środa, 29 października 2025

[518]. Dobry pretekst nie jest zły.

Dwa dni temu doprowadziłam do katastrofy.
Przygotowałam zasadzkę na Młodego.
Nieświadomie, żeby nie było. Już opowiadam.
Nie pamiętam czy wspominałam tutaj o tym, że często mam takie przebłyski intuicji/jasnowidzenia/przewidywania, jak zwał tak zwał. One się zdarzają na brzegu myśli, na samym skraju. Zauważam, ale od ciągu dalszego zależy, czy się zdarzy, czy nie. 
Jeśli zauważam i kolejna myśl jest rozwinięciem związku przyczynowo - skutkowego, to zapobiegam. Jeśli natomiast nie pochylę się nad tym błyskiem i jest on sobie w szufladce 'widzę i co z tego', to następuje to czego można było uniknąć. To tak pokrótce.
No i wracamy do katastrofy.
Jako kochana mamusia, a raczej z powodu tego, że nie śpię rano, bo wychodzę z moim ofczarkiem, to zaczęłam robić Młodemu śniadania, czasem kanapki, które zabiera na uczelnię i herbatę w kubki termiczne. Swoją drogą polecam sprawdzone przeze mnie Contigo. Nie dość, że mają cudne kolory, to są fajnie skonstruowane. Zamknięcia itd. Łatwo to wszystko umyć w środku, z czym miałam zawsze problem w tych klikanych. Ale do brzegu.
Ponieważ są dni, kiedy Młody siedzi 7h na uni, to robię mu dwa. Oszczędny jak to poznaniak. Nie będzie kupował i już. Zrobiłam więc dwa kubki herbaty, ale kiedy je zakręciłam, zostawiłam otwarte, bo chciałam, żeby troszkę ostygło. I fajnie. Tylko że zanim Młody wstał, ja zdążyłam zasnąć i nie powiedzieć mu. A muszę dodać, że najpierw zamknęłam, potem otworzyłam i na tym skraju myśli pojawiło się: powiedzieć mu o tym, bo się rozleje.
Obudził mnie szał kurew, chujów i innych epitetów. Wyszłam na korytarz, a tam podłoga zalana herbatą. Wszystko mokre. Bo Młody swoim zwyczajem wrzucił kubki do plecaka. Wrzucił, bo nie ma w nim kieszeni, przegród, bo to zwykły plecak do łażenia po górach, czy innych wycieczkach. I te herbaty mu się wylały na zeszyt, piórnik, kurtkę...
Dałam mu mój plecak, kupiłam termos z Thermos (nie żeby to nie był dobry pretekst, bo od kiedy Kudłata zarekomendowała, to chciałam kupić) i grzecznie pozmywałam podłogi, wypłukałam kurtkę i poszłam się użalać nad kubkami, bo miały iść w odstawkę, przecież same się otwierają.
Ale dzisiaj robiłam coś w kuchni i pomyślałam sobie, że zobaczę, bo przecież te zamknięcia to nie tak lekko się otwierają. No i zrobiłam pstryk i...mi się przypomniało wzięło. Że zamknęłam do sprawdzenia szczelności i otworzyłam, żeby wyparowało..
Przyznałam się Młodemu przed chwilą. I już sapie, że kupiłam termos, bo po co.
Powiem Wam, że z nim gorzej, niż jakbym miała męża i musiała ukrywać wydatki.
Teraz nie mogłam powiedzieć: Aaaaa to już dawno kupiłam, tylko leżało schowane.





sobota, 25 października 2025

[517]. KO

I nie, to nie partia. 
To mój obronny, groźny, wielki, czterokopytny, z połową szarej komórki w czaszce, gdzie wiatr hula i mózgojady pozdychały, bo nie ma czego jeść.
Jak ktoś się zastanawia nad germanem szepardem vel piątą kolumną vel ofczarkiem vel pięknym Romanem to polecam. Z naciskiem na ale.
Zostałam znokautowana elegancko po raz trzeci. Złamanego paluszka nie liczę.
We własnym domu proszęjawas.
Otóż przyszedł pan do kontroli pieca. Bojlera znaczy. No więc musiałam zamknąć to moje szczęście w pokoju, ale mało drzwi nie wyrwał. Więc pan gazownik do mnie, że jak nie ugryzie to mu nie przeszkadza. No nie ugryzie, ale jest głośny. Więc wzięłam dziada, że psa nie gazownika, za obrożę i idę. Napęd na cztery mu się włączył w terenie i trafił na wcześniejsze miejsce zbrodni, otóż tam, gdzie wąsko w przejściu i paluszek. W tym momencie wykonał coś w stylu cofnięcia do tyłu, wydarcia do przodu, podcięcia i wpakowania mnie w ramę łóżka. Widzicie to na slowmotion? przód - tył - przód - bęc. A właściwie to nie bęc. Ja z całym rozmachem przyjebczyłam w tę ramę ramieniem, lewym, bo czemu nie (trzeci raz lewym), a to dlatego, że materac mi się zsunął ciut i tę ramę odkrył. 
No więc przypodłogowiłam z hukiem. 
I teraz przewijamy sekundę do tyłu. 
W locie puściłam obrożę. 20 cm dalej są już drzwi do kuchni, a tam był gazmen. A mój wielce hałaśliwy, obronny - zaznaczam! groźny baran nagle zamilkł, ale poleciał do gościa, przywitał się, sprawdził zawartość plecaka jak rasowy gliniarz z narkotykowego i asystował przy przeglądzie jak, nie przymierzając, pięciolatek, tylko nie zadawał pytań.
I tak oto wydało się, że on tylko udaje czubka. 
A oto dokumentacja medyczna:



poniedziałek, 20 października 2025

[516]. Etykiety zastępcze.

Chciałam napisać o tym, jak bardzo świat poszedł w kierunku etykietowania, tagowania, nazywania wszystkiego, chociaż nie zawsze trzeba nazywać.
Wszystkie pseudorozwojowe, pseudopsychologiczne bajki robią więcej złego, niż dobrego. 
Oczywiście nie mówię o tych, którzy muszą być leczeni, zadbani, zaopiekowani z powodu zaburzeń i chorób. 
Natomiast męczy mnie bardzo trywializowanie poważnych rzeczy. 
Wszyscy mają teraz adhd, spektrum autyzmu, aspergera, albo wszystkie dys-. 
Mam taką teorię, uknutą na kolanie w trakcie obserwacji i rozmyślań, że my ludzie musimy wszystko porządkować, systematyzować i zmniejszać opór w tej linii, żeby jak najłatwiej było żyć.
Owszem, ułatwianie sobie życia - jestem na tak! Technologia - tak! Rozwój - tak! Ale musi być jakiś balans. Równowaga. Nie można tylko się ślizgać do celu, czasem trzeba się czołgać, a czasem wdrapywać. A i spadanie jest częścią bytu i nauki.
Tak sobie siedzieliśmy nocą którąś z Młodym i roztrząsaliśmy etykietki. Zaczęliśmy od nas samych. Bo mamy różne cechy wskazujące na ZA, ADHD, stany depresyjne. Ale nie na tyle, żeby lecieć po diagnozy, które ułatwiają bardzo życie, szczególnie tutaj. 
Wiedza jest świetną rzeczą. Sama zgłębiam tematy ważne i nieważne, np. po co kulka w puszce Guinnessa, albo na temat zaburzeń, czy osobowości. Ale nie wybieram sobie tylko tego co mi pasuje. Analizuję całość, czytam, rozwiewam wątpliwości i zadaję sobie pytania. 
O nauce, wiedzy, edukacji cały czas mówię, że jest potrzeba. Nie religia, ale podstawy psychologii, żeby umieć rozróżnić i na czas wyłapać, że coś się dzieje. Podstawy ekonomii. Rzeczy praktyczne w życiu. Ja wiem, że teraz się guzików nie przyszywa i nie ceruje skarpet, ale proste czynności wypadałoby umieć. Komu przeszkadzało ZPT? Świetna sprawa, rozwój manualny, myślenie, technika. Ale potem trafiłam do technikum, gdzie starej daty nauczyciel mówił, że młodym to on się boi dać miotłę do zamiecenia hali, a co dopiero pozwolić używać tokarki.
Jeszcze jedno mnie mierzi. Wydawanie opinii w necie. Na podstawie pięciu zdań o czymś. Diagnoza nie cierpiąca sprzeciwu: narcyz, psychol, uciekaj. Im jestem starsza, tym trudniej mi jednoznacznie oceniać. 
Moja odpowiedź w dyskusjach z Młodym najczęściej brzmi: to zależy.

sobota, 11 października 2025

[515]. I to samo miał.

Kilka dni temu kazałam kupić Młodemu aspirynę. I pomna tutejszych zwyczajów powiedziałam mu, że jak będą pytać po co, to ma powiedzieć, że na migrenę dla mamy. I co?
Trzy dni łeb mnie bolał, migrenowo oczywiście. Ale że nie wypowiedział tego w aptece, bo się nie zainteresowali, to tylko miałam takie muśnięcie przypominające, żeby sobie uważać.
Od kilku dni też śmiałam się z Młodego. Że kaszle, że udaje, że już niech przestanie się lenić. Oczywiście w formie żartu i nie żeby serio. Wczoraj przyszedł i mówi, że prawie nie mówi. To mu oczywiście pocisnęłam, że zapalenie gardła lepsze niż mutacja i ma taki niski, basowy, radiowy głos. 
Taaaa.
Obudziłam się niezbyt. Głosu wydobyć nie mogłam, a jak wylazł to jak z czeluści piekieł. Jakbym noc spędziła na koncercie blackmetalowym i darła japę.
Masz za swoje.
Niczego się nie nauczyłam w tej kwestii. Wiem od podstawówki, że jak nakłamię, że jestem chora, albo boli, to będę chora i będzie boleć. To pewne jak w banku.


Oraz wyciągnęłam kocykową bluzę.




czwartek, 9 października 2025

[514]. K-atharsis.

Nie miałam bladego pojęcia w co się pakuję.
Ale od początku.
Raczej nie mam jakichś uzależnień. Nie palę, piję sporadycznie, nawet pepsi już nie hurtowo. Kawa. Kawy nie piłam. Nie potrzebuję jej do pobudki. Wręcz mnie usypia. Ale zaczęłam pić może z rok temu. sporadycznie. I z mlekiem. I cukrem. Bo lubię słodkie.
O! Od cukru jestem uzależniona. W sensie od słodyczy. A wygląda to tak:
- coś bym zjadła słodkiego.
- nie kupiłam żadnych słodyczy.
-idę do kuchni
- wracam z kanapką z ogórkiem kiszonym. I szynką. Pasztetem. Albo schabem. Pomidorem, cebulką i suchymi łzami. 
Takie to uzależnienie.
No dobra. Od muzyki jestem. Bez muzyki nie ma życia. A propos. Macie tak, że nagle pojawia się jakaś fraza muzyczna we łbie i nucicie, albo śpiewacie? 
Ja mam. Jak wstaję i stękam: jejku jejku, to zaraz za tym idzie: "mówię wam, jaki rejs za sobą mam. Stary, zardzewiały, cuchnący wrak na pół roku zastąpił mi świat". Tak. Za każdym jejku jejku. 
Albo wbije mi się jakaś piosenka, niekoniecznie górnych lotów i nucę ją nawet we śnie. Na wyrywki, kiedy przewalam się z boku na bok, gotuję, sprzątam, albo idę siku. Chociaż jak idę siku to jest jejku jejku.
Ale prawdziwym, pierwszym w życiu, największym jest uzależnienie od k-dram.
Proszę ja was, to jest takie addiction, że bania mała. 
Bo z książkami to mam tak, że muszę chwilę odsapnąć. Czyli odczekać na uspokojenie nerwów/emocji/smutku/miłości, co tam wpadnie. Takie wygaszenie.
A przy dramach, ni uja. Jedną kończę, to już szukam następną. Pięć minut później już zaczynam. Zatapiam się w emocjach. Szukam niuansów. Przeżywam swoiste tu i teraz razem z bohaterami. 
A Koreańczycy umieją w scenariusze. Byle mydlana opera każdym kadrem coś mówi. Ja nie wiem, czy mi się otworzył jakiś dziesiąty zmysł, czy co, ale łapię klimat i wchodzę w to cała. Wkurzam się, płaczę, jestem szczęśliwa, analizuję. Przeżywam każdą cząstką. To jest, tak szczerze od serca, popierdzielone. Wyrozumiałość weszła mi na kolejny level. Niedociągnięcia typu zaraz będę, kiedy jazda samochodem zaczyna się za dnia, a dociera ten zaraz po ciemku, nie bolą mnie zupełnie. Może dlatego, że nie mam czasu się znudzić. Na obejrzane 253 dramy nie znalazłam żadnej, w której wygwizdałabym scenarzystę. Nawet, serio serio, jeśli tematyka i schemat jest ten sam, co w kilku innych, to zawsze jest to coś innego. I wciąga mimo i ponieważ.
Inną cudownością jest to, że nie każda kończy się jakiś powalonym happy endem, gdzie żyli długo i szczęśliwie. Często wcale nie. Wręcz odwrotnie. Ale ma to swój wydźwięk, przenosi taki ładunek emocjonalny, że aż boli.
Przed chwilą skończyłam dramę My happy ending. 16 odcinków. W 10-tym ginie jeden z bohaterów. I zostawia z takim: ALE KUR*A JAK I DLACZEMU??????? I zaczyna się dalszy ciąg rollercostera. (swoją drogą pięknie pokazane życie z chorobą afektywną dwubiegunową, zmagania z przeszłością, zazdrością, zemsta, zdrada, nieporozumienia, manipulacje, polityka. Jak coś ma walnąć, to walnie. Solidnie i z przytupem).
Nawet w zabawnej dramie Genie, make a wish przez pierwsze trzy odcinki śmiałam się, aż mnie brzuch bolał, a potem weszła analiza ludzkiej natury. Dodatkowo genialnie wplecione aluzje do innych dram. Wszystko wymieszane w idealnych proporcjach. No majstersztyk. 
Więc nazywam się Natt i jestem dramaholiczką od półtora roku. 
I wcale nie chcę tego zmieniać!

sobota, 27 września 2025

[513]. Jak mi się nie chce...

Chodzi za mną od jakiegoś czasu chęć, a raczej myśl only, żeby pisać drugi blog o dramach. Nie chcę Was tu zanudzać moimi zachwytami i rozkładaniem na czynniki myśli i emocji, które czasem bolą. 
Pomyślę o tym kiedyś. 
Bo nie wiem czy to dobrze wrzucać sobie kolejną rzecz do rutyny, kiedy ogarnianie życia chwilami mnie przerasta. Z kolejnej strony byłoby to usystematyzowanie tematu, uporządkowanie, poskładanie, porządeczek w dramowej głowie. Nie nie wiem nie wiem.

Próbuję ogarniać chaos, żeby był kontrolowany, ale marnie mi to idzie. W sensie kontrolę mam, jak zawsze wkładam rękę i wyciągam to czego szukam, czy to z rzeczy, czy to z głowy, ale chciałabym spróbować. Bo nie umiem w systematyczność. Jedyna to psiaszóstarano. To świętość. No, chyba że gad da mi pospać dłużej, ale najczęściej przychodzi mnie osmarkać swoim mokrym nochalem między piątą pół a szóstą. Pasuje mi, bo mało wtedy obiektów do wyrwania mi ręki. Cisza i spokój.
Ale pomijając zwierzęcia, systematyczności brak. A przydałaby się znów, gdyż uczelniane życie zmusza do obecności. 

Zapisałam się na szczepienie grypowe. Popytam o inne też przy okazji. A potem spotkanie z moją panią doktor w sprawach bieżących. Depresja, adhd i waga. Z pierwszego leki mnie dość dobrze wyprostowały, ale wydaje mi się, że dawka do zwiększenia. 

Coraz bliżej do zanabycia pojazdu. Raz, że to mus, gdyż w poniedziałek mało chwalebny powrót na uczelnię, dwa trzeba Młodego zawozić również. Poza tym oszczędność czasu i kasy, paradoksalnie.

A jeśli o uni chodzi to normalnie masakra. Mieli mi link wysłać do rejestracji, ale nie wysłali. Więc drogą mailową się porozumiałam z ulubioną korespondentką z frontu student - uczelnia, i w drodze tego porozumienia zostałam ręcznie wklepana do rejestru. Ale za tym przyszło trochę zamieszania, bo na platformie nie widziałam, żebym była dopuszczona do tajemnic trzeciego roku. W międzyczasie zmienili wygląd platformy i tfu! Niech ja znajdę tego dowcipnisia! W piątek miała się uaktualnić, czyli miał być plan, moduły w learning zone, a tu dupa. Z łaski pokazał się jeden moduł. I jeszcze z informacją, że poniedziałkowe zajęcia są przeniesione.. Skąd i gdzie nie wiadomo. Nie wiem też w jakiej grupie jestem, bo nie mam planu. Więc w poniedziałek kupię auto. I nie pojadę na uczelnię. W ogóle to zmieniła się nazwa kierunku, doszły mi roboty. Zmniejszyła ilość modułów, bo są cztery. I na razie nie widzę, żeby był jakiś projekt do zrobienia jak rok temu, ale mogę się mylić. Gdyż nie wiem nic. Ciekawie się zapowiada. 
Było nie popadać w stupor, nie kupować zepsutego auta i bywać na zajęciach. A tak to teraz powtarza się rok. Trudno się mówi. 

sobota, 20 września 2025

[512]. Pierwsze A (w nawiązaniu i z inspiracją).

Do napisania zbierałam się jakiś czas, bo myśli i plany ulotne są. I potrzebny zapalnik. Miałam ich kilka. Rozmowy z Młodym, wspomnienia dalekie i bliskie, a dzisiaj post u Racjonalnego Psychologa i tenże u Futra.
Pochodzę z rodziny mniej lub bardziej alkoholicznej. Raczej bez krwawych historii, ale z ogromnym bagażem wstydu.
Każda okazja do spotkania równała się piciu. Czy to grill na działce, czy to zakup mebli/pralki/telewizora, wzięcie kredytu, czy święta. Obojętnie co, zawsze zakropione, a raczej polane morzem wódki lub bimbru.
Nienawidziłam mojej rodziny, mojego domu, działki, ciotek, wujków, dziadka, znajomych i całego tego imprezowania. Najbardziej nienawidziłam mojej matki, a zaraz po niej ojca. Ojca, którego WSW zrzucało cichcem pod drzwiami, kiedy przywozili go z jednostki po wypłacie. Moje życie naznaczone było chlaniem, nie moim, pilnowaniem domu, siostry, sprzątaniem, karmieniem i wpierdolem, jak coś się nie spodobało.
Sama nie miałam ciągot do picia, nie jarało mnie to, ale z czasem alkohol pojawił się i w moim życiu.
Zdarzyło mi się chyba dwa razy urwać film. Miałam potwornego kaca. Zaliczyłam rzyganie w centrum miasta za przystankiem. Nic chlubnego. Miałam kilka takich miesięcy, kiedy tydzień w tydzień obalałam sporo whisky lub rumu, zawsze w tym samym towarzystwie. Było zawsze śmiesznie, zawsze były gry, kupa śmiechu i nigdy nie kończyło się agresją. Czy żałuję? Nie. Bo nie picie było istotą tego stoczenia. Pomogło mi to, o ironio, stanąć na nogi. 
Przestałam pić dużo. Piłam troszkę i bardzo rzadko. Doszłam do momentu, w którym odczułam "rozdzielenie" - umysł ciągle był trzeźwy, ale ciało nie działało jak bym chciała. Nie spodobało mi się. Od tamtego czasu minęło kilka lat. Piję czasem drinka lub dwa, nie bo muszę coś wyciszyć, zasłonić, czy rozluźnić. Piję, bo lubię smak whisky. I rumu. Ale od tych kilku lat zdarza mi się może z 4-5 razy do roku.
Nie udaję, że jestem abstynentką. Wiem natomiast, że nie jestem alkoholiczką. 
I to, poza moimi dziećmi, mój ogromny sukces.