czwartek, 9 października 2025

[514]. K-atharsis.

Nie miałam bladego pojęcia w co się pakuję.
Ale od początku.
Raczej nie mam jakichś uzależnień. Nie palę, piję sporadycznie, nawet pepsi już nie hurtowo. Kawa. Kawy nie piłam. Nie potrzebuję jej do pobudki. Wręcz mnie usypia. Ale zaczęłam pić może z rok temu. sporadycznie. I z mlekiem. I cukrem. Bo lubię słodkie.
O! Od cukru jestem uzależniona. W sensie od słodyczy. A wygląda to tak:
- coś bym zjadła słodkiego.
- nie kupiłam żadnych słodyczy.
-idę do kuchni
- wracam z kanapką z ogórkiem kiszonym. I szynką. Pasztetem. Albo schabem. Pomidorem, cebulką i suchymi łzami. 
Takie to uzależnienie.
No dobra. Od muzyki jestem. Bez muzyki nie ma życia. A propos. Macie tak, że nagle pojawia się jakaś fraza muzyczna we łbie i nucicie, albo śpiewacie? 
Ja mam. Jak wstaję i stękam: jejku jejku, to zaraz za tym idzie: "mówię wam, jaki rejs za sobą mam. Stary, zardzewiały, cuchnący wrak na pół roku zastąpił mi świat". Tak. Za każdym jejku jejku. 
Albo wbije mi się jakaś piosenka, niekoniecznie górnych lotów i nucę ją nawet we śnie. Na wyrywki, kiedy przewalam się z boku na bok, gotuję, sprzątam, albo idę siku. Chociaż jak idę siku to jest jejku jejku.
Ale prawdziwym, pierwszym w życiu, największym jest uzależnienie od k-dram.
Proszę ja was, to jest takie addiction, że bania mała. 
Bo z książkami to mam tak, że muszę chwilę odsapnąć. Czyli odczekać na uspokojenie nerwów/emocji/smutku/miłości, co tam wpadnie. Takie wygaszenie.
A przy dramach, ni uja. Jedną kończę, to już szukam następną. Pięć minut później już zaczynam. Zatapiam się w emocjach. Szukam niuansów. Przeżywam swoiste tu i teraz razem z bohaterami. 
A Koreańczycy umieją w scenariusze. Byle mydlana opera każdym kadrem coś mówi. Ja nie wiem, czy mi się otworzył jakiś dziesiąty zmysł, czy co, ale łapię klimat i wchodzę w to cała. Wkurzam się, płaczę, jestem szczęśliwa, analizuję. Przeżywam każdą cząstką. To jest, tak szczerze od serca, popierdzielone. Wyrozumiałość weszła mi na kolejny level. Niedociągnięcia typu zaraz będę, kiedy jazda samochodem zaczyna się za dnia, a dociera ten zaraz po ciemku, nie bolą mnie zupełnie. Może dlatego, że nie mam czasu się znudzić. Na obejrzane 253 dramy nie znalazłam żadnej, w której wygwizdałabym scenarzystę. Nawet, serio serio, jeśli tematyka i schemat jest ten sam, co w kilku innych, to zawsze jest to coś innego. I wciąga mimo i ponieważ.
Inną cudownością jest to, że nie każda kończy się jakiś powalonym happy endem, gdzie żyli długo i szczęśliwie. Często wcale nie. Wręcz odwrotnie. Ale ma to swój wydźwięk, przenosi taki ładunek emocjonalny, że aż boli.
Przed chwilą skończyłam dramę My happy ending. 16 odcinków. W 10-tym ginie jeden z bohaterów. I zostawia z takim: ALE KUR*A JAK I DLACZEMU??????? I zaczyna się dalszy ciąg rollercostera. (swoją drogą pięknie pokazane życie z chorobą afektywną dwubiegunową, zmagania z przeszłością, zazdrością, zemsta, zdrada, nieporozumienia, manipulacje, polityka. Jak coś ma walnąć, to walnie. Solidnie i z przytupem).
Nawet w zabawnej dramie Genie, make a wish przez pierwsze trzy odcinki śmiałam się, aż mnie brzuch bolał, a potem weszła analiza ludzkiej natury. Dodatkowo genialnie wplecione aluzje do innych dram. Wszystko wymieszane w idealnych proporcjach. No majstersztyk. 
Więc nazywam się Natt i jestem dramaholiczką od półtora roku. 
I wcale nie chcę tego zmieniać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeśli zechcesz podzielić się swoim zdaniem - będę wdzięczna. Nie obrażaj nikogo, a Ciebie również nikt nie obrazi.