wtorek, 14 lipca 2020

[444]. Aż słów brak

Tak, wiem. Miałam już milczeć o polityce.
Tak, wiem.
I wiem też, że skoro nie wybierałam, to nie mam prawa marudzić.
Ale ja nie chcę marudzić. Chociaż czuję się dziwnie z tym co się odjebało.
Nie głosowałam świadomie. Od zawsze uważałam, że ktoś, kto mieszka za granicą, nie ma zamiaru wracać, nie powinien brać udziału w meblowaniu cudzego domu. Nie, bo nie.
I tak też postąpiłam w tych wyborach. Ponieważ nie zamierzam wracać do kraju. Jeśli wrócę, będę głosować. Koniec, kropka.
Dlaczego czuję się dziwnie? Bo jakoś nie mogę ciągle ogarnąć, jak można być ślepym i głuchym, jak można patrzeć na to, co się dzieje między ludźmi, jak można mijać się na ulicy i ziać nienawiścią przy rodzinnym stole. Bo to się dzieje. Ludzie przestają ze sobą rozmawiać, obrażeni o chujwieco.
Polska jest strasznym krajem. Pięknym, bez wątpienia. Mam całą listę miejsc, w które chcę pojechać i je zobaczyć. Ale naród jest okrutny, sam dla siebie. Potopilibyśmy się w łyżce, ba! w kropli wody, bo oponent ma inne zdanie. Moja prawda jest bardziej prawdziwa, niż twoja!
A najgorsze jest to, że władza, jaka by ona nie była, z której strony i z jakim zapleczem, gardzi społeczeństwem. W mniejszym, lub większym stopniu.
I wystarczy wyjść do ludzi, po jeszcze niepewnej wygranej, ale już wiadomej - ciekawe skąd?- i powiedzieć przepraszam jeśli uraziłem kogoś w kampanii.
Wystarczy?
Serio?
Wystarczy puścić córkę, która klepnie kilka zdań u boku ojca homofoba?
Serio?
A wpisy typu: "(...) nie dla UE, Niemców, Green Deal, repolonizacji mediów (...) reforma wymiaru sprawiedliwości i samorządów terytorialnych (...)".
Naprawdę ktoś się jeszcze łudzi, że oni się będą teraz bali, bo mała przewaga głosów?
Serio?
Teraz dopiero się zacznie. Wybory za trzy lat, parlamentarne, mają w kieszeni. Mogę się założyć. Ktoś chętny?
Znajdą kolejny długopis, ten się wypisze.
Chyba, że najpierw przyjdzie kryska na Matyska, jeśli wiesz co chcę powiedzieć. Wtedy zacznie się paniczna walka o schedę.
Chyba że karty są już rozdane, ale nie można jeszcze powiedzieć: sprawdzam.
Ale to niedługo.






piątek, 10 lipca 2020

[443]. Poskładane

Właściwie nic się nie dzieje.
Poskładany. W środę była kontrola. Dostał "gips" w kolorze fioletu. A odgrażał się, że weźmie róż. Ale nie było. Pan od gipsowania zapytał, czy siedzi i gra na komputerze. Odpowiedź tak i siup gips taki, żeby nie zawadzało w palce. Wystające z ręki śrubki też były ciekawe. Ale że się ładnie goi, to następna wizyta za dwa tygodnie.
Nikt nie sprawdza naszej kwarantanny. Siedzimy więc. I z tego co napisali, to do jutra. Jutro nam znoszą chyba. Więc chyba od poniedziałku do pracy.
Luz, blues i nuda.
Ogarniamy się.
Siedzimy.
Pada. W końcu. I dobrze, bo przynajmniej chłodno jest. A jak chłodno, to pod pancerzem się nie poci. 
Inna sprawa, że starego konia trzeba myć. Włosy ma dłuższe niż ja i gęstsze, więc suszenie to jakaś mordęga. 
Chlebuję sobie. Piekę coraz więcej. Raz, że pyszne i szybko schodzi, dwa, że się spodobało ludziom. A trzy: zapomniałam, żem nie sama. Ja to jadłam bochenek kilka dni. A tu mi odkurzacz wjechał i dwa posiedzenia i nie ma.
Mam jeden przepis, który idealnie mi pasuje. Jeszcze powalczę z pszennym, ale to musi nadejść odpowiedni moment. Tak jak na zakwas, jak na żytni chleb, tak i na pszenicę przyjdzie.
A jeszcze w kwestii urzędowej.
Przylecieliśmy, a na drugi dzień dostaję maila, że mam zajrzeć na moje konto na stronie gov. Ja zaglądam, a tam: wiemy, że Twój syn przyleciał do UK. Napisz nam czy na stałe, czy mieszka z Tobą, i jaka jest sytuacja.
Przeżyłam szok. Ale zaraz przypomniałam sobie, że wypełniając druczek do kwarantanny podałam te informacje. I pięknie wszystko połączone ze sobą jest. Lubię to!


piątek, 3 lipca 2020

[442]. Koniec? Jaki koniec?

No i nie poskładali.
Znaczy założyli ładny gips, a raczej kijwieco, kompozytowe jakieś. Było tak:
- skarpetka
- skarpetka
- rolka czegoś co się namacza, zawija, ale w wyglądzie po zaschnięciu ekspresowym wygląda jak.. żywica epoksydowa - kolor do wyboru! Żółty, niebieski, czerwony, różowy, biały. Nie wiem co zrobili memu dziecku, ale wybrał biały.
- plaster
Czas: 5 minut. łącznie z pogawędką z panią zakładającą.
Potem ponowne zdjęcie, trzecie już w trzy dni. Sprawdzę dzisiaj w nocy, czy świeci.
Na zdjęciu wyszło, że owszem, kość się zeszła w jednej osi, ale w drugiej niestety nie.
Doktor zaznaczył rękę markerem, żeby było wiadomo która to chora. Mimo, że w gipsie...
Jutro więc zdejmą ten piękny "gips". Żeby dodać uroku całości: w naszym szpitalu nie ma miejsc na dziecięcym, więc jutro z rana jadę z młodym połamanym do innego miasta, zaanonsowani, zaopatrzeni w kopertę z kartami i badaniami, po teście na covid - młody.
Dwa pręty jednak. Nie wiem czy go zostawią tam i na ile, nikt mi nic nie powiedział. Ale już ustalone, że młody zostaje sam jak coś.
Tak, jestem wyrodna, ale tak naprawdę ze względu na wirusa i tak nie mogę tam zostać.
Zobaczymy więc co nas jutro czeka.
Na domiar złego potrzebowałam wydrukować papier do ubezpieczalni, żeby mi wypisali w szpitalu i dupa blada, drukarka, jedyna jaką znam w tym mieście, wzięła i padła. No to się nazywa złośliwość. Ale to pewnie dlatego, że w dzień wylotu dostałam rozpaczliwego maila od ryana, że muszę, MUSZĘ mieć druczek o lokalizacji po wylądowaniu w Berlinie, przez co pół soboty spędziłam na szukaniu urządzenia od Guttenberga, zarzucając robienie zakupów w tym czasie. Po czym okazało się, że rozdawali te cholerne druczki przed wejściem na pokład. To dlatego drukarka się zbuntowała.
No to idę spać, bo rano pobudka. O 7 stawiamy się w szpitalu..


czwartek, 2 lipca 2020

[441]. Z przytupem.

No bo jak inaczej?
Przecież zwyczajnie to nudno jest i na co to komu.
Zacznę jednak od środka.
Mamy to! Już jesteśmy razem. W końcu. Po 1,5 roku od złożenia wniosku do sądu.
A teraz obiecana opowieść.
Zaznaczam, że nie spodziewałam się tego, co nastąpiło już po moich postach.

W maju nagle wybuchła wiadomość, że loty wznawia wizz. Zakupiłam więc bilety, szczęśliwa, trochę niepewna, bo oficjalnie nic nie latało, ale że na koniec czerwca, to stwierdziłam, że przecież do tego czasu to wszystko się ładnie ułoży. Koniec czerwca, bo koniec szkoły, a także naglący, zbliżający się koniec ważności paszportu. Idealny czas, wszystko pasowało.
W międzyczasie przeniesiono mi z maja rozprawę, akurat na mój czas pobytu w kraju, więc pomyślałam: idealnie!
I wszystko szło pięknie, żarło, żarło i zdechło. Zdechło na ament.
Spędziłam dzień na kurwowaniu, tak, nie bójmy się użyć tego słowa, klęłam na czym świat stoi, najczęściej w myślach, ale często też nie tylko. W pracy zaczęłam wymyślać co można zrobić.
Plany wyszły takie:
- jadę busem. Ale przewoźnicy dali ceny zaporowe, no bo nic nie lata, to ludzie jak muszą to skorzystają. No chyba nie.
- kupię samochód. Wyszłoby taniej niż z przewoźnikiem w dwie strony.
- Kudłata mnie zawiezie. To była już jej propozycja, ale, niestety, kwarantanna po powrocie absolutnie wykluczona w jej przypadku.
W końcu wymyśliłam, że przecież samoloty nie latają tylko do Polski. Ale już do takiego Berlina a i owszem. A była też opcja do Pragi, Bratysławy, bądź gdziekolwiek, byle na kontynent i najbliżej jak się da.
No to cyk, tu rezygnacja, tu bilety. Ale jak z Berlinowa dostać się do kraju? Z pomocą przyszła mi kumpela, która...przysłała mi mema. Od słowa do słowa: przecież stamtąd jeżdżą flixbusy do Poznania. No to bosko! Obiletowałam sobie cały trip, od Londynu, do Londynu. Wszystkie w te i wewte. Szczęście na mnie spłynęło.
No i tak już sobie siedzę na Schonefeldzie, czekam na fliksa, przeglądam bilety i...o kurna. W jednym bilecie pomyliłam datę. Więc anulacja, wniosek o zwrot, kupno nowego. Jest.
Dojechałam, załatwiłam, odbyłam sesję w sądzie, z przefajną panią sędzią, no i powrót.
W Poznaniu spotkałam się z kilkoma osobami no i idę z kumpelą już na autobus do Berlina. Jeszcze kawiarenka, młody szaleje na elektrycznej hulajnodze, o którą wiercił mi dziurę w brzuchu od rana.
Siedzimy, pijemy napoje i wtem jedzie karetka. Podniosłam się, patrzę gdzie młody. Kumpela na to: daj spokój, to nie po niego, nie przyjechaliby tak szybko.
No i minutę później przychodzi młody, blady jak ściana, prawie mdlejący. Wystarczyło spojrzenie na rękę i już wiedziałam. Życie mi przeleciało przed oczami, cała wyprawa, męczarnia z nią związana, wszystko to miało zakończyć się na SORze. Przecież to zawsze jakieś pięć godzin, a ja mam autobus za dwie. Poszliśmy do szpitala dziecięcego, bo blisko było. Przyjęli nas od razu. Złamanie obu kości, jednej z przemieszczeniem. Nie ma mowy, żebyśmy zostali na noc, no nie, nie, nie. Pan doktor, pełen zrozumienia zaordynował zaopatrzenie bez nastawiania, dostaliśmy przeciwbólowe, dodatkowe bandaże, w razie gdyby nas nie chcieli przepuścić przez kontrolę, bo oni słyszeli, że często nie chcą. Ale kontrola niemiecka była spoko, zapytali mnie nawet co on sobie zrobił. Pan gwizdnął z wrażenia usłyszawszy, że dwie godziny przed wyjazdem to się stało.
Przylecieliśmy. Prosto do szpitala. Zdjęcia z Polski odczytać nie można, więc podjęto decyzję o zdjęciu ponownym. Ponieważ byłam obecna na RTG widziałam jak teraz wygląda wszystko. Kość się nastawiła. Ale jutro będą mi go składać i decydować co dalej. Bo jest młody i się zrośnie. W Polsce miałby wstawione dwa druty.
Także ten. Jak chce ktoś wycieczkę ekstremalną, to zapraszam. Zorganizuję za free.
Nie polecam jednak osobom o słabych nerwach.
Idę spać.