niedziela, 22 czerwca 2025

[502]. Lato wybuchło.

I zmiotło mnie z planszy. 30 stopni na zegarze to nie na moje nerwy. Zastygłam więc przyklejona do fotela. I czasem do smyczy. Funkcjonuję w nocy, w dzień śpię. Inaczej się nie da. Muszę się jednak przestawić, bo robi mi się z życia bigos. 
Z każdym dniem widzę, jak z chaosu hormonów i informacji wyłania się diagnoza adhd. Czy gdyby człowiek wiedział wcześniej byłoby lepiej? Zapewne. Poukładałabym sobie to wszystko znacznie bardziej i nauczyła się żyć. A teraz przez tą cholerną kumulację zapadłam się jak w ruchomych piaskach. Oczywiście, że się wydrapię z tego, ale czeka mnie ciężka orka. Trudno.
Zacznę ogarniać. Od jutra.




piątek, 6 czerwca 2025

[499]. Trafiłam do piekieł.

Na parę dni straciłam dostęp do googla i bloga. Blog znikł dokumentnie. A ja się  wkurzyłam niemiłosiernie. No ale to moja wina, niczyja inna. Bo mam jedną ułomność.
Nie mogę zapamiętać hasła do googla. no nie i koniec. A jestem taka mądra inaczej, że nie zapisuję jak zmieniam. No bo przecież będę pamiętać, do jasnej anielki!
Tym razem najadłam się strachu.
Otóż zmieniłam laptopa. Stary ma rozwalone gniazdo do ładowania, więc już ledwo zipie, czas był kupić nowy. Kupiłam. Ale nie spodziewałam się, że uraczą mnie windowsem 11. Znaczy spodziewałam, nie że nie. No i uraczyli. Nosz powiem wam, że nerw mnie złapał. Nic znaleźć, nic zmienić, ciągle coś mi tu niespodziankowo działało, i wcale to nie były dobre niespodzianki. Przez to uruchamianie tego dziada zajęło mi trzy dni. Bo co włączyłam, to mi się odechciewało. Jak ze sprzątaniem.
I tak mnie po wszystkim naszło, że może by już w końcu odpalić blog i napisać słów parę. I tu niespodziewanka kolejna. Bo adres majlowy pomocniczy to już go starożytni rzymianie nie pamiętają, hasło jedną wielką niewiadomą i weź się teraz zaloguj.
I super, pierwszy post poszedł, ale.. Dostałam info, że zauważono nietypowe działania na koncie i mi je zablokowano. Próbuję wejść na blog i.. Nie ma. Wiecie co czułam, nie?
Próby przypomnienia sobie hasła spowodowały zimne poty. Żadna próba się nie udała. Ale jakimś dziwnym trafem udało mi się zmienić najpierw adres pomocniczy, o czym nie wiedziałam i dodać telefon. Odpuściłam te cholerne frustrujące próby logowania na dwa dni. W tym czasie nauczyłam się robić dalgonę. Kawę po koreańsku. No powiem  Wam, że pychota. I w końcu, zrezygnowana, wczoraj, ponownie próbowałam. I. Udało. Się! Wróciłam do żywych. A już byłam gotowa zaczynać od nowa.
Tak więc strach minął, hasło jeszcze pamiętam chyba. Ale to czas, żeby założyć sobie notesik. 
Tak mi się zdaje.


dalgona


dalgona z wczoraj


odzwierciedlająca moje nastawienie


i tu też.

Kubki przyjechały z Polski właśnie dzisiaj. No uwielbiam. 


wtorek, 3 czerwca 2025

[498]. Jak odkryłam literki.

D i ADHD.
Kiedyś dowiedziałam się, że jestem DDA. Już o tym pisałam w zamierzchłych czasach, więc nie będę powtarzać, ale nawiążę.
Myślałam wtedy, że pstryk i już wiem. Zrozumiałam wiele, wiele sobie wybaczyłam, wiele zmieniłam. I to działało. Wyszłam na prostą, chociaż wcale prosta nie była. Ale tak mi się wydawało.
Kiedy z perspektywy czasu rozmyślam nad sobą i tym co się ze mną działo i dlaczego, zaczynam w końcu tę układankę rozgryzać i wszystko trafia na swoje miejsce. W końcu widzę, że wszystko działa w systemie, a nie osobno. Jedno wynika i wpływa na drugie. Zrozumienie tego jest olśnieniem.
Depresję nazwałam imieniem dopiero rok temu. Przeszłam załamanie, z błahego powodu, ale nigdy nie zapomnę uczucia bezradności i bólu mentalnego, jaki mnie dopadł. 
Po wszystkim zastanawiam się co wpłynęło na taki obrót spraw. Wydaje mi się, że to hormonalne zmiany i menopauza. Bo tak analizując wszystko zawsze była jakaś część mojego umysłu pogrążona w takiej ciemnicy. Tylko dawałam sobie z tym radę. Bo nie mogłam nie dać. 
Kiedy już sobie ogarnęłam życie, zaczęłam znów bardziej grzebać we łbie. Trochę z okazji zmian menopauzalnych, które obserwuję i składam do kupy. No i tak odkryłam, że mam ADHD. 
Prokrastynacja to moje przekleństwo. Kiedyś uważałam, że działanie pod presją czasu daje lepsze rezultaty w moim przypadku i tak rzeczywiście było. Ale teraz zauważyłam schemat. Wiem już jak to działa i z czego wynika. 
Albo rozpraszanie się. Typowo: idę siku, ale przy okazji umyję umywalkę, wstawię pranie, umyję lustro. Ostatnio poszłam zamiast do łazienki to do kuchni i wstawiłam zmywarkę, umyłam blaty, duże garnki, posprzątałam...I przypomniało mi się, że to nie tu chciałam iść. 
Albo plan ogarnięcia chaosu i bałaganu. Mam zapał, już się przyszykuję i...jak widzę ile jest do zrobienia, to mi się odechciewa. 
Ale walczę. I mikrozwycięstwa zaliczam. Na przykład naprawiłam łóżko, zmywarkę i ogarnęłam chatę. Jeszcze muszę zmienić zamek w drzwiach i złożyć szafkę do łazienki, bo od miesiąca stoi na przedpokoju w kartonie, ale kiedyś się wezmę. 

Znów miałam lądowanie bez telemarka, za to z kołyską. Prawie zakryłam się nogami od tyłu. Tym razem lazłam po trawie, wdepnęłam w ukryty dołek i sruuuuuu. Dobrze, z jednej strony, że trawa nieskoszona, to i miękko było upaść na twarz. Z drugiej, gdyby była, dołek byłby widoczny. Nie dogodzisz. Pies tym razem nie zawinił. Ale średnio go obeszło, że ziemia się zatrzęsła.

Przez trzy dni z rzędu przelatywały nad nami Red Arrows. Grupa akrobacyjna Królewskich Sił Powietrznych. W tym roku nie dałam rady upolować fotek, ale pokażę Wam z zeszłego.





Wybory skomentuję kiedy indziej. Jeszcze nie jestem w stanie ogarnąć natłoku myśli.

piątek, 16 maja 2025

[497]. Przegląd katastrof

Będzie klęte. Ostrzegam.
W styczniu mój kochany, niemiecki czołg (wiem jak to brzmi, ale nazywam go często piątą kolumną, albo BMW, bo ma czaszkę w kształcie płetwy rekina. Znaczy taki spłaszczony kawałek na czubku i to mi przypomina antenę z BMW), reagujący na wszystko co się rusza, zrobił mi psikusa i wyczuł skubaniec z daleka faceta z konkurencją, czyli psem. Więc postanowił się zaprzyjaźnić, nie zważając na to, że do drugiej strony smyczy jestem przytwierdzona ja, co prawda, wagi słusznej, ale zaskoczonej. I akurat byłam w trakcie podnoszenia się znad trawnika z woreczkiem, gdy czołg ruszył. W kaloszkach, z górki, po ciemku częściowo, z zaskoczenia, fizyka mnie nie wspomogła. Napęd na cztery był silniejszy, wykorzystał moment i pociągnął mnie na spotkanie z grawitacją. 
Wszystko byłoby cacy, gdyby nie podłoże błotne i kaloszki. 
Cóż, wyjebczyłam się spektakularnie, huknęło zapewne na kontynencie, za to ja wpadłam w ten woreczek, którego nie zdązyłam zawiązać, błoto i ta dzika bestia poleciała do kolegi. Za karę nosił kaganiec przez 3 miesiące. 
W każdym razie pojedynczy tulup bez telemarka skończył się u mnie na lewym boku, skutkując, poza upierdoleniem w byłej karmie i błocie, stłuczeniem mięśni ramienia. Bardzo bolesnego, powodującego, że mogłam pomarzyć o podnoszeniu ręki. Ciągle są pozycje w których nie mogę, bo boli. O obitych kolanach nie wspomnę.To mi zostało, poza urażoną, zachwianą dumą. 
Potem złamałam paluszek, ale o tym było. I to też przez piątą kolumnę.
A dzisiaj poszliśmy z piłką. porzucać, żeby ten szatan sobie pobiegał. No i cofałam się, żeby złapać.. Zahaczyłam o trawę butem i wypierdoliłam się na plecy. Równie spektakularnie i myślę, że jeszcze trzy razy i dopłyniemy do Islandii. 
Teraz mam stłuczone udo. LEWE. Znów mięśnie. Więc siedzę jak połamaniec. Ledwo kuśtykam do łazienki.
Ten kudłaty potwór mnie wykończy.
Ale prędzej wykończy mnie menopauza. Okres trwał miesiąc. Cały, pieprzony miesiąc. Poszłam do lekarza i wyszło nam, że jak nie minie to mam wrócić po tabletki wstrzymujące. Zdarzył się jednak cud. Dzień po wizycie w przychodni magicznie wszystko się skończyło. Pstryk i nie ma. 
Jednak my to mamy przewalone w tym życiu. Serio. Nie dość, że większość czasu męczymy się średnio co miesiąc, rodzimy, mamy pmsy, to jeszcze na zakończenie trzeba nam dowalić menopauzą, która może trwać i kilka lat. No bo czemu nie!
Kurwa! Ja pierdole!




środa, 23 kwietnia 2025

[496]. Pokolenie XYZ

Jakiś czas temu rozmawiałam z Młodym. Często mamy sesje roztrząsania tematów społecznych, globalnych, światowych, politycznych, prawnych, emocjonalnych i wszystkich innych bieżących, wywołanych jakimś zdarzeniem. Albo po prostu chęcią podzielenia się myślami.
No i trafiło tym razem na Dojrzewanie. Serial. 
Dawno temu zaczęłam się dzielić pewną myślą z otoczeniem.
Kojarzycie te wszystkie memy i posty, gdzie z łezką w oku wspominamy trzepaki, klucze na szyi i jakie to mieliśmy wspaniałe dzieciństwo i jakich silnych, mądrych ludzi z nas to zrobiło. Czyli kiedyś to było, teraz już nie ma.
Otóż po pierwsze gówno prawda. Rodzice wcale nie mieli dla nas więcej czasu. Wcale nie zajmowali się nami i nie przejmowali. Mieliśmy żyć równolegle z nimi, nie stwarzać problemów, a jak nie to wpierdol. Sama marzyłam, żeby mnie adoptowali jacyś fajni ludzie. Marzyłam o tym, żeby moi rodzice chcieli się mnie pozbyć i oddać komuś innemu. Kilka razy zdarzyło mi się o tym wspomnieć w jakiejś rozmowie i okazało się, że nie byłam jedyna. Przypadek? Nie sądzę.
Po drugie i chyba najważniejsze, skoro tak wspaniale się wychowaliśmy na tych trzepakach, dlaczego nie daliśmy tego swoim dzieciom? Dlaczego nie zrobiliśmy z nich takich samych wspaniałych ludzi? Bo tak, to my jesteśmy rodzicami dzisiejszej, złej, okropnej, pizdowatej, przemocowej młodzieży. 
Więc kto za to ponosi winę?
Nie nauczyciele. Bo oni mają tylko szlifować to, co dzieciaki wyniosą z domu. Dodając do tego naukę, wiedzę, ale nie ucząc podstaw. A tych podstaw muszą nauczyć rodzice. Moralności, konsekwencji czynów, radzenia sobie z życiem. 
I nie technologia jest tu problemem. Nie ten zły internet i telefony. 
My.
Rodzice, którzy dali dzieciakom to wszystko bez koniecznej instrukcji obsługi. Bez umiejętności wyciągania wniosków, bez wiedzy jak poruszać się w wirtualnym świecie, bez konfrontacji z rzeczywistością. Bez wzorca moralnego.
I o tym właśnie jest ten serial. O tym, że nam się wydaje, że przecież zrobiliśmy wszystko dla dobra dzieci. 
Nie zrobiliśmy, a wręcz śmiem twierdzić, że większość rodzin nie zrobiła nic. Dając ogromną wolność, nie postawiliśmy granic. Nie daliśmy limitów. Nie nauczyliśmy myślenia. Za to wypaczyliśmy cały proces wychowywania dzieci, które doskonale umieją wykorzystać tę wolność, ale odwrotnie niż byśmy chcieli.
Ja sama, mając świetny kontakt z dziećmi ciągle z tyłu głowy mam obawy. Nie skończyłam rozmawiać, bo przecież dorosłe są. Może już nie wychowuję, ale cały czas jestem. 
Pewnie że popełniłam, popełniam i popełnię w cholerę błędów. Nie da się tego ominąć. Mogłabym zwalić je na czasy, moich rodziców, przeszłość, złą technologię, ale prawda jest taka, że to tylko i wyłącznie nasze wybory i nasza edukacja kształtuje, po części, kolejne pokolenia. 
I właściwie mogę powiedzieć tylko jedno. Te wnioski, identyczne jak moje wysnuł Młody.
Wiecie, że kiedy zaczynałam pisać tutaj miał niecałe 6 lat? Teraz ma niecałe 19. 
Chyba mi się udało.

piątek, 18 kwietnia 2025

[495]. Autoodyseja.

Wszyscy pewnie już ogarniają jajka, a że ja mam stosunek do tego, mówiąc lekko, odwrotnie proporcjonalny, pozawracam Wam głowy czym innym, niż mycie okien. 
Jak mi brakuje auta!!!
No okrutnie mi brakuje.
Nie żeby pod domem nie stało, najlepsze z najlepszych, ale od początku.
Miałam forda Cmax. Miałam Mazdę CX7. Miałam Citroena Picasso C3.
Mam okrutnego pecha do aut. O fordzie pisałam. Mazda, okazało się, została sprzedana mi przez handlarzyka, który ukrył różne wady, np to, że silnik to tak nie ten. Mazda odeszła po 10 miesiącach, nie pytajcie jak, będziecie mnie przypalać na rożnie, a nie powiem. Nauczyło mnie to tylko tego, żeby jeszcze dalej trzymać się od rodaków, a już tych handlujących autami najdalej.
Kupiłam więc cytrynka. Cytrynek, jak to francuzik, delikatne zawieszenie, a moja praca to jednak nabijała mi mile po drogach i bezdrożach, więc co chwilę coś. Co miesiąc coś się działo. A to w styczniu wpadłam w dziurę, bo ktoś zajumał kratkę od kanalizacji. I pękła opona, ale nawet wezwany mechanik nie dał rady odkręcić śrub, ani autochton posiadający na podwórku prawdziwą terenówkę. 
W lutym padło wspomaganie. W marcu akumulator. W kwietniu wydech. W maju sprzęgło. W czerwcu końcówka drążka. W lipcu druga. Bo mechanik dzban wymienił jedną, zamiast obie. Nic to. Wymieniłam. Potem jeszcze coś, ale już nie pamiętam. W każdym razie na wiadomym już parkingu, cytrus stracił życie. 
Podstawiono mi auto zastępcze. A że byłam u Kudłatej, bo się mną teoretycznie opiekowali, to podstawili na północ. I normalnie oniemiałam. Dostałam nówkę funkiel KIA Sportage. Kilka miesięcy, malutki przebieg. Zestrachałam się, bo takie nowe, wyświetlacze, full wypas i wogle. Ale wystarczyło mi, że wsiadłam. I wpadłam po wieki.
Do żadnego z moich wcześniejszych aut nie pałałam taką miłością.
Zacznę od tego, że to było pierwsze w mojej karierze kierowcy, które mi idealnie pasuje. Pierwszy raz czułam, że wszystko mam pod ręką i wszystko jest logiczne i idealne. Tak bardzo, że kiedy już oddałam ten skarb, kupiłam sobie swoją własną KIA. Tyle, że starszą. Nie ma to jednak znaczenia, bo starsza też mi pasuje. Z małym wyjątkiem.
Ta jest "hybrydą". Po połowie wpierdala paliwo i olej silnikowy. Nie cieknie, nie dymi, nikt nie wie o co chodzi. Ale byłam sprytna, prawo jest po mojej stronie, poczytałam i sprawa jest w sądzie, bo chcę zwrotu kasy. I od czerwca zeszłego roku moja ukochana KIA stoi pod domem i się kurzy. Jutro ją umyję, bo deszcz nie pada. 
Rozprawa jest w maju.
W międzyczasie miałam okazję pojeździć różnymi wynalazkami z wypożyczalni, bo była potrzeba i na ten przykład byłam zajarana VW Tiguanem, ale po jeździe TRockiem stwierdzam, że VW zszedł na psy. Renaulty i cytryny mi nie pasują. Ale jeszcze będę myśleć czy nie Hyundai. Albo Honda. Zobaczysię. Bo ja muszę mieć auto. Tańsze w utrzymaniu, niż jazda pociągami. Serio.
I wcale nie chodzi o to, że to koreańskie auto! 

piątek, 11 kwietnia 2025

[494]. M jak menda. Albo opowieść o meno-tfu-pauzie.

Chciałam coś w końcu napisać, bo jak już zaczęłam na nowo, to ekscytuję się jak mrówka. Ta co miała okres. W sumie to własnie o tym będzie ten rozdział, więc jeśli ktoś nie lubi krwawych opowieści to może sobie zrobić pauzę. Pominąć ten post znaczy.
Zacznę od tego, że wszyscy wiedzą, że jest, przychodzi, ale niewiele z nas ma pojęcie co się zadzieje, kiedy już rozgości się na dobre. Ale od początku.
Z okresami bywa różnie. Ja miałam baaaardzo skomplikowane cykle, rozjechane na maksa, raz 2 tygodnie, raz 44 dni (witaj na świecie córeczko). Rozpoznanie dni płodnych i nie zupełnie nie wchodziło w grę, kalendarzyk to sobie można było wsadzić za przeproszeniem, ale nie o tym chciałam. W każdym razie było fatalnie. Bo i długo trwało, czasem i dwa tygodnie męczyłam się okrutnie, a czasem dwa dni.
Słyszałam: taki urok. Trudno. Tylko my, baby, rozumiemy ten ból. Chociaż ja postanowiłam wyedukować mojego syna, żeby wiedział.
Potem wyszło, że mam PCOS, insulinooporność i ogólnie do dupy. 
No i tak sobie żyłam . Po dwóch ciązach został mi prezent, nietrzymanie moczu. Więc śmiać się i skakać to ja nie mogę. Ani kaszleć. 
No ale przyszła ta menda.
Dwa lata temu się zaczęła. Na początku tylko co dwa miesiące był okres, ale żadnych innych bolączek.
Po pół roku dopadł mnie zawał. Trochę mi się wydaje, że może być coś na rzeczy, bo ta dziwna anemia dała mi do myślenia. A dostałam okres dzień przed zawałem. Co ciekawe, w momencie przyjęcia do szpitala, aż do następnego dnia wszystko się wstrzymało. Zawsze się zastanawiałam, co jeśli jakaś operacja, śpiączka, czy coś, co wtedy? No to wiem. Organizm zablokował. Za to na drugi dzień... Haha, dobrze, że Romuś lat 103, wzrok też miał słaby. Bo zalałam pół sali i zostawiłam krwawy ślad do łazienki. Dlatego też myślę, że wyszła ta anemia przez okres.
No dobrze.
Po wyjściu ze szpitala znów tryb 2 miesięczny, a po pół roku wydłuzył się do czterech. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że mam wrażenie, że tracę hektolitry krwi. Dzisiaj jest 11 dzień regularnego okresu, a obdzieliłabym stado wampirów. 
Efekty? Zawroty głowy. Senność. 
No ale nie samym okresem menopauza się objawia. Tyję, proszę ja Was. Fakt, że po zawale się zaczęło, bo trochę musiałam zwolnić, ale teraz to przesada. Okropne to strasznie i dołujące, ale już jestem umówiona na sesje z NHS, może pomogą. 
Nie pomaga też to, że biorę leki pozawałowe. Ale jak mus, to mus.
Kolejny problem to działanie organizmu. Raz, że po szpitalu jakoś nie mógł wystartować i długo się męczyłam, dwa wszystko się rozregulowało. I mam wrażenie, że każdy organ działa sobie osobno. Nie wiem jak to opisać, ale czuję ogromne zmiany, szczególnie metaboliczne. 
Zmieniła się skóra. Przypałętały się jakieś dziwne egzemy, łuszczenie skóry. Już opanowałam, ale to było straszne.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, a może dobrze, że dopadła mnie depresja. Przeszłam załamanie. Gdyby nie pies, to nie wiem co by się zadziało. Śmiem twierdzić, że uratował mi życie. Całe szczęście zadzwoniłam do przyjaciółki, a ta przyjechała do mnie. 
To było straszne przeżycie, pierwszy raz w życiu, mam nadzieję, że ostatni czułam się tak źle. 
Moja analiza mówi mi, że to wszystko zadziało się przez zmiany hormonalne. Po prostu organizm i mój mózg w końcu puścił. Emocje się wylały, pozwoliłam sobie na potężny smutek i niemoc. Pierwszy raz wyciągnęłam rękę po pomoc. Nigdy tego nie robiłam, bo tak mnie wychowano. Emocje, uczucia, potrzeby - moje są nieważne. Ale tego lata wszystko się zmieniło.
Jeszcze będę o tym pisać.
Na razie tyle.

sobota, 29 marca 2025

[493]. Sprawy sercowe.

No to ręka bolała. Tak po całości. Tak niewygodnie. Ale nie jak po nocy w jednej pozycji. I cały czas ta gula w gardle. Nie żadne ostre kłucie, nie żadne ściski i imadła. Piszę o tym, bo tak naprawdę nie wiadomo jak to się czuje. Powiedziałabym raczej, że to takie wkurwiające uczucie było, takie 4/10.
Pojechałam więc na tutejszy SOR. Szybko pobrano mi krew, ale trzeba było poczekać na wynik. Po kilkunastu minutach zabrano mnie do innej poczekalni, gdzie była lodówka z kanapkami, jogurtami i innymi przekąskami i kawa i herbata. Poczekalnia to było może z 5 foteli z ciśnieniomierzami i gościem, który monitorował wszystkich. Po jakichś kolejnych 15 minutach ból ręki był już uciążliwy, taki 6/10. Poszłam do łazienki, nie będę opowiadać po co, ale kanapka mi nie posłuzyła. Wyszłam, usiadłam i już było słabo. 9/10. Ale w dalszym ciagu skala obejmowała raczej męczący ból, niż przeszywający.
No i sekundę po tym jak wyszłam z łazienki zabrano mnie do gabinetu. Dostałam morfinę, poinformowano mnie, że niestety ostry zawał. Zdziwiłam się, bo czemu ostry. Zrobili wywiad w kierunku palenia i picia, historii zdrowotnej rodziny poinformowano mnie, że jadę do innego miasta do większego szpitala. Przywitała się ze mną i Młodym załoga karetki i zapakowali mnie do wyjazdu. No i pomknęliśmy autostradą. 
Na miejscu załoga się ze mną pożegnała, wzięli mnie na salę, znów wywiad czy palę i piję, historia rodzinna  i ... byłam święcie przekonana, że robią mi najpierw rozeznanie co i jak. A oni mi od razu zapodali stent. Po wszystkim przyszła załoga drugiej karetki, przywitali się i zabrali mnie. Po drodze przypomnieli sobie, że Młody został pod salą i kierowca go znalazł. Nakarmili mi dziecko, zapytali gdzie chce jechać, czy z przodu, czy ze mną z tyłu i ruszyliśmy. W obu karetkach żartom nie było końca, gdybym nie była taka otępiała to pewnie byłoby jeszcze weselej, ale mi się nie chciało gadać. 
No i przyjęli mnie na OIOM. Leżałam tam dobę. Tam dowiedziałam się o cytrynie. Ale najśmieszniej było z moim towarzystwem. Było nas w sumie cztery osoby.  
Wtrącenie: tutaj jest tak, że jak masz chorobę, która powoduje, że nie możesz prowadzić auta to informacja taka od lekarza lub ze szpitala idzie bezpośrednio do DVLA, gdzie jest to notowane w papierach i jak złapią delikwenta i sprawdzą prawko to widzą.
Naprzeciwko mnie leżał, nazwijmy go Wesoły Romek. Rocznik 1923. wiem stąd, że za każdym razem pytają o dane. Zapewne, żeby sprawdzić przytomność umysłu.
Romek miał tę przypadłość, że celowo nie zakładał, albo wyłączał aparat słuchowy. Podrywał pielęgniarki, żartował, przy czym ledwo się ruszał. I przyszedł lekarz i mówi do niego, że już nie będzie mógł jeździć samochodem. Na co Romuś: tak tak, za 6 tygodni już będę mógł. Lekarz: nie, już nie. Romuś: super, cieszę się, że będę jeździć. Lekarz spasował. Powiedział tylko ciszej komuś z rodziny, że już mu nie wolno prowadzić. Tak, Romuś miał 103 lata, a dotarło to do mnie po jakimś czasie dopiero.
Potem przenieśli mnie na inny oddział i tam to była masakra. Obok mnie była starsza pani, nikogo z rodziny, demencja plus depresja i jakieś zaburzenia. Przesypiała dzień, ale w nocy... W nocy się działo. Nie przespałam żadnej z dwóch. Pani śpiewała Twinkle Twinkle Little Star i wyzywała inne chrapiące i charczące panie. 
No dobrze. A co mi się stało?
Otóż. Zatkało mi się w jednym, ale bardzo ważnym miejscu. I co najlepsze nikt nie wie czemu i jak. żyły mam czyste, nie mam żadnych złogów, cholesterol wporzo. Jedyną anomalią była ostra anemia, tylko ni cholery nie wiem skąd im to wyszło.
Serce nieuszkodzone. Mam tonę leków, co jakiś czas kontroluję ciśnienie.
Ja to sobie myślę, że to ta świnia menopauza. Bo się zaczęła. Ale o niej to kiedy indziej.

Na dzisiaj: 
Tak, czarne serca czasem lubią takie słodkości. Trudno no.
Crush - Love you with all my heart




wtorek, 25 marca 2025

[492]. Cofamy się wstecz

Oj tam oj tam. W czasy już będące historią, ale jeszcze nie okryte kurzem zapomnienia.
Mazda to już dawno wspomnienie. Po niej nastąpił czas Cytryny. 
Cytryna woziła mnie dzielnie, z róznymi przygodami. Bo albo to dziura po ukradniętym deklu od kanalizacji, albo debil, przez którego musiałam hamować jak Flinston prawie, a co zaowocowało wymianą końcówki drążka, bo koła miały zeza. A to nagle musiałam sobie przypomnieć jak to się ongiś jeździło, bo wspomaganie postanowiło ebnąć w samym środku drogi. W każdym razie w 2023 roku, kiedy mieliśmy za sobą trudne 12 miesięcy, a wartość napraw i wymian części przekroczyła wartość jeździdła, stwierdziłam, że w styczniu zrobię mu jeszcze zawieszenie i będzie gitara.
Ale nie.
Tak łatwo to nie ma.
Zostawiwszy na parkingu auto, udałam się pilnie w towarzystwie Młodego w miejsce, w którym nikt nie chce być, ale o tym później.
Pierwszy raz, od kiedy mam samochody, świadomie zostawiłam cytrusa na biegu, mimo, że stał lekko z górki, a przed nim był krawężnik wysoki, kawałeczek trawnika i drugi krawężnik, dzielące dwa pasy miejsc parkingowych. Więc gdyby mu się znudziło stać na ręcznym, to zatrzymałby się na krawężniku, nijak nie utrudniając nikomu życia. Naiwna.
Wracając do parkowania, ustawiłam auto prościutko, ze zwróceniem uwagi właśnie na bieg i ten krawężnik. Po czym udałam się w wyznaczonym kierunku, przekonana o bezpieczeństwie czarnego śmigacza. Nic bardziej mylnego.
Wracamy teraz do celu podróży.
Od paru dni czułam się jakośtak. Ucisk w gardle, jakby mi stanął tam kawał buły. Pomyślałam - tarczyca. Często są takie objawy. Wstałam sobie rano, a tu boli mnie ręka. Jakoś tak dziwnie boli. Ale nie znów tak, żeby się przestraszyć. Jednak napisałam Kudłatej, że ręka boli, a muszę jechać na uczelnię i nie wiem. No i zostałam zmuszona do udania się do przychodni. Wzięłam Młodego i mówię, że jedziemy do lekarza, bo ręka i potem go odwiozę do szkoły. W recepcji pani powiedziała, że mamy jechać do szpitala. Nie namyślając się za wiele wsiadłam w czarną strzałę i pojechałam. Zaparkowałam i polazłam na A&E. Akcja była szybka, w pół godziny znalazłam się w karetce i jechałam do innego szpitala na sygnale. Okazało się, że miałam zawał.
Mogłabym rozpisać się o całej procedurze, co i jak się działo, ale nie wiem czy to ciekawe. W każdym razie mam założony stent. Obsługa była wspaniała, załogi dwóch karetek przekochane, co najlepsze, Młody zaopiekowany - dali mu jeść, pić i cały czas był informowany co się dzieje. Raz tylko o nim zapomnieli, jak już mnie wieźli do karetki, żeby wrócić do mojego szpitala, ale ponieważ załoga załodze zdała relację, to kierowca Młodego odszukał. 
No i przechodzimy do parkowania...
Z dalekiej północy przybyła zaalarmowana Kudłata. Kazałam jej zabrać auto pod dom, bo co będzie stać na parkingu. Poszli. Ja sobie leżę, jeszcze wyluzowana po działce, ale świadoma. I słyszę, że wrócili i gadają z pielęgniarką coś o mówieniu i czy można. Po czym przychodzą do mojego łóżka, i patrząc na monitor zapodający ciśnienie i pracę serca przekazują co następuje.
Wiesz, najpierw  myślałam, że nie zaciągnęłaś ręcznego...I pokazuje  mi zdjęcia, jak moje autko stoi na środku drogi, czyli jakby...stoczyło się pod górkę. Mój mózg przetworzył informację i wydałam z siebie, stoicko: ale jak to. I powiedziałam o biegu, krawężniku i że pod górkę.
Okazało się, że jakiś dziad przejechał ten krawężnik, przestawił auto, które stało na biegu i próbował zwiać rozwalając barierki parkingowe. Ochrona go złapała, zostawili na szybie u mnie info.
I tak oto Cytrus poległ, nawet się nie zdenerwowałam.
Za to w szpitalu miałam ubaw po pachy.
Ale to jak już będziecie chcieli.


niedziela, 23 marca 2025

[491]. Niechod.

A to było tak.

W me skromne progi trafił Artysta, wiek 9 miesięcy. Jak na Niemca przystało, na imię ma Teufel. To jedyne, jak na razie, moje ukochane słowo w języku niemieckim. No i Artysta uwielbia malować (ściany) oraz wykonywać różne instalacje przestrzenne, szczególnie z recyklingu (karton, cegły, plastik - wsio ryba), w którym jest Mistrzem. Do dzisiaj podziwiam jego zacne dzieło na ścianie w technice błotno-monochromatycznej, kiedy zakładam buty. 
No i ten Teufel, o minie aniołka, skradł serca nasze. Ponieważ zagościł u mnie tylko na dwa tygodnie w zeszłym roku, popadliśmy w stupor i marazm, poprzecinany biciem się z myślami, argumentowaniem na nie oraz plusami dodatnimi. 
I tak jak kiedyś na spontanie przyjęłam pod swój dach kota, co zapoczątkował uzwierzęcenie rodziny, tak w trzy sekundy psipadkiem znalazł się u mnie oficer, Major, kolejny Niemiec, ale ten to już w wieku zacnym, obecnie 3 lata. Ten jest grzeczny w domu, ale na dworze szatan.
No i tak sobie żyjemy pod wspólnym dachem. Zostałam jego Alfą i Omegą, mnie gnojek budzi i wyciaga na spacery. 
Dwa tygodnie temu ganiałam się z nim po chacie. On mnie zaczepia ja go gonię, on ucieka do pokoju Młodego i czeka na zabawę. Ale że gotowałam coś akurat, to tylko chciałam go pogonić. No i pogoniłam tak cudownie, że małym paluszkiem znalazłam ikeowski stołek. Najpierw się śmiałam, bo nawet jakoś ekstra nie bolało. Ale jak zdjęłam skarpetkę i chciałam naprostować to się okazało, że paluszek się wygł wziął i już został w tej pozycji dziwnej. Śmiałam się, że mam chwytny.
I hahaha pochwaliłam się Kudłatej i mojej siostrze, hahaha. Kudłata mnie zjechała od góry do dołu, że mam jechać na A&E, tutejszy SOR. Dobra dobra, dokończę odcinek i pojadę.
Pojechałam, spędziłam tam sześć godzin, w tym był triage, rentgen i lekarz. Gipsu nie ma, zabandażowane tylko palce i przykazanie, że nie chodzić, a jak już to na pięcie. Bo pękłam sobie kość, od strony międzypalcowej. Bez przemieszczenia.
Psy kontuzjują.
Ale bez nich to jakoś tak smutno. Wręcz zastanawiamy się z Młodym, jak mogliśmy żyć bez psa.
I pewnie, wiele planów mi to zawaliło, bo teraz podróże będą się wiązały z wożeniem tego potwora, ale z drugiej strony moja antyspołeczność ma uzasadnienie.
Oraz nie potrzebuję dzwonka.
I mam respekt na dzielni.


Teufel i jego dzieło


Major


PS: Teufel to najmłodszy syn Kudłatej. Po króliku, kocie i wężu. Major to mój domownik. 

czwartek, 20 marca 2025

[490]. Tęskniłam.

 Rozmyślałam od czego by tu zacząć. W końcu minęły trzy długie lata od ostatniego wpisu, więc opowiadać jest co. Ale nie wiem.
Może na początek zrobię listę i wybierzecie co chcecie wiedzieć.
No to tak:
  1. Żyję. A mogłam nie. 
  2. Jestem na 3 roku, ale będę go powtarzać. Trochę w związku z tym, że żyję.
  3. Obecnie nie jeżdzę autem, gdyż sprawa jest w sądzie. Nie nie, nie jeździłam po pijaku.
  4. W naszej rodzinie pojawiły się dzieci. I wnuki. Ale nie jestem babcią. Co to to nie.
  5. Nie chodzę. Bo nie mogę. Znaczy chodzę po domu, bo mi się nudzi i czasem muszę.
  6. Mam od lipca swoje guilty pleasure. I wcale mi nie wstyd! Otóż znalazłam ogromną przyjemność w oglądaniu dram. przed K-popem się jeszcze bronię, aczkolwiek niektóre ścieżki dźwiękowe są zacne. No i zgadnijcie, gdzie wyruszę na wycieczkę, jak tylko się ogarnę.
  7. D, M i ADHD, czyli kumulacja. W końcu mogę nazwać rzeczy po imieniu.
To na razie tyle tematów.

Dlaczego nie pisałam? Bo jakoś tak wyszło. Potem nie mogłam się zalogować, a nie chciało mi się kombinować. Bo przecież zapisywanie haseł jest dla słabych. I tak sobie udawałam, że nie ma bloga, nie ma nie. Aż nagle koincydencja jakaś nastąpiła, bo spotkałam na swojej sieciowej drodze Osobę, którą też znacie i poszło. Nie gwarantuję regularności, ani błyskotliwości wypowiedzi, ale chyba brakowało mi tego. 
Całuję.
Wasza Natt

Na dziś:
Lewis Capaldi - Someone You Loved