szaleństwo. Bo Tygrys twierdzi, że jestem szurnięta. I muszę przyznać jej rację.
Ale żeby nie zanudzać Was kulinariami, zmienię temat.
Dzisiaj mam dobry dzień. Uśmiechnięty od rana. Pojechałam, stęskniona, do moich panów z urzędu. I powiem Wam jedno. Słowa złego nie powiem. Nic się nie zmieniło w ich podejściu. Załatwione, prawie z inicjatywy pana, który nie dość, że mnie pamiętał, to doskonale był rozeznany w sprawie. W przyszłym tygodniu będzie koniec.
Oczywiście, jak to bywa w moim przypadku, mam szczęście do dobrych ludzi. Połowa sukcesu tkwi w moim nastawieniu do świata. Obym zawsze takie miała.
Mam świetny humor.
A z innej beczki, albo może z parapetu.
Kiedyś tam, ze 2 miesiące temu, kupiłam w biedronie awokado. U nas szczyt luksusu, w Argentynie - masło dla ubogich. W każdym razie szarpnęłam się na to cudo, bo kiedyś spróbowałam i mi smakowało, a wtedy kosztowało bodaj 2,49 o ile dobrze pamiętam.
Ale cóż, po skonsumowaniu została mi pecha. A ponieważ gdzieś tam znalazłam instrukcję co i jak to postanowiłam wyhodować sobie swoje własne drzewko awokado.
Nie mam niestety zdjęcia z samego początku, ale chociaż zobaczycie co i jak.

Tu widać jak już puściło pęd. Ale najpierw ze dwa tygodnie wisiało sobie na patyczkach i ani drgnęło. Później pękło i wypuściło na zwiady korzeń. A następnie zdecydowało się rosnąć w górę.


Dzisiaj prezentuje się tak :
doniczka może niezbyt reprezentacyjna, ale nie było innej pod ręką.


(w tle oczywiście hit sezonu :)))







Na dziś:
Scarlet - Independent Love Song
Są takie utwory, które zawsze będą dobrze brzmieć.



poniedziałek, 14 października 2013

[229] Dynia

No dobrze. Tak, to jest dynia. Kosteczki są z początku krojenia, zostały z partii, którą wrzuciłam do leczo.
Dżem postanowiłam zrobić inaczej. Tak tak, to będzie, moi mili, dżem z dyni, pomarańczy i cytryny, z imbirem i cynamonem. I cukrem oczywiście.
Ale po kolei.
Dyni nie jadałam. Jakoś nie było mi po drodze. Owszem, jako dziecko jadłam zupę u babci. I ta była dobra, ale jak się ją robiło, to nie mam pojęcia. Wiem, że była mleczna.
Kiedyś spróbowałam zrobić jakąś zupę, ale to nie było to. Po prostu nie miałam przekonania, a to to więcej niż połowa sukcesu w każdym moim gotowaniu.
Tak więc dynia leżała odłogiem. Czekała na wielkie wejście i dogodny moment. Albo odwrotnie.
I ten moment nadszedł.
U koleżanki, o której kiedyś napiszę, zjadłam dynię w postaci małych kosteczek, z galaretką, której całe szczęście było malutko. Za to dynia smakowała jak brzoskwinie. I tu narodził się mój pomysł na dynię.
Przypomniało mi się, jak moja, kiedyś, przyjaciółka mówiła o dżemie z dyni w wykonaniu jej babci. I zachciało mi się teraz spróbować.
Pół dnia, dobra, przesadziłam, jakiś czas omawiałam zakup dyni z Tygrysem. Ja uparcie dżem, ona za to zadała mi pytanie o leczo. Analogicznie z cukinią, tudzież kabaczkiem, stwierdziłam, że się da. I wygooglałam przepis.
Ponieważ dynia do maleńkich nie należy, zrobiłam pyszne leczo, wraz z którym powrócił zapach i smak z czasów liceum, a z reszty, czyli jakichś 3 kg, nastawiłam dżem.
I tu wracamy do kosteczek. Postanowiłam się nie męczyć. Już i tak obieranie dyni dało mi w kość. Wobec tego wyciągnełam maszynerię i mechanicznie starkowałam całą pozostałą dynię. Dosypałam pomarańcze, sok z cytryny, sypnęłam skórką z pomarańczy i cytryny, utarłam imbiru, sypnęłam cukru i cynamonu i się gotowało.
Na dziś przerwałam gotowanie, niech sobie odpocznie. Jutro znów pogotuję i wieczorem wstawię w słoiki.
Już próbowałam.
Jest pyszny.  


Na dziś:
Eminem - Beautiful


[228] Dzisiejszy dzień sponsoruje...

A nie powiem Wam co, ani na jaką literkę. Zgadujcie.
A to mała podpowiedź :)



Tygrys!!! Ani mru mru!!!





niedziela, 13 października 2013

[227] Przyjaciel?

Przyjaźń na całe życie.
Przyjaciel od serca.
Prawdziwy przyjaciel.
Szukałam sobie mądrości na temat przyjaźni. Sprawdzam swoje przekonania o niej. Próbuję opisać czym jest dla mnie i czego oczekuję, a co daję sama.
Wniosków mam kilka.
Przede wszystkim taki, że skończyłam z nastawianiem się na przyjaźń już dawno. Nie oczekuję od nikogo poświęcenia i wzajemności. Za dużo rozczarowań mnie spotkało. Nie zmieniły one jednak mojego podejścia do sprawy i dalej skakać w ogień będę, aczkolwiek...z gaśnicą.
Czy przyjacielem jest się cały czas? Zaczynam mieć wątpliwości. Może raczej od przypadku do przypadku. Wtedy widać, kto jest otwarty na drugiego człowieka. I wcale nie musi tej otwartości potwierdzać zjedzona razem beczka soli, ani znajomość od podszewki. Wyciągam rękę i do takich, których znam wcale nie tak mocno, jakby sugerowała definicja przyjaźni.
Może to naiwność. Bo skoro nie znam, to skąd mam wiedzieć, czy moja pomoc jest potrzebna i mnie ten ktoś nie oszukuje?
Ano polegam na intuicji. I jak mogę pomagam. Słowem, opierniczem, gestem, materią, czym potrzeba. Czy można mnie nazwać przyjacielem? Kwestia słownictwa jest bardzo płynna. Czy ważne jest jak nazwiemy osobę, która tkwi przy nas i wspiera, kiedy potrzebujemy tego? Czy patetyczne zwanie przyjaźnią jest nam potrzebne?
Chyba nie. Dla mnie nie jest. Bardziej skupiam się na tym co czuję.
Nauczyłam się szybko pozbywać uczucia żalu i rozgoryczenia, kiedy ktoś, na kogo liczyłam, wystawia mnie do wiatru. Szukam rozwiązań i pomocy niekoniecznie u przyjaciół. Bo coraz mniej osób mogę tak nazwać.
Zresztą nie o słowa chodzi. Kiedy czuję przyjaźń to ją czuję. I jest moja.
Czy przyjaźń musi być obopólna?
To mnie zastanawia od jakiegoś czasu. Czy żeby uznać kogoś za przyjaciela, to on też musi uznać mnie za swojego przyjaciela? Może wcale nie?
Tak naprawdę myślę, że na wszystkie te pytania nie ma jednej odpowiedzi. Każdy przyjaźń traktuje po swojemu. Każdy inaczej ją czuje. I dla każdego z nas jest ona czymś innym.

Na koniec wierszyk (tak jak ja go pamiętam), najczęściej wpisywany do pamiętników w moich czasach:

Tym co wiele o przyjaźni prawią,
nie ufaj, bo w potrzebie oni Cię zostawią.
Lecz tym ufaj i weź ich ze złotem,
którzy są przyjaciółmi i nie mówią o tym.


Na dziś:
Marillion - Sugar Mice
A tak mnie naszło. Kocham TEN Marillion.



sobota, 12 października 2013

[226] Synchron do kitu

Nie wyszła mi synchronizacja. Ciała z umysłem.
Nie nie, nic sobie nie zrobiłam. Chyba.
Smażyłam wczoraj naleśniki, nie do końca przytomna. Musiałam zeskrobać gluta, który wyszedł. Albo, zależnie od punktu widzenia, naleśnika, który się nie udał. Bo chciałam szybko, nie pomyślałam, znaczy myślałam, ale chyba mi nie wyszło...
Dzisiaj natomiast szłam takimi długimi schodami, zawsze się na nich zasapię, więc, żeby nie pędzić pisałam sobie smsa do przyjaciółki, odnośnie ciasta, które raz już robiłam, ale nijak się miało do oryginału, jaki zaserwowała nam Emka (:* takie pyszne było, że dzisiaj zrobię je znów, z nadzieją na zbliżenie się do ideału :). Szłam nimi, tymi schodami, z zakupów, z zakupami, i tak byłam zaaferowana masą kajmakową, że przydzwoniłam głową w skrzynkę od gazu, wiszącą na bloku, do którego poręcz jest przykręcona. Dobrze (sic!), że ta skrzynka była lekko zdemolowana i po moim baranku lekko się poddała. Dzięki temu krew mi nie zalała oczu, szyć nie trzeba było, dla odmiany (czyżby?) zaniosłam się takim śmiechem, że facet, który szedł za mną wstrzymał oddech. Nie wiem czy to od odgłosu przydzwonienia, czy też ze strachu o skrzynkę (gazową w końcu), a może raczej ze strachu o swoje bezpieczeństwo. Nigdy nie wiadomo co za wariatka się śmieje w połowie schodów, tuż po zamachu na swoje życie. W każdym razie nawet nie zapytał czy nic mi się nie stało. Zapewne pan nie jeździ na nartach, więc nie wie, że tak trzeba.
W każdym razie żyję.
Na poważniejsze posty musicie poczekać. Mam nadzieję, że nie wybiłam ich sobie z głowy.

Na dziś:
Reamonn - Supergirl






poniedziałek, 7 października 2013

[225] Wszystko...smętne dzisiaj.

Chciałam napisać jak to odsypiam półgeneralne porządki. I jak to się nie wysypiam przez chrapiącą Kudłatą. I że niskie ciśnienie, że w 8 godzin zrobiłam to, co inni próbują zrobić od lipca.
Ale jedyne co dzisiaj mogę napisać to to, że nie lubię takich dni.
Że coś mi się robi w środku, kiedy zaglądam do wiadomości i znajduję takie drętwe newsy.
Że dławi mnie płacz, który chcę ukryć i wiem, że nie tylko mnie.
Że, mimo, że się spodziewałam, to i tak trudno przyjąć taką wiadomość.
Że za każdym razem myślę, że coraz puściej na tym świecie.
Że odeszła pisarka, którą wielbię i cenię, czytam, kolekcjonuję i nigdy nie przestanę kochać.
Która szydełkiem wydłubała sobie wolność, a jaguarem ledwie zwiała milicjantom w syrence. Ta, która rozbawiała mnie do łez. Dzięki której zawsze myję durszlak po odcedzeniu makaronu i tak samo tłuczek do ziemniaków zaraz po użyciu.
Odeszła ta, którą cichcem podkradałam z regałów dla młodzieży w mojej miejskiej bibliotece, kiedy bibliotekarka kazała mi czytać książki o twardych stronach.
Pierwsze jej książki, które mam na własność, kupiłam w mieście, w którym akurat mieszkam. I tu zakupię Jej ostatnią, wydaną za życia powieść.
Joanna Chmielewska.
I cała radość z dzisiejszego dnia odbiegła świńskim truchtem....

piątek, 4 października 2013

[224] Syf

Chciałam napisać o syfie. O bałaganie. O tym jak wygląda mój dzień pracy i dlaczego jasna cholera mnie strzela.
Ale to by było obgadaywanie.
Powiem tylko, że nie rozumiem ludzi, którzy mówią, że nienawidzą bałaganu, a mają w domu mega potężny syf. Nie rozumiem, jak można coś robić i nie sprzątnąć tego przez kilka miesięcy. Jak można zawalić wszystkie szafki, podłogę, korytarz sypialnię, poupychać wszystko gdzieś i ...narzekać, że się nie lubi bałaganu, nie może się w tym odnaleźć i nie robić z tym NIC.
Nie jestem pedantką. Wierzcie mi, robię wokół siebie syf, bo żyję i tyle. Ale sprzątam. Utrzymuję porządek na jakimś poziomie. Wszystko - prawie - mam pochowane do kartonów, pudeł, gdzieś poukładane tak, żeby nie zalegało na wierzchu. Nie jest to idealny porządek, ale jest.
Nie potrafię ogarnąć, jak można robić wokół siebie takie zamieszanie i twierdzić, że na nic nie ma się czasu.
Przykłady? Proszę bardzo. Dwa dialogi z ostatnich dni:
1. - co masz dzisiaj na obiad?
    - barszcz i krokiety.
    - ????? kiedy ty masz czas, żeby to zrobić?????? chce ci się?????? to smażenie naleśników.....masakra.....
Tak. Chciało mi się, bo Kudłata lubi, ja też. Czas: 35 minut na zrobienie farszu i naleśników. Barszcz z torebki, sorry kucharze, lubimy czasem.
2. - na którą jest rada?
    - 17
    - a trzeba tam iść?
    - jak nie chcesz to nie musisz
    - nie no pójdę, tylko kurcze, czasu nie mam
    - ja idę, bo będą wybory, a chcę dalej być w radzie
    - co???? czasu masz za dużo???? chce ci się???
Tak. Chce mi się. Chce mi się coś robić. Mam na to czas. A jak nie mam to znajdę. Ale chcę. Nie muszę.
Właśnie ustalam harmonogram na najbliższy miesiąc. Jest w nim wszystko. Nawet czas na książki. I na ponudzenie się.

czwartek, 3 października 2013

[223] Kawał czasu

To już 7 lat minęło, jak przyszedł na ten świat. Był taki malutki.
Od jutra samodzielnie będzie chodził i wracał ze szkoły.
Mój syn.
Przytulak.
Przemądrzalec.
Wszyscy go znają w szkole i okolicy.
Kocham go.

środa, 2 października 2013

[222] Raport

W piątek zapakowałam samochód i wyruszyłam na południe. Nie nie, nie sama. Zabrałam ze sobą dwie dziewczyny. Szefową i moją przyjaciółkę.
Weekend zapowiadał się ciekawie. Mega ciekawie. I wcale nie mówię o celu podróży. Ważniejsze było to, że miałam poznać osobiście, i wzajemnie, Emkę.
Ja tam się nie bałam. Jestem żywiołowiec, znaczy rzucam się w wir wydarzeń i czekam na efekty. Nie jestem z tych, co rozmyślają: a może to potwór, a może oszust, a może wcale tam nie mieszka, i co będzie jak...
Nie. Ja tak nie myślę. Mam w sobie tę wiarę, że wszystko będzie dobrze. I było.
Potem, droga powrotna. Trochę namieszałyśmy. Klasyką się stało: Po 300 metrach trzymaj się prawej, a następnie jedziesz z niedozwoloną prędkością. Nawet nie wiecie, że GPS umie strzelać focha. A ja wiem :)
Mało brakowało, a po drodze wypiłabym herbatę, bądź kawę w towarzystwie jeszcze jednej, obecnej tu, kobiety. Mało brakowało, a byłaby Frytka wyściskana i wycałowana. Ale niestety. Raz że droga, i że nie Frytka jest droga, tylko droga do domu, dwa miałam bardzo napięty grafik, bo odstawiwszy jedną przyjaciółkę miałam dojechać do domu, a potem, po krótkim odświeżeniu, wymianie garderoby, jechać dalej pociągiem. Na kolejną rozprawę. (Na której wcale nie musiałam być, ale chciałam posłuchać rewelacji. Odprężyłam się na niej jak na dobrej komedii, mimo, że końcówka do bani. Będą mi dzieci biegli psycholodzy przepytywać. Nic to, przeżyliśmy tyle, damy radę i z tym.) Przy czym nie miałam pojęcia o której ten pociąg mam. A najprecyzyjniejszą odpowiedzią na zadawane mi pytania była: wieczorem.
W każdym razie pojechałam na dworzec. I już wiedziałam, że nie zdążę. Pomyślałam w przelocie: mógłby się spóźnić. Pociąg. No i na luzie weszłam na dworzec, stanęłam w mega kolejce, i sobie stoję. Bo przecież już kilka minut po odjeździe...
Stoję w tej kolejce, zerkam na tablicę odjazdów i widzę ten mój pociąg, a przy nim jakieś 0. Jakoś nie wpadłam na to, że to nie 0 i że to w rubryce z opóźnieniami. No cóż, wzrok mi się pogorszył ewidentnie. A ja dalej stoję. I nagle słyszę, że pociąg opóźniony, czeka na peronie i że szybko się przesiadać trzeba. No to pobiłam swój rekord na setkę, przy czym pociągu na peronie nie było nawet odrobinę. Zanim dogoniły mnie płuca, a serce zaprzestało wyrywania się spod mostka, dowiedziałam się, że opóźnienie się zwiększa oraz planowy odjazd godzina 14.57. A chciałam zaznaczyć, że była 19.54...
W każdym razie oznajmiłam panu konduktorowi, że nie mam biletu, wsiadłam do pociągu pełna nadziei, że w końcu się wyśpię. Taki wał. Oka nie zmrużyłam, a, wierzcie mi, byłam zmęczona jak koń po westernie. Praktycznie od czwartku w nocy nie wyspałam się odpowiednio. Do 2 w nocy gadałam z Kudłatą. Rano wstałam o 6. O 12 wyjazd. Ok 22 przyjazd do Emki. Zmusiłyśmy się do spania o 00.30. Pobudka o 6. Znów droga. Cały dzień na nogach. I powrót. I tu znów siedziałyśmy długo. Rano pobudka. I trasa.
A ze spania w pociągu nici! U kumpeli nocowałam, więc myślałam, że pośpię. Ale znów posiedziałyśmy. Rano pobudka. Rozprawa. I dopiero w drodze powrotnej pozwoliłam sobie na spanie. I to tak, że miałam w nosie, że w osobowym głowa mi się obija o ścianę. Nawet nie podłożyłam polara. Dzięki temu mam siniaka na czole.
Ale w końcu po powrocie wyspałam się trochę w moim łóżku.
Aczkolwiek jeszcze czuję oznaki zmęczenia. I będę odsypiać jeszcze z miesiąc. A za miesiąc powtórka z rozrywki, z ty, że będę poruszać się nie południkowo jak teraz, a równoleżnikowo.
A zmęczenie objawia się w dziwnych decyzjach.
Na przykład takich, że znów jestem w radzie rodziców...



poniedziałek, 30 września 2013

[221] Padam, padam..

A to dlatego, że weekend obfitował w kilometry, spotkania, poznania, procenty (w niewielkim stopniu) i wydarzenia.
Poznałam super dziewczynę, która nie dość, że nadaje na tych samych falach, to jeszcze przepysznie gotuje, ma taaaaakie cudowne widoki za oknem około 6 rano, że dech zapierają, jest tak kochana, że jak będę myślała o zmianie miejsca zamieszkania, to kto wie, wezmę i się wyniosę gdzieś bliżej.
Emka, bo o Niej mowa, to bardzo, bardzo ciepła i kochana kobieta. Piszę o Niej, ale mam na myśli całą jej rodzinę. Przyjęli nas, obce baby, jakbyśmy znali się wieki całe. Nie było żadnej bariery, żadnego robienia zwiadu, na wejściu poczułam się tak, jakbym pojechała w odwiedziny do siostry.
To potwierdza, tak samo jak napisała u siebie, że 90% znajomości z netu jest trafione. Tyle, bo zawsze istnieje margines, który musi potwierdzić regułę. I te 90% warto przenieść do realnego życia. Ja przynajmniej tak uważam i przenoszę.
Tyle na dziś. Musiałam się podzielić tą radością. A teraz robię klasyczny pad na twarz i znikam pod moją wełnianą kołderką. W końcu mam za sobą ponad 1300 km samochodem, i jakieś 400 pociągiem....Wszystko jednym ciągiem. Ale o tym jutro.
Oraz to prawda, że kierowca ma zawsze najgorzej. Ale ja i tak uwielbiam jeździć :))))

środa, 25 września 2013

[220] Świr

To ja. Świruję sobie codziennie.
A to nawygłupiam się z Kudłata, która leczy niedoleczoną poprzednią anginę. Kolejny antybiotyk.
A to zabawię się w bałaganiarza. No bo powiedzcie sami, po co mam składać cały bajzel, skoro właśnie mnie wena długofalowa dopadła i produkuję? Z tego też powodu potykam się o różne rzeczy, które leżą naokoło mnie. Ewentualnie uczę je latać. Nie zawsze zamierzenie. Ale zawsze efekt końcowy to wybuch głupawki niepospolitej.
I tak, wczoraj, kończyłam tworzyć notes, dla pewnej młodej osoby. Stała nade mną Kudłata, której sprecyzowanie "na kiedy" najpierw brzmiało "na kiedyś tam" (ona się wypiera, ale w to nie wierzcie), a wczoraj skróciło do "za 20 minut mam być u niej". Taaaaa...Przy ostatnim 'turkusowym cudeńku' wyraziłam swoje zdanie i zarzekłam się, że nie wezmę więcej zlecenia na kiedyś tam, tylko na już, jutro, albo najlepiej wczoraj, ale BEZ PRZESADY! To była przenośnia! W każdym razie. Wstawałam od stołu, z taką myślą, która mi mignęła w przelocie, gdzieś z tyłu głowy 'ten kabel od drukarki mi przeszkadza, pewnie zahaczę czymś o niego'.
Jak sobie życzenie wypowiesz, albo nawet będziesz przypuszczać, jak w moim wypadku, zawsze się sprawdzi. Zawsze. I tak wstałam od biurka, odwróciłam się w stronę okna i kątem oka zobaczyłam jak leci. Drukarka. Bo...zahaczyłam, nie wiem zupełnie czym!!! o ten kabel....
Spadła. Ale drukuje. Co prawda tylko na lekko niebiesko i lekko fioletowo, ale to z powodu braku tonerów, a nie upadku. W każdym razie popłakałam się z Kudłatą. A może mi ktoś wytłumaczyć po co drukarka, która do niczego bez tonerów się nie przyda, stoi mi pod ręką na biurku? Zabierając przestrzeń tfórczą? Ja też pojąć tego nie potrafię.
Powiem jeszcze w sekrecie, że w piątek wyściskam się z Emką. Zazdrośćcie!
A teraz idę się oddać pracy twórczej, gdyż sobota stoi pod znakiem pracy, pracy i jeszcze raz pracy. Na zupełnym południu naszego pięknego kraju :)))

Na dziś:
Simple Minds - Don't You




piątek, 20 września 2013

[219] Wszystko

A to było tak.
Urodziła się jakiś czas temu. Stawiając na głowie moje życie.
Nie nie, żaden problem, raczej przewartościowanie. Które trwa.
Mały aniołek, który potrafił narobić obciachu, ale i co niektórych nauczyć, że w windzie nie wolno palić.
Albo odpowiedział, aniołek ten, na pytanie: a twoja mama pali? - nie, moja mama nie jest taka głupia.
Szybko nauczyła się czytać. Za co zgarnęła uwagę. I czyta do dzisiaj.
Pierwszy ślub w wieku 10 lat. Uroczystość pod blokiem na górce. Pamiętam jaka była poważna.
A potem. Zaczęła rosnąć. Dogoniła mnie i bezczelnie przerosła. Ale jedno jest w porządku. Mogę nosić jej buty. Ona moje, niestety, też.
Pamiętam jak pierwszy raz zaczęła wyglądać bardzo poważnie. Obcięła się wtedy, odważna!, na krótko. Wyglądała świetnie, ale ona woli długie włosy. Zawsze będę pamiętać, kiedy w stroju w arbuzy leciała do jeziora, a faceci oglądali się za nią. Miała może z 10-11 lat. I będę pamiętać to uczucie, kiedy miałam ochotę wstać z koca, podejść do tych dwudziestoparolatków i powtykać im w oczy czółenka do frywolitek. Bo wtedy siedziałam na plaży w cieniu i robiłam swoje koroneczki.
Wygląda na więcej niż ma. Ale nie tylko wyglądem jest starsza. Emocjonalnie i umysłowo też. Może sprawiły to wszystkie pośrednie wydarzenia - w końcu to nie tylko sielanka i śmiechy-chichy.
A muszę przyznać, że czasem płaczemy obie. Ze śmiechu. Szczególnie, kiedy stosujemy skróty myślowe w konwersacji. Która to konwersacja biegnie dwutematowo. Czasem zastanawiam się, jak to brzmi z zewnątrz. Taka na przykład SB miałaby wielki problem z rozszyfrowaniem o co nam chodzi.
Często słyszę od niej, że jestem dziwna, inna, nienormalna, w sensie nie taka jak inne mamy. Cieszę się z tego. Chociaż przyznam, że czasem zachowuję się bardzo typowo. Wydzieram się i zdanie kończę stwierdzeniem, że nie bo nie. Potem jestem na siebie zła i staram się to odkręcić. O nie, ona bez winy nie jest. Zwykle to ona zaczyna. Kilka dni wcześniej. Atakuje mnie swoim 'zaraz', które trwa jakieś dwa do trzech dni, aż mnie trafia szlag i wtedy słyszą wszyscy w około. A potem wszystko wraca do normy.
I tak sobie żyjemy. Ona dorasta. Ja zyskuję stoicki spokój. Nie ma konfliktu pokoleń, nie ma buntu nastolatków, jest harmonia i jest jak trzeba. Czasem zgrzyta, ale tak musi być.
No cóż. Kocham ją.
Moją Kudłatą.
Powiedziała, że chce ze mną mieszkać na zawsze.


Na dziś:
Hollywood Undead - Young





niedziela, 15 września 2013

[218] Przetwarzamy

Po jabłkach i kabaczkach przyszła pora na przecierane pomidory. Znów pokochałam moje sitko. Cudnie nam się współpracowało. Wyszło mi 5 słoików przecieru.
Półka z przetworami już się zapełnia, ale to jeszcze nie koniec, o nie.
Marzy mi się dom z piwnicą. Oraz ze spiżarnią przy kuchni. Nawet wiem jak będzie wszystko wyglądać.
Młody siedział wczoraj w internecie. Spryciarz z niego jest. Wszedł na stronę sklepu lego i podziwia. Co chwilę słyszę ochy i achy. Odczytuje ceny. Przy tych najbardziej pożądanych głos mu się załamał, bo mimo, że jeszcze wartość pieniądza to dla niego abstrakcja, to jednak umie rozróżnić, dwu i trzycyfrowe kwoty. Omawia zestawy. W końcu mówi:
- wiesz, zbliżają się moje urodziny. Nie chciałbym jechać z tobą do sklepu i wybierać sobie prezentu. Chciałbym, żebyś kupiła wcześniej, schowała w swoich rzeczach, bo ja przecież nie mogę tam szperać i chciałbym dostać taki swój wymarzony zestaw.
No cóż. Fakt, urodziny tuż tuż. Najgorsze, że jedne i drugie. Trzeba będzie pokombinować.
A tak z innej beczułki.
Chyba nawiążę znajomość z panią z zoologicznego. Nie możemy się nagadać, jak się spotykamy. Może się umówimy na jakąś kawę, albo piwo. Bo coś czuję, że to bratnia dusza.
Dzisiaj za to pojechaliśmy na grzyby.
Lało niemiłosiernie. Młodemu przemokły buty, ale tak jakby nalał sobie wody do środka. A to takie nieprzemakalne buty. Załamałam się.
Grzybów na jedną patelnię. Jeszcze za mało deszczu. Ale łażenie po lesie - bezcenne.
Fakt, że teraz boli mnie głowa, zimno mi i takie tam, ale warto było.
Zdjęcia jutro, bo dzisiaj nie mam już siły :)



wtorek, 10 września 2013

[217] Zdradzam

Gwoli wyjaśnienia, bo wszyscy rzucili się na ten ideał, jak na rajstopy spod lady w 1984. A może w 1982. Nie ważne. Poczułam się niejako zmuszona do zdrady. Do wyjawienia swego sekretu. Ale zrobię to po swojemu, jeśli pozwolicie. Jeśli nie pozwolicie, i tak to zrobię po swojemu.
Ideał - jak sama nazwa wskazuje, to obiekt lekko nierealny. Nie mogę się nawet zdecydować za bardzo, czy brunet śniada twarz, czy może jakiś inny. Chociaż nie, brunet stanowczo. Inna sprawa, że wszechświat jakoś na łączach nie bardzo styka kiedy wypowiadam mu życzenia i zsyła mi zupełnie odmienny typ.
Więc brunet, ciemne oczy. Wyższy ode mnie i wysportowany.
Ale przede wszystkim taki, żeby nie było ważne jak wygląda. Taki, na którego widok robi się ciepło na duszy, wszystkie problemy odpływają, a świat przestaje być ważny. Taki, który ma w sobie to coś, nieokreślone, nieuchwytne, gdzieś na granicy percepcji. Taki, który daje siłę, wspiera, ma plasterki na każdą ranę i ból. I taki, któremu oddać można wszystko.
A pan, o którym mowa był...łysy. I z tą fryzurą było mu niezmiernie fajnie do całości. Rewelacja.
Aczkolwiek nie sądzę, żeby umawiał się z petentami. Tkami.
Oraz nie sądzę, żeby taki okaz był wolny.
A także wszystkie powyższe można stwierdzić dopiero po zapoznaniu z obiektem westchnień, a nie na oko.
A imię to, cóż, każdy ma swoje ulubione, bardziej ulubione i najbardziej ulubione. To plasuje się gdzieś na samej górze. I co najlepsze, chyba nie znam żadnego faceta o tym imieniu, który byłby świnią.
A to imię to Maciek.
To tyle na temat ideałów, które są, ale ich nie ma. A może nie ma ich, a są. Jakoś tak to szło.

A wracając na ziemię, jesień idzie, człowiek zapasy robi.
Najpierw z kabaczka zrobiłam leczo do słoików. Pyszne, że aż się boję, czy do zimy dotrwa.
Dzisiaj zrobiłam 9 słoiczków musu jabłkowego. Wyszedł przepyszny.
Jutro dorobię leczo z drugiego kabaczka. I może przecier z pomidorów. Jeszcze w sferze planów są powidła ze śliwek.I może jakieś ogórki. I buraczki. Zobaczymy co na to mój grafik i portfel.
A taka ze mnie z...a pani domu.

Na dziś:
Banderas. Antonio. Mariachi.
Jakby kto nie wiedział.









poniedziałek, 9 września 2013

[216] Zakochać się w poniedziałek!

Można! Mówię Wam. Mam tylko dylemat, ale o tym za chwilkę.
Spędziłam dzisiaj dzień na bieganiu po urzędach. Ot, takie tam załatwianie różnych ważnych spraw. Jak to zwykle bywa. Szczególnie u mnie, gdyż muszę szukać różnych form pomocy, skoro nie mogę znaleźć pracy. Szczerze mówiąc mam czasem ochotę w tych urzędach zapytać, czy aby może przy okazji nie mają dla mnie jakiejś pracy, bo na ten przykład ja, niekawosz, podobno umiem parzyć kawę znakomicie.
Nie pytam jednak obcesowo, ale co i rusz przeglądam bip. A co.
W każdym razie jechałam sobie autobusem, mając w zamyśle odwidzenie instytucji w liczbie trzy, czytając książkę, i tak zaczęłam rozmyślać gdzie najpierw. Przegląd instytucji zrobiłam, znaczy stopień muru, który przebyć będzie trzeba, czas przeliczyłam i wymyśliłam, że najpierw do skarbówki.
Jak zwykle z bananem na twarzy, bo przecież ja tak mam. Wlazłam na trzecie piętro, weszłam do pierwszego pokoju. Niedobrze. Samem baby. Ale jedna tylko kompetentna i zajęta. Poczekałam więc na zewnątrz. W końcu weszłam, wyłuszczyłam o co mi chodzi (też macie problem ze złożeniem pierwszego zdania?) i zostałam skierowana do pokoju numer dwa. W opcji był jeszcze trzy i więcej. Ale w pokoju numer dwa był pan. Rozmawiał przez telefon. Ok, poczekam na zewnątrz. Drzwi przeszklone, więc pan widział, że ostentacyjnie spaceruję po korytarzu, żeby nie zapomniał, że ja, biedny petencik, czekam na przyjęcie.
Pan do mnie wyszedł. I...
Po pierwsze, był zabawny, a ja z bynajmniej zabawną sprawą tam nie przyszłam.
Po drugie, poradził, pomógł i zaprowadził do lepszego fachowca.
Po trzecie, dał mi swój numer, żebym dzwoniła jak tylko będzie potrzeba wyjaśnienia czegoś, pomocy, w razie jakichś kłopotów.
Po czwarte, cały czas, a zaznaczam, że dzisiaj jest poniedziałek, był uśmiechnięty.
Po piąte, nie pił żadnej kawy.
Pan bardziej obcykany w papierkach o jakie mi chodziło, był natomiast nie dość, że te wszystkie punkty co wyżej, to jeszcze:
Po szóste, niesamowicie przystojny w moim typie.
Po siódme, usłyszałam rady, jakich z ust urzędnika nigdy bym pewnie nie usłyszała
Po siódme, miał imię, które baaaardzo mi się podoba.
I już się cieszę, że niestety, będę musiała jeszcze raz tam iść.

Po wyjściu z urzędu miałam klasyczną głupawkę i wymiana smsów z moją psiapsiółką spowodowała, że śmiałam się całą drogę do kolejnego urzędu. Śmiał się też ze mną pan, który wyszedł na papierosa przed firmę. Bo napisałam jej, że się zakochałam. I napisałam o panach. I że mam dylemat który. Czy ten śmieszny i fajny, co mi dał numer, czy ten w moim typie. I jeszcze się zastanawiałam smsowo, czy jak mi się zatka kibelek, to też wchodzi w zakres usług. Stąd wzięła się głupawka. Mam nadzieję, że zaraziłam kilka osób uśmiechem.
Doszłam sobie do urzędu numer dwa. Wydział Edukacji.
Znów wtelepałam się na 3 piętro. Była mała kolejka, ale wyszedł pan, który zdziwiony zapytał, że czemu wchodzimy pojedynczo, bo tam oni mają cztery stanowiska.
Weszłam więc, usiadłam przy biurku pana i gadamy. O, nie ma pieczątki szkoły. Zbladłam. Zobaczyłam ścianę, w którą walę czołem. I ponowną podróż do miasta...Pan mi jednak powiedział, że spokoooo luuuuzik, mogę też złożyć w sekretariacie szkoły, on tylko pokseruje i sprawdzi wszystko. Wrócił pan do stolika i....na to wchodzi, tadam! Dyrektor Mojej Szkoły. Powiedziałam grzecznie dzień dobry, a pan od razu: a pan dyrektor to pieczątki ma? Bo tu nam potrzeba. I pieczątki się znalazły, papiery złożone.
Prawie wszystko się udało.
Jeszcze tylko walka z bankiem. Ale to już jakby poza konkurencją, bo bank mnie wkurzył niemiłosiernie.
Ale poradzę sobie i z nim. Bo jak nie ja, to kto?

Na dziś:
Eurytmics - Miracle of love




piątek, 6 września 2013

[215] Kalka

Dzisiaj kwestia dotyczy dzieci. Wychowania. Szacunku. Rozmowy. Wysłuchania.
Sama popełniłam pewnie z milion błędów. Nie raz niepotrzebnie podniosłam głos, albo zapieniłam się i zaklęłam. Do dzisiaj mi się zdarza. Częściej odpuszczam, ale ciągle kalkuję zachowanie mojej matki. Ciągle popełniam te same błędy. Z tym, że teraz świadomie usiłuję nad nimi panować. Nie chcę zrzucać na nią winy. Musiałabym pewnie cofnąć się w czasie do jej babki, prababki i dalej. Bo tak było. Wszyscy o tym wiemy. Dzisiaj powinno być inaczej. Ale ciągle widzę, że partnerstwo na linii rodzic - dziecko, to sprawa nie do opanowania dla niektórych. Nie wiem też jak wygląda takie partnerstwo i co przez to rozumieją inni.
Dla mnie to wysłuchanie dziecka. Przedyskutowanie sprawy. Argumenty obustronne. Staram się nie narzucać swojego gustu, czy wyboru. Nawet obiady czasem są wynikiem wspólnych pomysłów.
Tak, czasem też mówię nie, bo nie. W różnych kwestiach. I często tego żałuję. Czasem drę koty o niewyniesiony talerz, o zaraz, o rozwalone wszędzie ciuchy, ale ważniejsze kwestie raczej omawiamy.
Ale nie rozumiem zupełnie dlaczego niektórzy rodzice "dla dobra" swojego dziecka, gnębią je. Poniżają. Umniejszają ich rolę, życie, wartość. Jakiego człowieka chcą stworzyć? Kim będzie to dorosłe dziecko? Poza tym, że będzie miało potworny żal, z którym sobie nie radzi teraz i nie poradzi później.
Dlaczego rodzice nie chcą zrozumieć, że dziecko to zupełnie odrębny człowiek, nowy świat, który stworzyli, ale nigdy nie zapanują nad myślami swoich dzieci i nad ich światem? Dlaczego zamiast pomóc zrozumieć czym jest życie, pokazują jego najgorszą stronę? Każą cierpieć? Bo niech mi ktoś powie, że dziecko nie cierpi, kiedy matka pije. I nie cierpi, kiedy rodzic poniża. I że zupełnie olewa awanturę o sprzątanie. Albo późny powrót.
Ja wiem, że dzieciaki też nie są idealne. Ale nikt nie jest. Ani rodzic, ani dzieciak. Jeśli nie możemy zrozumieć dlaczego dziecko nie jest takie jak my i nie robi wszystkiego jak my, to wróćmy do lekcji o dziedziczeniu. Pomyślmy tak jak zrobił to mój syn, który rozmawiał ze mną, kiedy wracaliśmy z zakupów i kiedy mu powiedziałam, że coś robi zupełnie tak samo jak tata (i nie, nie było to jadowite, to jedynie zwrócenie uwagi na podobną cechę), odpowiedział mi: - wiem jak to było, połowę genów dostałem od taty w plemniku, kiedy połączył się z jajeczkiem. (Że nie zgubiłam zakupów to fuks, a on powiedział to zupełnie swobodnie. Ot, oglądał "Było sobie życie").
Tak, dzieciaki to mieszanka genów. I nie my odpowiadamy za to jakie cechy dziedziczą. Więc przyjmijmy te odrębne byty jako partnerów. A nie jak wrogów...
Nie lubię też kiedy rodzice mówią dzieciom, najczęściej w trakcie awantury, ja dla ciebie tyle poświęciłam, a ty taki niewdzięczny. Zawsze się zastanawiam, czy twoje dziecko prosiło się o dom, samochód, telewizor... Dlaczego swoje życiowe wybory, najczęściej te złe, zrzucamy na barki dzieciaków? Bo ciąży nam kredyt na dom, samochód i telewizor..
Czy to się rodzi z żalu, że ma się dzieci? Czy one są aż takim obciążeniem, że trzeba je sprowadzić bardzo do parteru, po to, żeby mieć kontrolę?
Nie rozumiem tego. Może dlatego, że lubię kombinować, żeby żyło się nam lżej. Nigdy dzieci nie były przeszkodą czy balastem. Życie przewartościowało mi się samo. Przestawiło. I nie wyobrażam sobie, żeby ich nie było.
Chciałabym przytulić wszystkie takie cierpiące dzieciaki. Pomóc im zrozumieć.
I bardzo się cieszę, że Kudłata dzwoni i mówi gdzie jest, że wsiada do autobusu, że jedzie, z kim jedzie, że wraca i nie musi zapraszać koleżanek na obiad po to, żeby jej matka nie piła...
Mam ochotę naprawiać świat...

Na dziś:
Three Days Grace - Never too late


poniedziałek, 2 września 2013

[214] Plusy

No więc tak:
Pocieszające było to, że jednak mogłam spać i troszkę lepiej było dzisiaj.
Rano lekarz. Lekarz zlecił zastrzyk. Jest niebo lepiej. Mam też receptę, kiedyś ją wykupię, wiadomo.
W każdym razie ból dużo mniejszy. Dałam radę rozpocząć rok szkolny, pogawędzić z panią, okazało się, że Młody od razu wdrożył się w życie szkolne i udzielał odpowiedzi oraz wtrącał swoje trzy grosze kiedy Pani referowała przyszłość. Poczułam się...dumna z domieszką czegoś nieokreślonego, bo walczy we mnie ta stara ja, która ma wpojone, że nie wypada, z tą nową, która wymaga rozmawiania, mówienia, tłumaczenia i wyjaśniania. Tak więc nałykałam się tej specyficznej dumy oraz śmiem twierdzić, że deklarację, że "dzienniczek korespondencji  (w domyśle uwag - przypis mamy) nie będzie absolutnie w tym roku potrzebny" można włożyć między bajki.
W każdym razie wszystko udało się zapiąć na przedostatni guzik. Dzięki dobrym duszom. Którym jestem niezmiernie wdzięczna.
A także dzięki temu, że coś co niemożliwe, okazało się możliwe jak najbardziej. Lubię takie cuda.
Oczywiście nadeszła jesień. Jak wszędzie pewnie. Pada, mży, leje, zależnie od chmurzastego zamysłu. A mnie się to podoba bardzo.
W końcu  nadeszła godzina ZERO. Zabrałam Młodego na przejażdżkę. Jak już mówiłam szykowało się 15-minutowe spotkanie.
Wystroiłam się ale cóż, trzeba było założyć kurtkę na deszcz*. Wiatr wiał jak oszalały, wilgoć w powietrzu rozprostowała misternie układaną fryzurę**. Nic to. Pojechaliśmy na dworzec. Z moją maniakalną punktualnością grubo przed czasem zaczęłam liczyć minuty. Zdążyliśmy bez problemu. Ale zapowiadajka plus rozkład ścienny zrobiła nam psikusa. Zamiast wjechać na 4 i przekulać się na 3, dzięki czemu schody zaliczyłabym dwa razy, pociąg wjechał na peron drugi, więc schody zaliczyłam dodatkowo 4 razy (licząc oczywiście góra dół, żeby było bardziej dramatycznie). Więc był sprint na drugi. Wyciągnęłam Kariokę z wagonu, nie powiem, że siłą, ale takiej paniki, czy aby na pewno uda jej się wsiąść do tego samego pociągu, to ja nie widziałam. Moje słowo nie wystarczyło, ale cóż, panowie od przekulowywania pociągu potwierdzili co powiedziałam. Przeszłyśmy się na docelowy peron.
Takie gadanie to nie gadanie, za mało czasu, nawet żeby się rozkręcić. Ale mogłam ją w końcu uściskać, bo w zeszłym roku nie wyszło. I zobaczyć na żywo. Teraz niecierpliwie czekam na powrót i drugie spotkanie.
Bardzo niecierpliwie.

Tak więc same plusy!

*więc pewnie nie było widać, hihi
**taki żarcik, bo za chinyludowe nie schyliłabym się dzisiaj, żeby umyć głowę.


Na dziś:
Madonna - Rain
Można wiele zarzucić Madonnie, ale mam to w nosie. Jest w mym muzycznym sercu kawałek miejsca dla niej.





[213] W przelocie

Co tu napisać..
Może to, że Kudłata postanowiła się zbuntować. Tylko ciekawa jestem po co.
Nienawidzę się kłócić, ale nie zamierzam odpuścić.
Będzie co ma być.
Napiszę jeszcze, że ostatni raz tak mnie korzonki bolały 16 lat temu. Nie mogłam siedzieć, leżeć, chodzić, stać. Teraz też nie mogę. Boli mnie wszystko od pasa w dół. Żadne prochy nie działają, ale jutro rano doturlam się do lekarza, jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Niech coś poradzi.
Ale są też pozytywy.
Jutro spotkam kogoś, kto jest ważny dla mnie bardzo. Mamy jakieś 15 minut w przelocie. Jak zwykle będę przed czasem, żeby się nie spóźnić. Ciekawe ile uda nam się powiedzieć.

I jeszcze mam jedno ogromne DZIĘKUJĘ.


Na muzykę nie mam dziś siły.


sobota, 24 sierpnia 2013

[212] Na kolana

Nie wiem co napisać.
Z jednej strony jest świetnie. Wiecie jak to jest, kiedy plan jest już na samym końcu, kiedy już już ma wejść w życie, kiedy wszystko zaczyna się układać i już za chwilę zacznie się spełniać i nagle..
Z drugiej strony jest dupa. Przymusowa zmiana planów. Odroczenie w czasie wykonania planu. I wszystko zaczyna się kawałeczek po kawałeczku walić. Odpada najpierw jedna myśl, potem kolejna. Potem następuje reorganizacja planu, zmiany, wymyślanie od nowa.
A tak niewiele trzeba było.
Ale nie można przewidzieć wszystkiego.
I tak odroczenie trwa, mam nadzieję, że potrwa krótko, plany, cóż, na razie na półkę do kartonu nazwanego: na przyszłość.
Zacznę chyba wierzyć mojej matce, że mamy pecha, albo ciąży nad nami jakaś klątwa. Bo to przecież nie jest normalne, że człowiek ledwie dźwiga się na nogi, widzi to światełko, ma nadzieję, a tu nagle z krzywym uśmieszkiem życie przypieprza po kolanach. Wtedy znów pytam siebie: dlaczego...
Kurka, jak czasem jest ciężko walczyć.


Na dziś:
Three Days Grace - Pain