sobota, 27 września 2025

[513]. Jak mi się nie chce...

Chodzi za mną od jakiegoś czasu chęć, a raczej myśl only, żeby pisać drugi blog o dramach. Nie chcę Was tu zanudzać moimi zachwytami i rozkładaniem na czynniki myśli i emocji, które czasem bolą. 
Pomyślę o tym kiedyś. 
Bo nie wiem czy to dobrze wrzucać sobie kolejną rzecz do rutyny, kiedy ogarnianie życia chwilami mnie przerasta. Z kolejnej strony byłoby to usystematyzowanie tematu, uporządkowanie, poskładanie, porządeczek w dramowej głowie. Nie nie wiem nie wiem.

Próbuję ogarniać chaos, żeby był kontrolowany, ale marnie mi to idzie. W sensie kontrolę mam, jak zawsze wkładam rękę i wyciągam to czego szukam, czy to z rzeczy, czy to z głowy, ale chciałabym spróbować. Bo nie umiem w systematyczność. Jedyna to psiaszóstarano. To świętość. No, chyba że gad da mi pospać dłużej, ale najczęściej przychodzi mnie osmarkać swoim mokrym nochalem między piątą pół a szóstą. Pasuje mi, bo mało wtedy obiektów do wyrwania mi ręki. Cisza i spokój.
Ale pomijając zwierzęcia, systematyczności brak. A przydałaby się znów, gdyż uczelniane życie zmusza do obecności. 

Zapisałam się na szczepienie grypowe. Popytam o inne też przy okazji. A potem spotkanie z moją panią doktor w sprawach bieżących. Depresja, adhd i waga. Z pierwszego leki mnie dość dobrze wyprostowały, ale wydaje mi się, że dawka do zwiększenia. 

Coraz bliżej do zanabycia pojazdu. Raz, że to mus, gdyż w poniedziałek mało chwalebny powrót na uczelnię, dwa trzeba Młodego zawozić również. Poza tym oszczędność czasu i kasy, paradoksalnie.

A jeśli o uni chodzi to normalnie masakra. Mieli mi link wysłać do rejestracji, ale nie wysłali. Więc drogą mailową się porozumiałam z ulubioną korespondentką z frontu student - uczelnia, i w drodze tego porozumienia zostałam ręcznie wklepana do rejestru. Ale za tym przyszło trochę zamieszania, bo na platformie nie widziałam, żebym była dopuszczona do tajemnic trzeciego roku. W międzyczasie zmienili wygląd platformy i tfu! Niech ja znajdę tego dowcipnisia! W piątek miała się uaktualnić, czyli miał być plan, moduły w learning zone, a tu dupa. Z łaski pokazał się jeden moduł. I jeszcze z informacją, że poniedziałkowe zajęcia są przeniesione.. Skąd i gdzie nie wiadomo. Nie wiem też w jakiej grupie jestem, bo nie mam planu. Więc w poniedziałek kupię auto. I nie pojadę na uczelnię. W ogóle to zmieniła się nazwa kierunku, doszły mi roboty. Zmniejszyła ilość modułów, bo są cztery. I na razie nie widzę, żeby był jakiś projekt do zrobienia jak rok temu, ale mogę się mylić. Gdyż nie wiem nic. Ciekawie się zapowiada. 
Było nie popadać w stupor, nie kupować zepsutego auta i bywać na zajęciach. A tak to teraz powtarza się rok. Trudno się mówi. 

sobota, 20 września 2025

[512]. Pierwsze A (w nawiązaniu i z inspiracją).

Do napisania zbierałam się jakiś czas, bo myśli i plany ulotne są. I potrzebny zapalnik. Miałam ich kilka. Rozmowy z Młodym, wspomnienia dalekie i bliskie, a dzisiaj post u Racjonalnego Psychologa i tenże u Futra.
Pochodzę z rodziny mniej lub bardziej alkoholicznej. Raczej bez krwawych historii, ale z ogromnym bagażem wstydu.
Każda okazja do spotkania równała się piciu. Czy to grill na działce, czy to zakup mebli/pralki/telewizora, wzięcie kredytu, czy święta. Obojętnie co, zawsze zakropione, a raczej polane morzem wódki lub bimbru.
Nienawidziłam mojej rodziny, mojego domu, działki, ciotek, wujków, dziadka, znajomych i całego tego imprezowania. Najbardziej nienawidziłam mojej matki, a zaraz po niej ojca. Ojca, którego WSW zrzucało cichcem pod drzwiami, kiedy przywozili go z jednostki po wypłacie. Moje życie naznaczone było chlaniem, nie moim, pilnowaniem domu, siostry, sprzątaniem, karmieniem i wpierdolem, jak coś się nie spodobało.
Sama nie miałam ciągot do picia, nie jarało mnie to, ale z czasem alkohol pojawił się i w moim życiu.
Zdarzyło mi się chyba dwa razy urwać film. Miałam potwornego kaca. Zaliczyłam rzyganie w centrum miasta za przystankiem. Nic chlubnego. Miałam kilka takich miesięcy, kiedy tydzień w tydzień obalałam sporo whisky lub rumu, zawsze w tym samym towarzystwie. Było zawsze śmiesznie, zawsze były gry, kupa śmiechu i nigdy nie kończyło się agresją. Czy żałuję? Nie. Bo nie picie było istotą tego stoczenia. Pomogło mi to, o ironio, stanąć na nogi. 
Przestałam pić dużo. Piłam troszkę i bardzo rzadko. Doszłam do momentu, w którym odczułam "rozdzielenie" - umysł ciągle był trzeźwy, ale ciało nie działało jak bym chciała. Nie spodobało mi się. Od tamtego czasu minęło kilka lat. Piję czasem drinka lub dwa, nie bo muszę coś wyciszyć, zasłonić, czy rozluźnić. Piję, bo lubię smak whisky. I rumu. Ale od tych kilku lat zdarza mi się może z 4-5 razy do roku.
Nie udaję, że jestem abstynentką. Wiem natomiast, że nie jestem alkoholiczką. 
I to, poza moimi dziećmi, mój ogromny sukces.

wtorek, 16 września 2025

[511]. Niespodziewany zwrot akcji.

Otóż. 
Wróciłam. 
I nie uwierzycie jak Wam powiem.
Młody sprzątał łazienkę. I ODRATOWAŁ ten utopiony KAWAŁECZEK MYDŁA. Bo się zatrzymał na kratce, a pod grzybkiem. A żeby wyczyścić odpływ to grzybek odkręcamy. I jest! Eksperyment trwa!
Teraz biedulek, że synek, nie że kawałeczek mydła, chrapie w swoim pokoju, bo emocje dnia dzisiejszego chyba mu się skumulowały.
A dzień dzisiejszy to jego pierwszy dzień na uniwersytecie. Studenciak pełną gębą, ale trochę zamotany. No i ciut przytłoczony. Ale mam dwa tygodnie, żeby go powspierać, bo potem ja zaczynam mój trzeci rok. 

Jutro planuję przemeblowanie. Niewielkie, bo nierówna podłoga nie daje zbyt wielu możliwości, ale jednak. Zobaczymy jak pójdzie, bo plany planami, a wiadomo, że wychodzi jak zawsze. 
Czeka mnie też obdzwonienie kilku miejsc, bo trzeba załatwić rzeczy. Strasznie nie lubię. Odkładam ile się da. O, przypomniałam sobie, że muszę zamówić leki. Dobrze, że przez aplikację. Ale i umówić się do lekarza. I okulisty. Spróbować zrobić progresywne oksy. Tylko dobrać oprawki. 
I jeszcze wymyśliłam, że mój siwy odrost zafarbuję na kolorowo. Zobaczymy jak to wyjdzie. Muszę to przegadać. 
No i porządki. Koniecznie. 
Tyle się nazbierało pomysłów, że obawiam się o realizację.
Jak zwykle.

niedziela, 14 września 2025

[510]. Jeśli

Jeśli coś mnie wykończy, to na bank nie będzie to zawał. To będzie pies. Obojętnie który.
Mój osobisty owczarek przyziemił mną dwa razy. Dzisiaj lot z trzech schodków zafundował mi owczarek Kudłatej. Piąta kolumna normalnie. Germany, jego mać. Zgarnęłam ciuchami całą kałużę, bo pada od kiedy tu jestem (z czego się cieszę!). Pracownik firmy przy schodkach wyszedł nawet do mnie zapytać czy ok, bo widział na kamerce mój lot. Ja myślę jednak, że to wstrząsy go wywabiły z lochu. 
Bo jestem w delegacji. Na Północy. Bliżej mi do Belfastu i Dublina oraz Glasgow, niż do Londynu. Delegacja ma na celu pilnowanie zwierzyny, znaczy dokarmianie i wyprowadzanie. Nie zaglądałam jeszcze do węża, ale kot już mi się zapakował do plecaka, pies śpi w nogach, a ciuchy już suche. 
I siedzę sobie tak sama. Moje mydełko nie dało się wymydlić. Tuż przed wyjazdem postanowiło się utopić i wpadło w odpływ. Było już na tyle malutkie, że nie było co ratować. Doświadczenie zatem skończyło się przed czasem, nie do końca porażką, ale czuję niedosyt. 

Myślicie, że Młody, zostawiony w domu samotnie z naszą owcą, cieszy się z wolnej chaty? A takiego. Wczoraj dzwonił do mnie kilka razy, żeby zdać relację co kupił i jak mu smutno było robić zakupy mini tylko dla siebie. A w nocy przegadaliśmy 2 godziny. Byłoby dłużej, ale rano musiał odbyć podróż do weterynarza, bo odnowił się psu problem. Ze szczęką. Znów na sterydach jest. Z jednej strony staram się uważać, żeby go nie uszkodzić, ale wytłumacz mu, że nie będzie rzucania piłeczki, bo będzie bolało w zawiasach. Nie da się. A ten baranek wkłada w łapanie całą pasję i siłę, więc wali łbem w ziemię czasem, fika i co poradzić. Ma prawdopodobnie uszkodzenie od młodości, albo wadę genetyczną. Steryd mu pomaga, więc nie jest źle. Ale nam jest smutno.




sobota, 6 września 2025

[509]. Egzystencjalne rozkminy.

Przychodzę dziś z głupim pytaniem. 
Z lenistwa ono powstało.
Z powodu mojego niechciejstwa i odkładania, nie chciało mi się wyjąć nowego mydła z szafki.
I tak Młody mnie atakował wyrzutem, że trzeba by kupić nowe.  
A ja twardo, że jest w szafce. Na mydelniczce leżał kawałeczek, potem mniejszy, potem już dwa, bo się złamał. I wtedy na kolejne pytanie Młodego odkrzyknęłam, że przeprowadzam doświadczenie i chcę pierwszy raz w życiu zmydlić mydło do samego końca. Jego zatkało na kilka sekund i stwierdził, że faktycznie, nigdy nie dotrwaliśmy do ostatniej bańki.
I przeczesując myślami swoje życiowe doświadczenia w tym względzie to nigdy nigdzie u nikogo nie widziałam czegoś takiego. Bo albo resztka szła do kosza, albo była przyklejana do nowej kostki i tak znikała, ale nigdy samotnie.
A jak jest u Was?


Mały update. Trzy dni deszczyku, chwilowa ulewka i oto wraca.




PS: Głupie rozkminy to dlatego, żeby nie wpaść w rozpaczanie nad sytuacją współczesnego świata. Ale nadejdzie ten czas.

niedziela, 31 sierpnia 2025

[508]. Szósty zmysł.

Mieliście kiedyś tak, że wasze ciało wcześniej wiedziało, że nadejdzie katastrofa? Przeczucie, intuicja, trzecie oko, szósty zmysł. Ja mam. Trochę to wynika z ciągłej analizy i skanowania otoczenia i relacji, trochę z tworzenia scenariuszy, trochę z powietrza. Jak coś wisi to ja łapię.
Mam tak. Mówi się, że to więź z kimś daje znaki. Jak jest silna, to podskórnie wyczuwa się rzeczy. 
Może coś w tym jest.
Mnie zwykle boli żołądek, zaciska się węzeł na nim. 
Dzisiaj oglądam dramę. I czuję za bohaterkę. Czuję uczucie zdrady. Widzę jak rozpada się związek. 
żołądek podchodzi mi do gardła, bo nie czułam tego od 14 lat.
Chce mi się krzyczeć. Chciałabym dać mu w twarz. 
Boli. Cholernie. 
Ale czuję się z tym dobrze. Bo to za mną, daleko w tyle. Tamto moje nie boli. Moje jest już rozbite w pył. Niezapomniane, bo nie da się zapomnieć. Ale nieistotne już teraz. 

Za to pokochałam koreańskie dramy. Mówią o emocjach. Pokazują je w całej okazałości. Trzymają w naprężeniu jak gryf gitary struny. Ode mnie zależy jak zagram. Dzisiaj już nie fałszuję. Nie robię tego sobie. Dzisiaj pękłabym przy pierwszym dźwięku.

Dla chętnych: VIP, 2019 rok. Dostępny na Netfliksie. 

piątek, 29 sierpnia 2025

[507]. Nocne rozmowy.

Kiedy wypadałoby się położyć spać, odwlekamy ten moment jak tylko się da. Zwykle wystarczy słowo, a płyną opowieści, z obu stron.
Zwykle iskrą jest jakieś wydarzenie, spostrzeżenie, albo niezgoda z prawami rządzącymi światem.
Rozmawiamy o wszystkim, nie ma tematów tabu. Nie ma strachu, ani wstydu przyznać się do słabości i błędów. Nie ma obaw przed niezrozumieniem.

Wczoraj zatkało mnie dokumentnie. Ale też zrobiło mi się ciepło na duszy. Usłyszałam najwspanialsze słowa, jakie mogłam usłyszeć.
- dziękuję, że nas tak dobrze wychowałaś. I że jesteś taką fajną mamą.

Jak do tego doszło - nie wiem. Samo tak wyszło. 
Wczoraj ten temat poruszaliśmy, bo zgadało nam się o kolegach Młodego. A właściwie o relacjach rodzinno-domowych. 
Przeskakiwaliśmy po tematach o czwartej nad ranem, oglądaliśmy zdjęcia, komentowaliśmy.
Fajne mam te dzieci. 

Młody w ogóle to jest ewenement. Chodzi na domówki do kumpli. Wszyscy są pełnoletni, więc czasem coś piją. Tak szczerze, to ciągle nie mogę z tego, że to już 19 lat ma. No ale wracając. Piją, jedzą, grają w gry. A ja wiem, że jak Młody idzie na imprezę, to będę mieć gorący czat na messengerze, bo mu się nuuudzi. I wtedy wiem ile kto wypił, co jedli, o czym gadają. Każdy coś tam przynosi. Młody kupuje alkohol, np. whisky, albo soplicę. Śmiesznie jest jak mnie pyta co my piliśmy na domówkach. Albo pyta co ma kupić. Ale hit jest taki, że to co on kupuje, to mało kto pije. Więc Młody targa butelki do domu. Nie zostawia. Mam z niego bekę.
A ostatnio zabił mnie tekstem:
- mamy imprezę za trzy dni, a mi już się nudzi.

Kurtyna.

środa, 20 sierpnia 2025

[506]. KIA. No-KIA.

Mam - jeszcze - KIA Sportage. Bardzo fajny samochód pod względem komfortu jazdy, wielkości, no bajeczka. Mówię, że to pierwsze auto, do którego wsiadłam i pasuje mi idealnie. Jakby szyte na miarę.
Cieszyłam się nim aż 2,5 miesiąca. A bujam się z całą akcją półtora roku.
Okazało się, że znika olej. Nie cieknie, nie ma dymu za furą, nic się nie dzieje. Ale uporczywie włącza się kontrolka od niskiego poziomu oleju. Dodatkowo auto wpada w tryb awaryjny i 2000 obrotów i ani drgnie. Nie przyspiesza, mimo gazu w podłodze. 
Cały proces gwarancji, 30 dni od zakupu, utrzymałam. Przepis mówi, że w ciągu 30 dni od zakupu mam prawo zwrotu auta i kasy bez dodatkowych kosztów, jeśli wyjdzie jakaś wada ukryta. O przepisie jeszcze później. Ale sprzedawca okazał się chujem i zaczęła się wojna nerwów.
Najpierw zgłosiłam, że kontrolka się świeci. Kazali przyjechać. Przyjechałam, ale nawet nie zajrzeli pod maskę. Nie ma błędów, lampka zgasła, jeździć obserwować. Kilka dni później zaświeciła się znów, więc odstawiłam auto do sprzedawcy, bo stwierdzili, że to pewnie jedna część, zawór PVC. Ale że nie umówiłam się na odstawienie auta, tylko przyjechałam, chłopcy stwierdzili, że mnie wezmą na nerwy. Przetrzymali mi auto miesiąc, twierdząc, że część tak długo idzie. Chyba piechotą.
Wymienili. Odbieram auto, a tam przejechana mila. Nawet niecała. Spod warsztatu na parking. Nie sprawdzili auta po wymianie. No to odebrałam, ale zaczęłam sprawdzać olej przed każdym wyjazdem i robić zdjęcia. Po jakichś 2 tygodniach olej zniknął. Więc znów do sprzedawcy. Przysłali mi mechanika pod dom. Z dnia na dzień. Z częścią, oryginalną tym razem. Wymienił mi to na parkingu, wlał olej i pojechał. Po 400 milach 5 litrów oleju zniknęło. Bagnet suchutki. 
I tu zaczyna się taniec.
Walka o zwrot pieniędzy. 
Poruszyłam Citizen Advice, gdzie dowiedziałam się ciekawych rzeczy o tym przepisie. Otóż, jeśli zgłoszę problem w terminie, to wystarczy jedna próba naprawy usterki, jeśli skończy się niepowodzeniem, mam prawo zwrotu. Ja dałam im dwie szanse. I co najlepsze, jeśli zgłoszenie jest w terminie, w ciągu pół roku mogę się o ten zwrot ubiegać.
Potem AA Cars, które sygnuje swoim autorytetem komisy. Negocjacje nie przyniosły efektu, ponieważ uznałam, że nie powinni mi odliczać za przejechane mile. A auto już stało nie jeżdżone, bo nie chciałam nabijać licznika. 
W końcu poszłam z tym do sądu. Z mojej głupoty, ale jednak szczęścia nie doszło do wysłuchania stron. Po prostu nikt się nie spodziewał, że opłata sądowa jest podzielona na court fee i hearing fee. To drugie poznałam po fakcie, kiedy odrzucono pozew. 
Po rozmowie z sądem złożyłam drugi raz dokładnie taki sam pozew. Ale nie odebrano listu. Ponieważ adres się zgadzał, sąd uznał za doręczony. I poinformowano mnie o tym, że mogę złożyć wniosek o nakaz zapłaty. 
Który złożyłam.
Właśnie mija miesiąc od wydania nakazu. Jeśli do jutra nie dostanę kasy, firma będzie w rejestrze z obciążeniem, przez 6 lat, a ja naliczę odsetki.
Czy mi przykro? Wcale. Może tylko z powodu braku auta, które oglądam przez okno. 
Zobaczymy co dalej. 
A wracając do usterki. Okazuje się, że nie jestem jedyna. Jest jakaś wada silnika i żre olej na potęgę. No ale nie uśmiecha mi się dolewać co tydzień 5 litrów oleju. Bo to drożej niż paliwo wyjdzie.
I tym sposobem boję się kupić kolejną KIA. 
I ciągle się waham co tym razem wybrać.


wtorek, 19 sierpnia 2025

[505]. Czasem.

Ostatnio co się budzę to jest czwartek. Gdyby nie organizer do leków to bym zupełnie nie wiedziała jaki mamy dzień. 
Przespałam szóstą rocznicę. O miesiąc. Tak sobie uzmysławiam, że nie jestem tu od zawsze, ale jakby jednak. Przeczytałam dziś u Moniki, że ona już osiem i to mnie popchnęło do policzenia i osadzenia w czasoprzestrzeni. 
W ogóle jakoś lubię takie kamienie milowe z datami. Na przykład to już jedenaście lat od rozwodu. Trzydzieści trzy od matury. I śmierci taty. Trzydzieści pięć od początku związku. Dwadzieścia siedem od ślubu. I mogłabym tak w kółko. I wcale nie to, że liczę czas. Raczej zadziwiam się wielkością liczb.

...

A czas zapierdziela niezmiennie. Jeszcze nie tak dawno oglądałam Modę na sukces, karmiąc Pierworodną. Osiem lat później Młodego. Zdziwiona, że rzeczona Moda dalej leci. 
Aż tu nagle mam w domu Studenta. 

...

Niech ktoś mi wytłumaczy ten fenomen. 
Wszyscy znamy miejskie baśnie na temat angielskiej pogody.
Mgła, wilgoć, nieustanny deszcz. No nie ma lata, warunków do życia i ogólnie dno.
To ja się zapytam: gdzie? 
Ostatnie miesiące, ba! lata to susza. Padało kilka razy. Na palcach jednej ręki policzę. 
I tak, wcale mi się nie podoba ten ukrop piekielny. Gdybym go potrzebowała to wyniosłabym się na południe Europy!

A to dowód. 
     
                      

Zdjęcia mniej więcej z tego samego miejsca. To taki kawałek fosy, za trzcinami jest wysepka. Wyschło to to w miesiąc może. 
Rozpaczam. 

czwartek, 31 lipca 2025

[504]. No more tears

Zbieram się i zbieram.. Piszę i kasuję. Nie mogę uformować myśli w zdania. A jak już, to mam nadprodukcję. Milion wątków pobocznych, tematów dodatkowych i dygresji. I ta podła chęć wyjaśniania co mam na myśli.
Aż mi się chce napisać: domyśl się!

Joanna Kołaczkowska.
Ozzy.
Hulk.
Chuck Mangione.

Świat traci Mistrzów. W kolei rzeczy. I bez kolejki. 
Czy mi smutno? Bardzo. Z każdym takim odejściem robi się pustka. Taka dziura w materiale. W takim, którego nie zacerujesz i żadna łatka jej nie przykryje.
I zdaję sobie sprawę, że teraz biorą z moich lat młodości, kiedy kształtował się mój gust muzyczny, charakter i osobowość. I to powoduje, że ta strata jest jeszcze większa.

W międzyczasie moje własne zmagania. Z temperaturami. Z niemocą. Ucieczką przed wykonaniem rzeczy wymagających pilnego wykonania.

Ból jajników jakby skumulowany za te wszystkie bezbolesne miesiączki z mojego życia. Odkryłam dobroć estriolu i widzę jak bardzo, ale to bardzo powoli zmieniają się skutki menopauzy. Pocieszające. Ciut.

Chcąc nie chcąc wiadomości z kraju do mnie docierają. [A propos, rozwala mnie moja matka, która myśli chyba jak dziecko, że jak kogoś nie widać, to ten ktoś siedzi jak lalka i nie rusza się, nie wie nic. Zabawne.] Rząd się rozpada. Nawrocki zbiera śmieci do swojej kancelarii. Z dnia na dzień przeraża mnie bardziej wizja tego, co się stanie za chwilę. Bodnar odchodzi. Debil ułaskawia. Rozliczeń nie ma. I nie będzie. Współczuję bardzo. 

Z rzeczy ciekawszych, dostałam dzisiaj pismo z sądu, i to jest bardzo dobra wiadomość, ale napiszę obszerniej jak się zbiorę. Na razie gotuje się we mnie i gwizdek co jakiś czas puszcza parę. Szczególnie jak trzeba zrobić zakupy, albo przemieścić się w przeciwległy kraniec miasta. A bryka stoi pod oknem i czeka. Wkurw nieziemski mnie trzęsie, ale co zrobić.

No i cierpię na przewlekłe uzależnienie od k-dram. I na bezsenność. Tryb mi się przestawił. Ja serio powinnam mieszkać w Korei. Tam teraz jest 10 rano.



sobota, 28 czerwca 2025

[503]. Jak mi odbiło.

Mam taki feler, że jak mi ktoś coś poleca, na przykład książkę, film, serial, to ja wtedy nie. Nic co jest na topie. Szczególnie z książkami tak mam. Już chyba o tym kiedyś pisałam, że na punkcie Whartona odbiło mi parę lat po fali licealnego zachwytu moich kolegów nad Ptaśkiem (był jeden egzemplarz i chyba wszystkie klasy z mojego rocznika sobie go pożyczały. Oprócz mnie). Którego przeczytałam jakoś na końcu, bo najpierw byli Spóźnieni kochankowie, a potem Niezawinione śmierci, w którym to egzemplarzu miałam autograf, wystany chyba z dwie godziny w kolejce do księgarni, a który to egzemplarz został stracony. Nienawidzę pożyczać książek!! To już ze 30 lat temu, a ja ciągle mam tę zadrę w sercu, bo cała kolekcja zaginęła. Tak, napisałam o tym znów, bo mi się żółć wylewa uszami jak sobie pomyślę. Dość powiedzieć, że to była rodzina, a ja dyplomatycznie nie nawiązuję kontaktu. W zamian moje dziecko nie oddało serii Heńka Portiera. Może to dlatego nie przeczytałam i nie daję się namówić, żeby przeczytać? Nieważne.
W każdym razie nie. Jestem jakimś oszołomem i nie lubię takich akcji. Mam wewnętrzny bunt. 
No i tak było z Kudłatą, która namawiała mnie, żebym obejrzała fajny serial. How to get away with murder. Odkładałam jakiś czas, ale w końcu się skusiłam. No coś pięknego. W sensie to był początek miłości do kryminalnych seriali, lepszych niż Gliniarz i Prokurator i Dempsey and Makepeace na tropie. 
No i nastał zeszły rok. A nawet chyba wcześniej. Kudłata zaczęła mi anonsować koreańskie dramy, kryminalno - prawniczo - socjologiczno - obyczajowe. No jak to ja, opierałam się chyba z pół roku, mówiąc tak tak, obejrzę, kiedyś.
Nastał jednak taki moment, pewnie jakieś zaliczenia były, albo inne raporty i asesmenty, że zasiadłam przed netfliksem, bo znudziły mi się Przyjaciółki na polsacie. I obejrzałam moje pierwsze trzy dramy. 
Powiedzieć, że to dobre dramy, to nic nie powiedzieć. Spodobało mi się wszystko. I scenariusze - zagmatwane i tak pokręcone, że od pierwszego do ostatniego odcinka siedzi się i trzęsie kolankiem w napięciu, i aktorstwo - powiem tyle, że można się zakochać, i plenery - Seul znam już jak własną kieszeń. I to, że jak jedzą makaron to siorbią, jak mają beknąć, to bekają, pierdzą, żartują i to wychodzi naturalnie. 
No i po obejrzeniu tych kilku dram wpadłam po uszy. Oglądam i stare i nowe dramy, mam ukochanych aktorów i aktorki, łykam jak pelikan wszystko. Nie trafiłam jeszcze na jakiegoś gniota. Serio. Nie przeszkadza mi, że w tych samych domach kręcą dwadzieścia dram, każda inna. Serio. U nas jak w filmie grają zestawy aktorskie to jest do porzygu: Karolak, Adamczyk i ferajna. Tu nawet jak się powtarzają aktorzy, to nie przeszkadza. A potrafią w jednej grać cudowną matkę, ojca, dyrektora, córkę, a w drugiej wredną sukę teściową, albo przestępcę, czy słodką idiotkę. 
No więc mi odbiło kompletnie.
Obejrzałam: 176 dram, zwykle odcinek trwa godzinę. Odcinków średnio jest 16. 
Myślałam, że mi się znudzi, ale nie. Kolejkę mam długaśną, dwie platformy koreańskie i mnóstwo książek do nauki języka. Tak. Taki jest plan. 
PS: Jak coś to chętnie polecę. 
Dramy do oglądania.
I do Seulu. 

niedziela, 22 czerwca 2025

[502]. Lato wybuchło.

I zmiotło mnie z planszy. 30 stopni na zegarze to nie na moje nerwy. Zastygłam więc przyklejona do fotela. I czasem do smyczy. Funkcjonuję w nocy, w dzień śpię. Inaczej się nie da. Muszę się jednak przestawić, bo robi mi się z życia bigos. 
Z każdym dniem widzę, jak z chaosu hormonów i informacji wyłania się diagnoza adhd. Czy gdyby człowiek wiedział wcześniej byłoby lepiej? Zapewne. Poukładałabym sobie to wszystko znacznie bardziej i nauczyła się żyć. A teraz przez tą cholerną kumulację zapadłam się jak w ruchomych piaskach. Oczywiście, że się wydrapię z tego, ale czeka mnie ciężka orka. Trudno.
Zacznę ogarniać. Od jutra.




piątek, 6 czerwca 2025

[499]. Trafiłam do piekieł.

Na parę dni straciłam dostęp do googla i bloga. Blog znikł dokumentnie. A ja się  wkurzyłam niemiłosiernie. No ale to moja wina, niczyja inna. Bo mam jedną ułomność.
Nie mogę zapamiętać hasła do googla. no nie i koniec. A jestem taka mądra inaczej, że nie zapisuję jak zmieniam. No bo przecież będę pamiętać, do jasnej anielki!
Tym razem najadłam się strachu.
Otóż zmieniłam laptopa. Stary ma rozwalone gniazdo do ładowania, więc już ledwo zipie, czas był kupić nowy. Kupiłam. Ale nie spodziewałam się, że uraczą mnie windowsem 11. Znaczy spodziewałam, nie że nie. No i uraczyli. Nosz powiem wam, że nerw mnie złapał. Nic znaleźć, nic zmienić, ciągle coś mi tu niespodziankowo działało, i wcale to nie były dobre niespodzianki. Przez to uruchamianie tego dziada zajęło mi trzy dni. Bo co włączyłam, to mi się odechciewało. Jak ze sprzątaniem.
I tak mnie po wszystkim naszło, że może by już w końcu odpalić blog i napisać słów parę. I tu niespodziewanka kolejna. Bo adres majlowy pomocniczy to już go starożytni rzymianie nie pamiętają, hasło jedną wielką niewiadomą i weź się teraz zaloguj.
I super, pierwszy post poszedł, ale.. Dostałam info, że zauważono nietypowe działania na koncie i mi je zablokowano. Próbuję wejść na blog i.. Nie ma. Wiecie co czułam, nie?
Próby przypomnienia sobie hasła spowodowały zimne poty. Żadna próba się nie udała. Ale jakimś dziwnym trafem udało mi się zmienić najpierw adres pomocniczy, o czym nie wiedziałam i dodać telefon. Odpuściłam te cholerne frustrujące próby logowania na dwa dni. W tym czasie nauczyłam się robić dalgonę. Kawę po koreańsku. No powiem  Wam, że pychota. I w końcu, zrezygnowana, wczoraj, ponownie próbowałam. I. Udało. Się! Wróciłam do żywych. A już byłam gotowa zaczynać od nowa.
Tak więc strach minął, hasło jeszcze pamiętam chyba. Ale to czas, żeby założyć sobie notesik. 
Tak mi się zdaje.


dalgona


dalgona z wczoraj


odzwierciedlająca moje nastawienie


i tu też.

Kubki przyjechały z Polski właśnie dzisiaj. No uwielbiam. 


poniedziałek, 2 czerwca 2025

[498]. Jak odkryłam literki.

D i ADHD.
Kiedyś dowiedziałam się, że jestem DDA. Już o tym pisałam w zamierzchłych czasach, więc nie będę powtarzać, ale nawiążę.
Myślałam wtedy, że pstryk i już wiem. Zrozumiałam wiele, wiele sobie wybaczyłam, wiele zmieniłam. I to działało. Wyszłam na prostą, chociaż wcale prosta nie była. Ale tak mi się wydawało.
Kiedy z perspektywy czasu rozmyślam nad sobą i tym co się ze mną działo i dlaczego, zaczynam w końcu tę układankę rozgryzać i wszystko trafia na swoje miejsce. W końcu widzę, że wszystko działa w systemie, a nie osobno. Jedno wynika i wpływa na drugie. Zrozumienie tego jest olśnieniem.
Depresję nazwałam imieniem dopiero rok temu. Przeszłam załamanie, z błahego powodu, ale nigdy nie zapomnę uczucia bezradności i bólu mentalnego, jaki mnie dopadł. 
Po wszystkim zastanawiam się co wpłynęło na taki obrót spraw. Wydaje mi się, że to hormonalne zmiany i menopauza. Bo tak analizując wszystko zawsze była jakaś część mojego umysłu pogrążona w takiej ciemnicy. Tylko dawałam sobie z tym radę. Bo nie mogłam nie dać. 
Kiedy już sobie ogarnęłam życie, zaczęłam znów bardziej grzebać we łbie. Trochę z okazji zmian menopauzalnych, które obserwuję i składam do kupy. No i tak odkryłam, że mam ADHD. 
Prokrastynacja to moje przekleństwo. Kiedyś uważałam, że działanie pod presją czasu daje lepsze rezultaty w moim przypadku i tak rzeczywiście było. Ale teraz zauważyłam schemat. Wiem już jak to działa i z czego wynika. 
Albo rozpraszanie się. Typowo: idę siku, ale przy okazji umyję umywalkę, wstawię pranie, umyję lustro. Ostatnio poszłam zamiast do łazienki to do kuchni i wstawiłam zmywarkę, umyłam blaty, duże garnki, posprzątałam...I przypomniało mi się, że to nie tu chciałam iść. 
Albo plan ogarnięcia chaosu i bałaganu. Mam zapał, już się przyszykuję i...jak widzę ile jest do zrobienia, to mi się odechciewa. 
Ale walczę. I mikrozwycięstwa zaliczam. Na przykład naprawiłam łóżko, zmywarkę i ogarnęłam chatę. Jeszcze muszę zmienić zamek w drzwiach i złożyć szafkę do łazienki, bo od miesiąca stoi na przedpokoju w kartonie, ale kiedyś się wezmę. 

Znów miałam lądowanie bez telemarka, za to z kołyską. Prawie zakryłam się nogami od tyłu. Tym razem lazłam po trawie, wdepnęłam w ukryty dołek i sruuuuuu. Dobrze, z jednej strony, że trawa nieskoszona, to i miękko było upaść na twarz. Z drugiej, gdyby była, dołek byłby widoczny. Nie dogodzisz. Pies tym razem nie zawinił. Ale średnio go obeszło, że ziemia się zatrzęsła.

Przez trzy dni z rzędu przelatywały nad nami Red Arrows. Grupa akrobacyjna Królewskich Sił Powietrznych. W tym roku nie dałam rady upolować fotek, ale pokażę Wam z zeszłego.





Wybory skomentuję kiedy indziej. Jeszcze nie jestem w stanie ogarnąć natłoku myśli.

piątek, 16 maja 2025

[497]. Przegląd katastrof

Będzie klęte. Ostrzegam.
W styczniu mój kochany, niemiecki czołg (wiem jak to brzmi, ale nazywam go często piątą kolumną, albo BMW, bo ma czaszkę w kształcie płetwy rekina. Znaczy taki spłaszczony kawałek na czubku i to mi przypomina antenę z BMW), reagujący na wszystko co się rusza, zrobił mi psikusa i wyczuł skubaniec z daleka faceta z konkurencją, czyli psem. Więc postanowił się zaprzyjaźnić, nie zważając na to, że do drugiej strony smyczy jestem przytwierdzona ja, co prawda, wagi słusznej, ale zaskoczonej. I akurat byłam w trakcie podnoszenia się znad trawnika z woreczkiem, gdy czołg ruszył. W kaloszkach, z górki, po ciemku częściowo, z zaskoczenia, fizyka mnie nie wspomogła. Napęd na cztery był silniejszy, wykorzystał moment i pociągnął mnie na spotkanie z grawitacją. 
Wszystko byłoby cacy, gdyby nie podłoże błotne i kaloszki. 
Cóż, wyjebczyłam się spektakularnie, huknęło zapewne na kontynencie, za to ja wpadłam w ten woreczek, którego nie zdązyłam zawiązać, błoto i ta dzika bestia poleciała do kolegi. Za karę nosił kaganiec przez 3 miesiące. 
W każdym razie pojedynczy tulup bez telemarka skończył się u mnie na lewym boku, skutkując, poza upierdoleniem w byłej karmie i błocie, stłuczeniem mięśni ramienia. Bardzo bolesnego, powodującego, że mogłam pomarzyć o podnoszeniu ręki. Ciągle są pozycje w których nie mogę, bo boli. O obitych kolanach nie wspomnę.To mi zostało, poza urażoną, zachwianą dumą. 
Potem złamałam paluszek, ale o tym było. I to też przez piątą kolumnę.
A dzisiaj poszliśmy z piłką. porzucać, żeby ten szatan sobie pobiegał. No i cofałam się, żeby złapać.. Zahaczyłam o trawę butem i wypierdoliłam się na plecy. Równie spektakularnie i myślę, że jeszcze trzy razy i dopłyniemy do Islandii. 
Teraz mam stłuczone udo. LEWE. Znów mięśnie. Więc siedzę jak połamaniec. Ledwo kuśtykam do łazienki.
Ten kudłaty potwór mnie wykończy.
Ale prędzej wykończy mnie menopauza. Okres trwał miesiąc. Cały, pieprzony miesiąc. Poszłam do lekarza i wyszło nam, że jak nie minie to mam wrócić po tabletki wstrzymujące. Zdarzył się jednak cud. Dzień po wizycie w przychodni magicznie wszystko się skończyło. Pstryk i nie ma. 
Jednak my to mamy przewalone w tym życiu. Serio. Nie dość, że większość czasu męczymy się średnio co miesiąc, rodzimy, mamy pmsy, to jeszcze na zakończenie trzeba nam dowalić menopauzą, która może trwać i kilka lat. No bo czemu nie!
Kurwa! Ja pierdole!




środa, 23 kwietnia 2025

[496]. Pokolenie XYZ

Jakiś czas temu rozmawiałam z Młodym. Często mamy sesje roztrząsania tematów społecznych, globalnych, światowych, politycznych, prawnych, emocjonalnych i wszystkich innych bieżących, wywołanych jakimś zdarzeniem. Albo po prostu chęcią podzielenia się myślami.
No i trafiło tym razem na Dojrzewanie. Serial. 
Dawno temu zaczęłam się dzielić pewną myślą z otoczeniem.
Kojarzycie te wszystkie memy i posty, gdzie z łezką w oku wspominamy trzepaki, klucze na szyi i jakie to mieliśmy wspaniałe dzieciństwo i jakich silnych, mądrych ludzi z nas to zrobiło. Czyli kiedyś to było, teraz już nie ma.
Otóż po pierwsze gówno prawda. Rodzice wcale nie mieli dla nas więcej czasu. Wcale nie zajmowali się nami i nie przejmowali. Mieliśmy żyć równolegle z nimi, nie stwarzać problemów, a jak nie to wpierdol. Sama marzyłam, żeby mnie adoptowali jacyś fajni ludzie. Marzyłam o tym, żeby moi rodzice chcieli się mnie pozbyć i oddać komuś innemu. Kilka razy zdarzyło mi się o tym wspomnieć w jakiejś rozmowie i okazało się, że nie byłam jedyna. Przypadek? Nie sądzę.
Po drugie i chyba najważniejsze, skoro tak wspaniale się wychowaliśmy na tych trzepakach, dlaczego nie daliśmy tego swoim dzieciom? Dlaczego nie zrobiliśmy z nich takich samych wspaniałych ludzi? Bo tak, to my jesteśmy rodzicami dzisiejszej, złej, okropnej, pizdowatej, przemocowej młodzieży. 
Więc kto za to ponosi winę?
Nie nauczyciele. Bo oni mają tylko szlifować to, co dzieciaki wyniosą z domu. Dodając do tego naukę, wiedzę, ale nie ucząc podstaw. A tych podstaw muszą nauczyć rodzice. Moralności, konsekwencji czynów, radzenia sobie z życiem. 
I nie technologia jest tu problemem. Nie ten zły internet i telefony. 
My.
Rodzice, którzy dali dzieciakom to wszystko bez koniecznej instrukcji obsługi. Bez umiejętności wyciągania wniosków, bez wiedzy jak poruszać się w wirtualnym świecie, bez konfrontacji z rzeczywistością. Bez wzorca moralnego.
I o tym właśnie jest ten serial. O tym, że nam się wydaje, że przecież zrobiliśmy wszystko dla dobra dzieci. 
Nie zrobiliśmy, a wręcz śmiem twierdzić, że większość rodzin nie zrobiła nic. Dając ogromną wolność, nie postawiliśmy granic. Nie daliśmy limitów. Nie nauczyliśmy myślenia. Za to wypaczyliśmy cały proces wychowywania dzieci, które doskonale umieją wykorzystać tę wolność, ale odwrotnie niż byśmy chcieli.
Ja sama, mając świetny kontakt z dziećmi ciągle z tyłu głowy mam obawy. Nie skończyłam rozmawiać, bo przecież dorosłe są. Może już nie wychowuję, ale cały czas jestem. 
Pewnie że popełniłam, popełniam i popełnię w cholerę błędów. Nie da się tego ominąć. Mogłabym zwalić je na czasy, moich rodziców, przeszłość, złą technologię, ale prawda jest taka, że to tylko i wyłącznie nasze wybory i nasza edukacja kształtuje, po części, kolejne pokolenia. 
I właściwie mogę powiedzieć tylko jedno. Te wnioski, identyczne jak moje wysnuł Młody.
Wiecie, że kiedy zaczynałam pisać tutaj miał niecałe 6 lat? Teraz ma niecałe 19. 
Chyba mi się udało.

piątek, 18 kwietnia 2025

[495]. Autoodyseja.

Wszyscy pewnie już ogarniają jajka, a że ja mam stosunek do tego, mówiąc lekko, odwrotnie proporcjonalny, pozawracam Wam głowy czym innym, niż mycie okien. 
Jak mi brakuje auta!!!
No okrutnie mi brakuje.
Nie żeby pod domem nie stało, najlepsze z najlepszych, ale od początku.
Miałam forda Cmax. Miałam Mazdę CX7. Miałam Citroena Picasso C3.
Mam okrutnego pecha do aut. O fordzie pisałam. Mazda, okazało się, została sprzedana mi przez handlarzyka, który ukrył różne wady, np to, że silnik to tak nie ten. Mazda odeszła po 10 miesiącach, nie pytajcie jak, będziecie mnie przypalać na rożnie, a nie powiem. Nauczyło mnie to tylko tego, żeby jeszcze dalej trzymać się od rodaków, a już tych handlujących autami najdalej.
Kupiłam więc cytrynka. Cytrynek, jak to francuzik, delikatne zawieszenie, a moja praca to jednak nabijała mi mile po drogach i bezdrożach, więc co chwilę coś. Co miesiąc coś się działo. A to w styczniu wpadłam w dziurę, bo ktoś zajumał kratkę od kanalizacji. I pękła opona, ale nawet wezwany mechanik nie dał rady odkręcić śrub, ani autochton posiadający na podwórku prawdziwą terenówkę. 
W lutym padło wspomaganie. W marcu akumulator. W kwietniu wydech. W maju sprzęgło. W czerwcu końcówka drążka. W lipcu druga. Bo mechanik dzban wymienił jedną, zamiast obie. Nic to. Wymieniłam. Potem jeszcze coś, ale już nie pamiętam. W każdym razie na wiadomym już parkingu, cytrus stracił życie. 
Podstawiono mi auto zastępcze. A że byłam u Kudłatej, bo się mną teoretycznie opiekowali, to podstawili na północ. I normalnie oniemiałam. Dostałam nówkę funkiel KIA Sportage. Kilka miesięcy, malutki przebieg. Zestrachałam się, bo takie nowe, wyświetlacze, full wypas i wogle. Ale wystarczyło mi, że wsiadłam. I wpadłam po wieki.
Do żadnego z moich wcześniejszych aut nie pałałam taką miłością.
Zacznę od tego, że to było pierwsze w mojej karierze kierowcy, które mi idealnie pasuje. Pierwszy raz czułam, że wszystko mam pod ręką i wszystko jest logiczne i idealne. Tak bardzo, że kiedy już oddałam ten skarb, kupiłam sobie swoją własną KIA. Tyle, że starszą. Nie ma to jednak znaczenia, bo starsza też mi pasuje. Z małym wyjątkiem.
Ta jest "hybrydą". Po połowie wpierdala paliwo i olej silnikowy. Nie cieknie, nie dymi, nikt nie wie o co chodzi. Ale byłam sprytna, prawo jest po mojej stronie, poczytałam i sprawa jest w sądzie, bo chcę zwrotu kasy. I od czerwca zeszłego roku moja ukochana KIA stoi pod domem i się kurzy. Jutro ją umyję, bo deszcz nie pada. 
Rozprawa jest w maju.
W międzyczasie miałam okazję pojeździć różnymi wynalazkami z wypożyczalni, bo była potrzeba i na ten przykład byłam zajarana VW Tiguanem, ale po jeździe TRockiem stwierdzam, że VW zszedł na psy. Renaulty i cytryny mi nie pasują. Ale jeszcze będę myśleć czy nie Hyundai. Albo Honda. Zobaczysię. Bo ja muszę mieć auto. Tańsze w utrzymaniu, niż jazda pociągami. Serio.
I wcale nie chodzi o to, że to koreańskie auto! 

piątek, 11 kwietnia 2025

[494]. M jak menda. Albo opowieść o meno-tfu-pauzie.

Chciałam coś w końcu napisać, bo jak już zaczęłam na nowo, to ekscytuję się jak mrówka. Ta co miała okres. W sumie to własnie o tym będzie ten rozdział, więc jeśli ktoś nie lubi krwawych opowieści to może sobie zrobić pauzę. Pominąć ten post znaczy.
Zacznę od tego, że wszyscy wiedzą, że jest, przychodzi, ale niewiele z nas ma pojęcie co się zadzieje, kiedy już rozgości się na dobre. Ale od początku.
Z okresami bywa różnie. Ja miałam baaaardzo skomplikowane cykle, rozjechane na maksa, raz 2 tygodnie, raz 44 dni (witaj na świecie córeczko). Rozpoznanie dni płodnych i nie zupełnie nie wchodziło w grę, kalendarzyk to sobie można było wsadzić za przeproszeniem, ale nie o tym chciałam. W każdym razie było fatalnie. Bo i długo trwało, czasem i dwa tygodnie męczyłam się okrutnie, a czasem dwa dni.
Słyszałam: taki urok. Trudno. Tylko my, baby, rozumiemy ten ból. Chociaż ja postanowiłam wyedukować mojego syna, żeby wiedział.
Potem wyszło, że mam PCOS, insulinooporność i ogólnie do dupy. 
No i tak sobie żyłam . Po dwóch ciązach został mi prezent, nietrzymanie moczu. Więc śmiać się i skakać to ja nie mogę. Ani kaszleć. 
No ale przyszła ta menda.
Dwa lata temu się zaczęła. Na początku tylko co dwa miesiące był okres, ale żadnych innych bolączek.
Po pół roku dopadł mnie zawał. Trochę mi się wydaje, że może być coś na rzeczy, bo ta dziwna anemia dała mi do myślenia. A dostałam okres dzień przed zawałem. Co ciekawe, w momencie przyjęcia do szpitala, aż do następnego dnia wszystko się wstrzymało. Zawsze się zastanawiałam, co jeśli jakaś operacja, śpiączka, czy coś, co wtedy? No to wiem. Organizm zablokował. Za to na drugi dzień... Haha, dobrze, że Romuś lat 103, wzrok też miał słaby. Bo zalałam pół sali i zostawiłam krwawy ślad do łazienki. Dlatego też myślę, że wyszła ta anemia przez okres.
No dobrze.
Po wyjściu ze szpitala znów tryb 2 miesięczny, a po pół roku wydłuzył się do czterech. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że mam wrażenie, że tracę hektolitry krwi. Dzisiaj jest 11 dzień regularnego okresu, a obdzieliłabym stado wampirów. 
Efekty? Zawroty głowy. Senność. 
No ale nie samym okresem menopauza się objawia. Tyję, proszę ja Was. Fakt, że po zawale się zaczęło, bo trochę musiałam zwolnić, ale teraz to przesada. Okropne to strasznie i dołujące, ale już jestem umówiona na sesje z NHS, może pomogą. 
Nie pomaga też to, że biorę leki pozawałowe. Ale jak mus, to mus.
Kolejny problem to działanie organizmu. Raz, że po szpitalu jakoś nie mógł wystartować i długo się męczyłam, dwa wszystko się rozregulowało. I mam wrażenie, że każdy organ działa sobie osobno. Nie wiem jak to opisać, ale czuję ogromne zmiany, szczególnie metaboliczne. 
Zmieniła się skóra. Przypałętały się jakieś dziwne egzemy, łuszczenie skóry. Już opanowałam, ale to było straszne.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, a może dobrze, że dopadła mnie depresja. Przeszłam załamanie. Gdyby nie pies, to nie wiem co by się zadziało. Śmiem twierdzić, że uratował mi życie. Całe szczęście zadzwoniłam do przyjaciółki, a ta przyjechała do mnie. 
To było straszne przeżycie, pierwszy raz w życiu, mam nadzieję, że ostatni czułam się tak źle. 
Moja analiza mówi mi, że to wszystko zadziało się przez zmiany hormonalne. Po prostu organizm i mój mózg w końcu puścił. Emocje się wylały, pozwoliłam sobie na potężny smutek i niemoc. Pierwszy raz wyciągnęłam rękę po pomoc. Nigdy tego nie robiłam, bo tak mnie wychowano. Emocje, uczucia, potrzeby - moje są nieważne. Ale tego lata wszystko się zmieniło.
Jeszcze będę o tym pisać.
Na razie tyle.

sobota, 29 marca 2025

[493]. Sprawy sercowe.

No to ręka bolała. Tak po całości. Tak niewygodnie. Ale nie jak po nocy w jednej pozycji. I cały czas ta gula w gardle. Nie żadne ostre kłucie, nie żadne ściski i imadła. Piszę o tym, bo tak naprawdę nie wiadomo jak to się czuje. Powiedziałabym raczej, że to takie wkurwiające uczucie było, takie 4/10.
Pojechałam więc na tutejszy SOR. Szybko pobrano mi krew, ale trzeba było poczekać na wynik. Po kilkunastu minutach zabrano mnie do innej poczekalni, gdzie była lodówka z kanapkami, jogurtami i innymi przekąskami i kawa i herbata. Poczekalnia to było może z 5 foteli z ciśnieniomierzami i gościem, który monitorował wszystkich. Po jakichś kolejnych 15 minutach ból ręki był już uciążliwy, taki 6/10. Poszłam do łazienki, nie będę opowiadać po co, ale kanapka mi nie posłuzyła. Wyszłam, usiadłam i już było słabo. 9/10. Ale w dalszym ciagu skala obejmowała raczej męczący ból, niż przeszywający.
No i sekundę po tym jak wyszłam z łazienki zabrano mnie do gabinetu. Dostałam morfinę, poinformowano mnie, że niestety ostry zawał. Zdziwiłam się, bo czemu ostry. Zrobili wywiad w kierunku palenia i picia, historii zdrowotnej rodziny poinformowano mnie, że jadę do innego miasta do większego szpitala. Przywitała się ze mną i Młodym załoga karetki i zapakowali mnie do wyjazdu. No i pomknęliśmy autostradą. 
Na miejscu załoga się ze mną pożegnała, wzięli mnie na salę, znów wywiad czy palę i piję, historia rodzinna  i ... byłam święcie przekonana, że robią mi najpierw rozeznanie co i jak. A oni mi od razu zapodali stent. Po wszystkim przyszła załoga drugiej karetki, przywitali się i zabrali mnie. Po drodze przypomnieli sobie, że Młody został pod salą i kierowca go znalazł. Nakarmili mi dziecko, zapytali gdzie chce jechać, czy z przodu, czy ze mną z tyłu i ruszyliśmy. W obu karetkach żartom nie było końca, gdybym nie była taka otępiała to pewnie byłoby jeszcze weselej, ale mi się nie chciało gadać. 
No i przyjęli mnie na OIOM. Leżałam tam dobę. Tam dowiedziałam się o cytrynie. Ale najśmieszniej było z moim towarzystwem. Było nas w sumie cztery osoby.  
Wtrącenie: tutaj jest tak, że jak masz chorobę, która powoduje, że nie możesz prowadzić auta to informacja taka od lekarza lub ze szpitala idzie bezpośrednio do DVLA, gdzie jest to notowane w papierach i jak złapią delikwenta i sprawdzą prawko to widzą.
Naprzeciwko mnie leżał, nazwijmy go Wesoły Romek. Rocznik 1923. wiem stąd, że za każdym razem pytają o dane. Zapewne, żeby sprawdzić przytomność umysłu.
Romek miał tę przypadłość, że celowo nie zakładał, albo wyłączał aparat słuchowy. Podrywał pielęgniarki, żartował, przy czym ledwo się ruszał. I przyszedł lekarz i mówi do niego, że już nie będzie mógł jeździć samochodem. Na co Romuś: tak tak, za 6 tygodni już będę mógł. Lekarz: nie, już nie. Romuś: super, cieszę się, że będę jeździć. Lekarz spasował. Powiedział tylko ciszej komuś z rodziny, że już mu nie wolno prowadzić. Tak, Romuś miał 103 lata, a dotarło to do mnie po jakimś czasie dopiero.
Potem przenieśli mnie na inny oddział i tam to była masakra. Obok mnie była starsza pani, nikogo z rodziny, demencja plus depresja i jakieś zaburzenia. Przesypiała dzień, ale w nocy... W nocy się działo. Nie przespałam żadnej z dwóch. Pani śpiewała Twinkle Twinkle Little Star i wyzywała inne chrapiące i charczące panie. 
No dobrze. A co mi się stało?
Otóż. Zatkało mi się w jednym, ale bardzo ważnym miejscu. I co najlepsze nikt nie wie czemu i jak. żyły mam czyste, nie mam żadnych złogów, cholesterol wporzo. Jedyną anomalią była ostra anemia, tylko ni cholery nie wiem skąd im to wyszło.
Serce nieuszkodzone. Mam tonę leków, co jakiś czas kontroluję ciśnienie.
Ja to sobie myślę, że to ta świnia menopauza. Bo się zaczęła. Ale o niej to kiedy indziej.

Na dzisiaj: 
Tak, czarne serca czasem lubią takie słodkości. Trudno no.
Crush - Love you with all my heart




wtorek, 25 marca 2025

[492]. Cofamy się wstecz

Oj tam oj tam. W czasy już będące historią, ale jeszcze nie okryte kurzem zapomnienia.
Mazda to już dawno wspomnienie. Po niej nastąpił czas Cytryny. 
Cytryna woziła mnie dzielnie, z róznymi przygodami. Bo albo to dziura po ukradniętym deklu od kanalizacji, albo debil, przez którego musiałam hamować jak Flinston prawie, a co zaowocowało wymianą końcówki drążka, bo koła miały zeza. A to nagle musiałam sobie przypomnieć jak to się ongiś jeździło, bo wspomaganie postanowiło ebnąć w samym środku drogi. W każdym razie w 2023 roku, kiedy mieliśmy za sobą trudne 12 miesięcy, a wartość napraw i wymian części przekroczyła wartość jeździdła, stwierdziłam, że w styczniu zrobię mu jeszcze zawieszenie i będzie gitara.
Ale nie.
Tak łatwo to nie ma.
Zostawiwszy na parkingu auto, udałam się pilnie w towarzystwie Młodego w miejsce, w którym nikt nie chce być, ale o tym później.
Pierwszy raz, od kiedy mam samochody, świadomie zostawiłam cytrusa na biegu, mimo, że stał lekko z górki, a przed nim był krawężnik wysoki, kawałeczek trawnika i drugi krawężnik, dzielące dwa pasy miejsc parkingowych. Więc gdyby mu się znudziło stać na ręcznym, to zatrzymałby się na krawężniku, nijak nie utrudniając nikomu życia. Naiwna.
Wracając do parkowania, ustawiłam auto prościutko, ze zwróceniem uwagi właśnie na bieg i ten krawężnik. Po czym udałam się w wyznaczonym kierunku, przekonana o bezpieczeństwie czarnego śmigacza. Nic bardziej mylnego.
Wracamy teraz do celu podróży.
Od paru dni czułam się jakośtak. Ucisk w gardle, jakby mi stanął tam kawał buły. Pomyślałam - tarczyca. Często są takie objawy. Wstałam sobie rano, a tu boli mnie ręka. Jakoś tak dziwnie boli. Ale nie znów tak, żeby się przestraszyć. Jednak napisałam Kudłatej, że ręka boli, a muszę jechać na uczelnię i nie wiem. No i zostałam zmuszona do udania się do przychodni. Wzięłam Młodego i mówię, że jedziemy do lekarza, bo ręka i potem go odwiozę do szkoły. W recepcji pani powiedziała, że mamy jechać do szpitala. Nie namyślając się za wiele wsiadłam w czarną strzałę i pojechałam. Zaparkowałam i polazłam na A&E. Akcja była szybka, w pół godziny znalazłam się w karetce i jechałam do innego szpitala na sygnale. Okazało się, że miałam zawał.
Mogłabym rozpisać się o całej procedurze, co i jak się działo, ale nie wiem czy to ciekawe. W każdym razie mam założony stent. Obsługa była wspaniała, załogi dwóch karetek przekochane, co najlepsze, Młody zaopiekowany - dali mu jeść, pić i cały czas był informowany co się dzieje. Raz tylko o nim zapomnieli, jak już mnie wieźli do karetki, żeby wrócić do mojego szpitala, ale ponieważ załoga załodze zdała relację, to kierowca Młodego odszukał. 
No i przechodzimy do parkowania...
Z dalekiej północy przybyła zaalarmowana Kudłata. Kazałam jej zabrać auto pod dom, bo co będzie stać na parkingu. Poszli. Ja sobie leżę, jeszcze wyluzowana po działce, ale świadoma. I słyszę, że wrócili i gadają z pielęgniarką coś o mówieniu i czy można. Po czym przychodzą do mojego łóżka, i patrząc na monitor zapodający ciśnienie i pracę serca przekazują co następuje.
Wiesz, najpierw  myślałam, że nie zaciągnęłaś ręcznego...I pokazuje  mi zdjęcia, jak moje autko stoi na środku drogi, czyli jakby...stoczyło się pod górkę. Mój mózg przetworzył informację i wydałam z siebie, stoicko: ale jak to. I powiedziałam o biegu, krawężniku i że pod górkę.
Okazało się, że jakiś dziad przejechał ten krawężnik, przestawił auto, które stało na biegu i próbował zwiać rozwalając barierki parkingowe. Ochrona go złapała, zostawili na szybie u mnie info.
I tak oto Cytrus poległ, nawet się nie zdenerwowałam.
Za to w szpitalu miałam ubaw po pachy.
Ale to jak już będziecie chcieli.


niedziela, 23 marca 2025

[491]. Niechod.

A to było tak.

W me skromne progi trafił Artysta, wiek 9 miesięcy. Jak na Niemca przystało, na imię ma Teufel. To jedyne, jak na razie, moje ukochane słowo w języku niemieckim. No i Artysta uwielbia malować (ściany) oraz wykonywać różne instalacje przestrzenne, szczególnie z recyklingu (karton, cegły, plastik - wsio ryba), w którym jest Mistrzem. Do dzisiaj podziwiam jego zacne dzieło na ścianie w technice błotno-monochromatycznej, kiedy zakładam buty. 
No i ten Teufel, o minie aniołka, skradł serca nasze. Ponieważ zagościł u mnie tylko na dwa tygodnie w zeszłym roku, popadliśmy w stupor i marazm, poprzecinany biciem się z myślami, argumentowaniem na nie oraz plusami dodatnimi. 
I tak jak kiedyś na spontanie przyjęłam pod swój dach kota, co zapoczątkował uzwierzęcenie rodziny, tak w trzy sekundy psipadkiem znalazł się u mnie oficer, Major, kolejny Niemiec, ale ten to już w wieku zacnym, obecnie 3 lata. Ten jest grzeczny w domu, ale na dworze szatan.
No i tak sobie żyjemy pod wspólnym dachem. Zostałam jego Alfą i Omegą, mnie gnojek budzi i wyciaga na spacery. 
Dwa tygodnie temu ganiałam się z nim po chacie. On mnie zaczepia ja go gonię, on ucieka do pokoju Młodego i czeka na zabawę. Ale że gotowałam coś akurat, to tylko chciałam go pogonić. No i pogoniłam tak cudownie, że małym paluszkiem znalazłam ikeowski stołek. Najpierw się śmiałam, bo nawet jakoś ekstra nie bolało. Ale jak zdjęłam skarpetkę i chciałam naprostować to się okazało, że paluszek się wygł wziął i już został w tej pozycji dziwnej. Śmiałam się, że mam chwytny.
I hahaha pochwaliłam się Kudłatej i mojej siostrze, hahaha. Kudłata mnie zjechała od góry do dołu, że mam jechać na A&E, tutejszy SOR. Dobra dobra, dokończę odcinek i pojadę.
Pojechałam, spędziłam tam sześć godzin, w tym był triage, rentgen i lekarz. Gipsu nie ma, zabandażowane tylko palce i przykazanie, że nie chodzić, a jak już to na pięcie. Bo pękłam sobie kość, od strony międzypalcowej. Bez przemieszczenia.
Psy kontuzjują.
Ale bez nich to jakoś tak smutno. Wręcz zastanawiamy się z Młodym, jak mogliśmy żyć bez psa.
I pewnie, wiele planów mi to zawaliło, bo teraz podróże będą się wiązały z wożeniem tego potwora, ale z drugiej strony moja antyspołeczność ma uzasadnienie.
Oraz nie potrzebuję dzwonka.
I mam respekt na dzielni.


Teufel i jego dzieło


Major


PS: Teufel to najmłodszy syn Kudłatej. Po króliku, kocie i wężu. Major to mój domownik. 

czwartek, 20 marca 2025

[490]. Tęskniłam.

 Rozmyślałam od czego by tu zacząć. W końcu minęły trzy długie lata od ostatniego wpisu, więc opowiadać jest co. Ale nie wiem.
Może na początek zrobię listę i wybierzecie co chcecie wiedzieć.
No to tak:
  1. Żyję. A mogłam nie. 
  2. Jestem na 3 roku, ale będę go powtarzać. Trochę w związku z tym, że żyję.
  3. Obecnie nie jeżdzę autem, gdyż sprawa jest w sądzie. Nie nie, nie jeździłam po pijaku.
  4. W naszej rodzinie pojawiły się dzieci. I wnuki. Ale nie jestem babcią. Co to to nie.
  5. Nie chodzę. Bo nie mogę. Znaczy chodzę po domu, bo mi się nudzi i czasem muszę.
  6. Mam od lipca swoje guilty pleasure. I wcale mi nie wstyd! Otóż znalazłam ogromną przyjemność w oglądaniu dram. przed K-popem się jeszcze bronię, aczkolwiek niektóre ścieżki dźwiękowe są zacne. No i zgadnijcie, gdzie wyruszę na wycieczkę, jak tylko się ogarnę.
  7. D, M i ADHD, czyli kumulacja. W końcu mogę nazwać rzeczy po imieniu.
To na razie tyle tematów.

Dlaczego nie pisałam? Bo jakoś tak wyszło. Potem nie mogłam się zalogować, a nie chciało mi się kombinować. Bo przecież zapisywanie haseł jest dla słabych. I tak sobie udawałam, że nie ma bloga, nie ma nie. Aż nagle koincydencja jakaś nastąpiła, bo spotkałam na swojej sieciowej drodze Osobę, którą też znacie i poszło. Nie gwarantuję regularności, ani błyskotliwości wypowiedzi, ale chyba brakowało mi tego. 
Całuję.
Wasza Natt

Na dziś:
Lewis Capaldi - Someone You Loved