sobota, 28 czerwca 2025

[503]. Jak mi odbiło.

Mam taki feler, że jak mi ktoś coś poleca, na przykład książkę, film, serial, to ja wtedy nie. Nic co jest na topie. Szczególnie z książkami tak mam. Już chyba o tym kiedyś pisałam, że na punkcie Whartona odbiło mi parę lat po fali licealnego zachwytu moich kolegów nad Ptaśkiem (był jeden egzemplarz i chyba wszystkie klasy z mojego rocznika sobie go pożyczały. Oprócz mnie). Którego przeczytałam jakoś na końcu, bo najpierw byli Spóźnieni kochankowie, a potem Niezawinione śmierci, w którym to egzemplarzu miałam autograf, wystany chyba z dwie godziny w kolejce do księgarni, a który to egzemplarz został stracony. Nienawidzę pożyczać książek!! To już ze 30 lat temu, a ja ciągle mam tę zadrę w sercu, bo cała kolekcja zaginęła. Tak, napisałam o tym znów, bo mi się żółć wylewa uszami jak sobie pomyślę. Dość powiedzieć, że to była rodzina, a ja dyplomatycznie nie nawiązuję kontaktu. W zamian moje dziecko nie oddało serii Heńka Portiera. Może to dlatego nie przeczytałam i nie daję się namówić, żeby przeczytać? Nieważne.
W każdym razie nie. Jestem jakimś oszołomem i nie lubię takich akcji. Mam wewnętrzny bunt. 
No i tak było z Kudłatą, która namawiała mnie, żebym obejrzała fajny serial. How to get away with murder. Odkładałam jakiś czas, ale w końcu się skusiłam. No coś pięknego. W sensie to był początek miłości do kryminalnych seriali, lepszych niż Gliniarz i Prokurator i Dempsey and Makepeace na tropie. 
No i nastał zeszły rok. A nawet chyba wcześniej. Kudłata zaczęła mi anonsować koreańskie dramy, kryminalno - prawniczo - socjologiczno - obyczajowe. No jak to ja, opierałam się chyba z pół roku, mówiąc tak tak, obejrzę, kiedyś.
Nastał jednak taki moment, pewnie jakieś zaliczenia były, albo inne raporty i asesmenty, że zasiadłam przed netfliksem, bo znudziły mi się Przyjaciółki na polsacie. I obejrzałam moje pierwsze trzy dramy. 
Powiedzieć, że to dobre dramy, to nic nie powiedzieć. Spodobało mi się wszystko. I scenariusze - zagmatwane i tak pokręcone, że od pierwszego do ostatniego odcinka siedzi się i trzęsie kolankiem w napięciu, i aktorstwo - powiem tyle, że można się zakochać, i plenery - Seul znam już jak własną kieszeń. I to, że jak jedzą makaron to siorbią, jak mają beknąć, to bekają, pierdzą, żartują i to wychodzi naturalnie. 
No i po obejrzeniu tych kilku dram wpadłam po uszy. Oglądam i stare i nowe dramy, mam ukochanych aktorów i aktorki, łykam jak pelikan wszystko. Nie trafiłam jeszcze na jakiegoś gniota. Serio. Nie przeszkadza mi, że w tych samych domach kręcą dwadzieścia dram, każda inna. Serio. U nas jak w filmie grają zestawy aktorskie to jest do porzygu: Karolak, Adamczyk i ferajna. Tu nawet jak się powtarzają aktorzy, to nie przeszkadza. A potrafią w jednej grać cudowną matkę, ojca, dyrektora, córkę, a w drugiej wredną sukę teściową, albo przestępcę, czy słodką idiotkę. 
No więc mi odbiło kompletnie.
Obejrzałam: 176 dram, zwykle odcinek trwa godzinę. Odcinków średnio jest 16. 
Myślałam, że mi się znudzi, ale nie. Kolejkę mam długaśną, dwie platformy koreańskie i mnóstwo książek do nauki języka. Tak. Taki jest plan. 
PS: Jak coś to chętnie polecę. 
Dramy do oglądania.
I do Seulu. 

niedziela, 22 czerwca 2025

[502]. Lato wybuchło.

I zmiotło mnie z planszy. 30 stopni na zegarze to nie na moje nerwy. Zastygłam więc przyklejona do fotela. I czasem do smyczy. Funkcjonuję w nocy, w dzień śpię. Inaczej się nie da. Muszę się jednak przestawić, bo robi mi się z życia bigos. 
Z każdym dniem widzę, jak z chaosu hormonów i informacji wyłania się diagnoza adhd. Czy gdyby człowiek wiedział wcześniej byłoby lepiej? Zapewne. Poukładałabym sobie to wszystko znacznie bardziej i nauczyła się żyć. A teraz przez tą cholerną kumulację zapadłam się jak w ruchomych piaskach. Oczywiście, że się wydrapię z tego, ale czeka mnie ciężka orka. Trudno.
Zacznę ogarniać. Od jutra.




piątek, 6 czerwca 2025

[499]. Trafiłam do piekieł.

Na parę dni straciłam dostęp do googla i bloga. Blog znikł dokumentnie. A ja się  wkurzyłam niemiłosiernie. No ale to moja wina, niczyja inna. Bo mam jedną ułomność.
Nie mogę zapamiętać hasła do googla. no nie i koniec. A jestem taka mądra inaczej, że nie zapisuję jak zmieniam. No bo przecież będę pamiętać, do jasnej anielki!
Tym razem najadłam się strachu.
Otóż zmieniłam laptopa. Stary ma rozwalone gniazdo do ładowania, więc już ledwo zipie, czas był kupić nowy. Kupiłam. Ale nie spodziewałam się, że uraczą mnie windowsem 11. Znaczy spodziewałam, nie że nie. No i uraczyli. Nosz powiem wam, że nerw mnie złapał. Nic znaleźć, nic zmienić, ciągle coś mi tu niespodziankowo działało, i wcale to nie były dobre niespodzianki. Przez to uruchamianie tego dziada zajęło mi trzy dni. Bo co włączyłam, to mi się odechciewało. Jak ze sprzątaniem.
I tak mnie po wszystkim naszło, że może by już w końcu odpalić blog i napisać słów parę. I tu niespodziewanka kolejna. Bo adres majlowy pomocniczy to już go starożytni rzymianie nie pamiętają, hasło jedną wielką niewiadomą i weź się teraz zaloguj.
I super, pierwszy post poszedł, ale.. Dostałam info, że zauważono nietypowe działania na koncie i mi je zablokowano. Próbuję wejść na blog i.. Nie ma. Wiecie co czułam, nie?
Próby przypomnienia sobie hasła spowodowały zimne poty. Żadna próba się nie udała. Ale jakimś dziwnym trafem udało mi się zmienić najpierw adres pomocniczy, o czym nie wiedziałam i dodać telefon. Odpuściłam te cholerne frustrujące próby logowania na dwa dni. W tym czasie nauczyłam się robić dalgonę. Kawę po koreańsku. No powiem  Wam, że pychota. I w końcu, zrezygnowana, wczoraj, ponownie próbowałam. I. Udało. Się! Wróciłam do żywych. A już byłam gotowa zaczynać od nowa.
Tak więc strach minął, hasło jeszcze pamiętam chyba. Ale to czas, żeby założyć sobie notesik. 
Tak mi się zdaje.


dalgona


dalgona z wczoraj


odzwierciedlająca moje nastawienie


i tu też.

Kubki przyjechały z Polski właśnie dzisiaj. No uwielbiam. 


wtorek, 3 czerwca 2025

[498]. Jak odkryłam literki.

D i ADHD.
Kiedyś dowiedziałam się, że jestem DDA. Już o tym pisałam w zamierzchłych czasach, więc nie będę powtarzać, ale nawiążę.
Myślałam wtedy, że pstryk i już wiem. Zrozumiałam wiele, wiele sobie wybaczyłam, wiele zmieniłam. I to działało. Wyszłam na prostą, chociaż wcale prosta nie była. Ale tak mi się wydawało.
Kiedy z perspektywy czasu rozmyślam nad sobą i tym co się ze mną działo i dlaczego, zaczynam w końcu tę układankę rozgryzać i wszystko trafia na swoje miejsce. W końcu widzę, że wszystko działa w systemie, a nie osobno. Jedno wynika i wpływa na drugie. Zrozumienie tego jest olśnieniem.
Depresję nazwałam imieniem dopiero rok temu. Przeszłam załamanie, z błahego powodu, ale nigdy nie zapomnę uczucia bezradności i bólu mentalnego, jaki mnie dopadł. 
Po wszystkim zastanawiam się co wpłynęło na taki obrót spraw. Wydaje mi się, że to hormonalne zmiany i menopauza. Bo tak analizując wszystko zawsze była jakaś część mojego umysłu pogrążona w takiej ciemnicy. Tylko dawałam sobie z tym radę. Bo nie mogłam nie dać. 
Kiedy już sobie ogarnęłam życie, zaczęłam znów bardziej grzebać we łbie. Trochę z okazji zmian menopauzalnych, które obserwuję i składam do kupy. No i tak odkryłam, że mam ADHD. 
Prokrastynacja to moje przekleństwo. Kiedyś uważałam, że działanie pod presją czasu daje lepsze rezultaty w moim przypadku i tak rzeczywiście było. Ale teraz zauważyłam schemat. Wiem już jak to działa i z czego wynika. 
Albo rozpraszanie się. Typowo: idę siku, ale przy okazji umyję umywalkę, wstawię pranie, umyję lustro. Ostatnio poszłam zamiast do łazienki to do kuchni i wstawiłam zmywarkę, umyłam blaty, duże garnki, posprzątałam...I przypomniało mi się, że to nie tu chciałam iść. 
Albo plan ogarnięcia chaosu i bałaganu. Mam zapał, już się przyszykuję i...jak widzę ile jest do zrobienia, to mi się odechciewa. 
Ale walczę. I mikrozwycięstwa zaliczam. Na przykład naprawiłam łóżko, zmywarkę i ogarnęłam chatę. Jeszcze muszę zmienić zamek w drzwiach i złożyć szafkę do łazienki, bo od miesiąca stoi na przedpokoju w kartonie, ale kiedyś się wezmę. 

Znów miałam lądowanie bez telemarka, za to z kołyską. Prawie zakryłam się nogami od tyłu. Tym razem lazłam po trawie, wdepnęłam w ukryty dołek i sruuuuuu. Dobrze, z jednej strony, że trawa nieskoszona, to i miękko było upaść na twarz. Z drugiej, gdyby była, dołek byłby widoczny. Nie dogodzisz. Pies tym razem nie zawinił. Ale średnio go obeszło, że ziemia się zatrzęsła.

Przez trzy dni z rzędu przelatywały nad nami Red Arrows. Grupa akrobacyjna Królewskich Sił Powietrznych. W tym roku nie dałam rady upolować fotek, ale pokażę Wam z zeszłego.





Wybory skomentuję kiedy indziej. Jeszcze nie jestem w stanie ogarnąć natłoku myśli.

piątek, 16 maja 2025

[497]. Przegląd katastrof

Będzie klęte. Ostrzegam.
W styczniu mój kochany, niemiecki czołg (wiem jak to brzmi, ale nazywam go często piątą kolumną, albo BMW, bo ma czaszkę w kształcie płetwy rekina. Znaczy taki spłaszczony kawałek na czubku i to mi przypomina antenę z BMW), reagujący na wszystko co się rusza, zrobił mi psikusa i wyczuł skubaniec z daleka faceta z konkurencją, czyli psem. Więc postanowił się zaprzyjaźnić, nie zważając na to, że do drugiej strony smyczy jestem przytwierdzona ja, co prawda, wagi słusznej, ale zaskoczonej. I akurat byłam w trakcie podnoszenia się znad trawnika z woreczkiem, gdy czołg ruszył. W kaloszkach, z górki, po ciemku częściowo, z zaskoczenia, fizyka mnie nie wspomogła. Napęd na cztery był silniejszy, wykorzystał moment i pociągnął mnie na spotkanie z grawitacją. 
Wszystko byłoby cacy, gdyby nie podłoże błotne i kaloszki. 
Cóż, wyjebczyłam się spektakularnie, huknęło zapewne na kontynencie, za to ja wpadłam w ten woreczek, którego nie zdązyłam zawiązać, błoto i ta dzika bestia poleciała do kolegi. Za karę nosił kaganiec przez 3 miesiące. 
W każdym razie pojedynczy tulup bez telemarka skończył się u mnie na lewym boku, skutkując, poza upierdoleniem w byłej karmie i błocie, stłuczeniem mięśni ramienia. Bardzo bolesnego, powodującego, że mogłam pomarzyć o podnoszeniu ręki. Ciągle są pozycje w których nie mogę, bo boli. O obitych kolanach nie wspomnę.To mi zostało, poza urażoną, zachwianą dumą. 
Potem złamałam paluszek, ale o tym było. I to też przez piątą kolumnę.
A dzisiaj poszliśmy z piłką. porzucać, żeby ten szatan sobie pobiegał. No i cofałam się, żeby złapać.. Zahaczyłam o trawę butem i wypierdoliłam się na plecy. Równie spektakularnie i myślę, że jeszcze trzy razy i dopłyniemy do Islandii. 
Teraz mam stłuczone udo. LEWE. Znów mięśnie. Więc siedzę jak połamaniec. Ledwo kuśtykam do łazienki.
Ten kudłaty potwór mnie wykończy.
Ale prędzej wykończy mnie menopauza. Okres trwał miesiąc. Cały, pieprzony miesiąc. Poszłam do lekarza i wyszło nam, że jak nie minie to mam wrócić po tabletki wstrzymujące. Zdarzył się jednak cud. Dzień po wizycie w przychodni magicznie wszystko się skończyło. Pstryk i nie ma. 
Jednak my to mamy przewalone w tym życiu. Serio. Nie dość, że większość czasu męczymy się średnio co miesiąc, rodzimy, mamy pmsy, to jeszcze na zakończenie trzeba nam dowalić menopauzą, która może trwać i kilka lat. No bo czemu nie!
Kurwa! Ja pierdole!




środa, 23 kwietnia 2025

[496]. Pokolenie XYZ

Jakiś czas temu rozmawiałam z Młodym. Często mamy sesje roztrząsania tematów społecznych, globalnych, światowych, politycznych, prawnych, emocjonalnych i wszystkich innych bieżących, wywołanych jakimś zdarzeniem. Albo po prostu chęcią podzielenia się myślami.
No i trafiło tym razem na Dojrzewanie. Serial. 
Dawno temu zaczęłam się dzielić pewną myślą z otoczeniem.
Kojarzycie te wszystkie memy i posty, gdzie z łezką w oku wspominamy trzepaki, klucze na szyi i jakie to mieliśmy wspaniałe dzieciństwo i jakich silnych, mądrych ludzi z nas to zrobiło. Czyli kiedyś to było, teraz już nie ma.
Otóż po pierwsze gówno prawda. Rodzice wcale nie mieli dla nas więcej czasu. Wcale nie zajmowali się nami i nie przejmowali. Mieliśmy żyć równolegle z nimi, nie stwarzać problemów, a jak nie to wpierdol. Sama marzyłam, żeby mnie adoptowali jacyś fajni ludzie. Marzyłam o tym, żeby moi rodzice chcieli się mnie pozbyć i oddać komuś innemu. Kilka razy zdarzyło mi się o tym wspomnieć w jakiejś rozmowie i okazało się, że nie byłam jedyna. Przypadek? Nie sądzę.
Po drugie i chyba najważniejsze, skoro tak wspaniale się wychowaliśmy na tych trzepakach, dlaczego nie daliśmy tego swoim dzieciom? Dlaczego nie zrobiliśmy z nich takich samych wspaniałych ludzi? Bo tak, to my jesteśmy rodzicami dzisiejszej, złej, okropnej, pizdowatej, przemocowej młodzieży. 
Więc kto za to ponosi winę?
Nie nauczyciele. Bo oni mają tylko szlifować to, co dzieciaki wyniosą z domu. Dodając do tego naukę, wiedzę, ale nie ucząc podstaw. A tych podstaw muszą nauczyć rodzice. Moralności, konsekwencji czynów, radzenia sobie z życiem. 
I nie technologia jest tu problemem. Nie ten zły internet i telefony. 
My.
Rodzice, którzy dali dzieciakom to wszystko bez koniecznej instrukcji obsługi. Bez umiejętności wyciągania wniosków, bez wiedzy jak poruszać się w wirtualnym świecie, bez konfrontacji z rzeczywistością. Bez wzorca moralnego.
I o tym właśnie jest ten serial. O tym, że nam się wydaje, że przecież zrobiliśmy wszystko dla dobra dzieci. 
Nie zrobiliśmy, a wręcz śmiem twierdzić, że większość rodzin nie zrobiła nic. Dając ogromną wolność, nie postawiliśmy granic. Nie daliśmy limitów. Nie nauczyliśmy myślenia. Za to wypaczyliśmy cały proces wychowywania dzieci, które doskonale umieją wykorzystać tę wolność, ale odwrotnie niż byśmy chcieli.
Ja sama, mając świetny kontakt z dziećmi ciągle z tyłu głowy mam obawy. Nie skończyłam rozmawiać, bo przecież dorosłe są. Może już nie wychowuję, ale cały czas jestem. 
Pewnie że popełniłam, popełniam i popełnię w cholerę błędów. Nie da się tego ominąć. Mogłabym zwalić je na czasy, moich rodziców, przeszłość, złą technologię, ale prawda jest taka, że to tylko i wyłącznie nasze wybory i nasza edukacja kształtuje, po części, kolejne pokolenia. 
I właściwie mogę powiedzieć tylko jedno. Te wnioski, identyczne jak moje wysnuł Młody.
Wiecie, że kiedy zaczynałam pisać tutaj miał niecałe 6 lat? Teraz ma niecałe 19. 
Chyba mi się udało.