sobota, 11 października 2025

[515]. I to samo miał.

Kilka dni temu kazałam kupić Młodemu aspirynę. I pomna tutejszych zwyczajów powiedziałam mu, że jak będą pytać po co, to ma powiedzieć, że na migrenę dla mamy. I co?
Trzy dni łeb mnie bolał, migrenowo oczywiście. Ale że nie wypowiedział tego w aptece, bo się nie zainteresowali, to tylko miałam takie muśnięcie przypominające, żeby sobie uważać.
Od kilku dni też śmiałam się z Młodego. Że kaszle, że udaje, że już niech przestanie się lenić. Oczywiście w formie żartu i nie żeby serio. Wczoraj przyszedł i mówi, że prawie nie mówi. To mu oczywiście pocisnęłam, że zapalenie gardła lepsze niż mutacja i ma taki niski, basowy, radiowy głos. 
Taaaa.
Obudziłam się niezbyt. Głosu wydobyć nie mogłam, a jak wylazł to jak z czeluści piekieł. Jakbym noc spędziła na koncercie blackmetalowym i darła japę.
Masz za swoje.
Niczego się nie nauczyłam w tej kwestii. Wiem od podstawówki, że jak nakłamię, że jestem chora, albo boli, to będę chora i będzie boleć. To pewne jak w banku.


Oraz wyciągnęłam kocykową bluzę.




czwartek, 9 października 2025

[514]. K-atharsis.

Nie miałam bladego pojęcia w co się pakuję.
Ale od początku.
Raczej nie mam jakichś uzależnień. Nie palę, piję sporadycznie, nawet pepsi już nie hurtowo. Kawa. Kawy nie piłam. Nie potrzebuję jej do pobudki. Wręcz mnie usypia. Ale zaczęłam pić może z rok temu. sporadycznie. I z mlekiem. I cukrem. Bo lubię słodkie.
O! Od cukru jestem uzależniona. W sensie od słodyczy. A wygląda to tak:
- coś bym zjadła słodkiego.
- nie kupiłam żadnych słodyczy.
-idę do kuchni
- wracam z kanapką z ogórkiem kiszonym. I szynką. Pasztetem. Albo schabem. Pomidorem, cebulką i suchymi łzami. 
Takie to uzależnienie.
No dobra. Od muzyki jestem. Bez muzyki nie ma życia. A propos. Macie tak, że nagle pojawia się jakaś fraza muzyczna we łbie i nucicie, albo śpiewacie? 
Ja mam. Jak wstaję i stękam: jejku jejku, to zaraz za tym idzie: "mówię wam, jaki rejs za sobą mam. Stary, zardzewiały, cuchnący wrak na pół roku zastąpił mi świat". Tak. Za każdym jejku jejku. 
Albo wbije mi się jakaś piosenka, niekoniecznie górnych lotów i nucę ją nawet we śnie. Na wyrywki, kiedy przewalam się z boku na bok, gotuję, sprzątam, albo idę siku. Chociaż jak idę siku to jest jejku jejku.
Ale prawdziwym, pierwszym w życiu, największym jest uzależnienie od k-dram.
Proszę ja was, to jest takie addiction, że bania mała. 
Bo z książkami to mam tak, że muszę chwilę odsapnąć. Czyli odczekać na uspokojenie nerwów/emocji/smutku/miłości, co tam wpadnie. Takie wygaszenie.
A przy dramach, ni uja. Jedną kończę, to już szukam następną. Pięć minut później już zaczynam. Zatapiam się w emocjach. Szukam niuansów. Przeżywam swoiste tu i teraz razem z bohaterami. 
A Koreańczycy umieją w scenariusze. Byle mydlana opera każdym kadrem coś mówi. Ja nie wiem, czy mi się otworzył jakiś dziesiąty zmysł, czy co, ale łapię klimat i wchodzę w to cała. Wkurzam się, płaczę, jestem szczęśliwa, analizuję. Przeżywam każdą cząstką. To jest, tak szczerze od serca, popierdzielone. Wyrozumiałość weszła mi na kolejny level. Niedociągnięcia typu zaraz będę, kiedy jazda samochodem zaczyna się za dnia, a dociera ten zaraz po ciemku, nie bolą mnie zupełnie. Może dlatego, że nie mam czasu się znudzić. Na obejrzane 253 dramy nie znalazłam żadnej, w której wygwizdałabym scenarzystę. Nawet, serio serio, jeśli tematyka i schemat jest ten sam, co w kilku innych, to zawsze jest to coś innego. I wciąga mimo i ponieważ.
Inną cudownością jest to, że nie każda kończy się jakiś powalonym happy endem, gdzie żyli długo i szczęśliwie. Często wcale nie. Wręcz odwrotnie. Ale ma to swój wydźwięk, przenosi taki ładunek emocjonalny, że aż boli.
Przed chwilą skończyłam dramę My happy ending. 16 odcinków. W 10-tym ginie jeden z bohaterów. I zostawia z takim: ALE KUR*A JAK I DLACZEMU??????? I zaczyna się dalszy ciąg rollercostera. (swoją drogą pięknie pokazane życie z chorobą afektywną dwubiegunową, zmagania z przeszłością, zazdrością, zemsta, zdrada, nieporozumienia, manipulacje, polityka. Jak coś ma walnąć, to walnie. Solidnie i z przytupem).
Nawet w zabawnej dramie Genie, make a wish przez pierwsze trzy odcinki śmiałam się, aż mnie brzuch bolał, a potem weszła analiza ludzkiej natury. Dodatkowo genialnie wplecione aluzje do innych dram. Wszystko wymieszane w idealnych proporcjach. No majstersztyk. 
Więc nazywam się Natt i jestem dramaholiczką od półtora roku. 
I wcale nie chcę tego zmieniać!

sobota, 27 września 2025

[513]. Jak mi się nie chce...

Chodzi za mną od jakiegoś czasu chęć, a raczej myśl only, żeby pisać drugi blog o dramach. Nie chcę Was tu zanudzać moimi zachwytami i rozkładaniem na czynniki myśli i emocji, które czasem bolą. 
Pomyślę o tym kiedyś. 
Bo nie wiem czy to dobrze wrzucać sobie kolejną rzecz do rutyny, kiedy ogarnianie życia chwilami mnie przerasta. Z kolejnej strony byłoby to usystematyzowanie tematu, uporządkowanie, poskładanie, porządeczek w dramowej głowie. Nie nie wiem nie wiem.

Próbuję ogarniać chaos, żeby był kontrolowany, ale marnie mi to idzie. W sensie kontrolę mam, jak zawsze wkładam rękę i wyciągam to czego szukam, czy to z rzeczy, czy to z głowy, ale chciałabym spróbować. Bo nie umiem w systematyczność. Jedyna to psiaszóstarano. To świętość. No, chyba że gad da mi pospać dłużej, ale najczęściej przychodzi mnie osmarkać swoim mokrym nochalem między piątą pół a szóstą. Pasuje mi, bo mało wtedy obiektów do wyrwania mi ręki. Cisza i spokój.
Ale pomijając zwierzęcia, systematyczności brak. A przydałaby się znów, gdyż uczelniane życie zmusza do obecności. 

Zapisałam się na szczepienie grypowe. Popytam o inne też przy okazji. A potem spotkanie z moją panią doktor w sprawach bieżących. Depresja, adhd i waga. Z pierwszego leki mnie dość dobrze wyprostowały, ale wydaje mi się, że dawka do zwiększenia. 

Coraz bliżej do zanabycia pojazdu. Raz, że to mus, gdyż w poniedziałek mało chwalebny powrót na uczelnię, dwa trzeba Młodego zawozić również. Poza tym oszczędność czasu i kasy, paradoksalnie.

A jeśli o uni chodzi to normalnie masakra. Mieli mi link wysłać do rejestracji, ale nie wysłali. Więc drogą mailową się porozumiałam z ulubioną korespondentką z frontu student - uczelnia, i w drodze tego porozumienia zostałam ręcznie wklepana do rejestru. Ale za tym przyszło trochę zamieszania, bo na platformie nie widziałam, żebym była dopuszczona do tajemnic trzeciego roku. W międzyczasie zmienili wygląd platformy i tfu! Niech ja znajdę tego dowcipnisia! W piątek miała się uaktualnić, czyli miał być plan, moduły w learning zone, a tu dupa. Z łaski pokazał się jeden moduł. I jeszcze z informacją, że poniedziałkowe zajęcia są przeniesione.. Skąd i gdzie nie wiadomo. Nie wiem też w jakiej grupie jestem, bo nie mam planu. Więc w poniedziałek kupię auto. I nie pojadę na uczelnię. W ogóle to zmieniła się nazwa kierunku, doszły mi roboty. Zmniejszyła ilość modułów, bo są cztery. I na razie nie widzę, żeby był jakiś projekt do zrobienia jak rok temu, ale mogę się mylić. Gdyż nie wiem nic. Ciekawie się zapowiada. 
Było nie popadać w stupor, nie kupować zepsutego auta i bywać na zajęciach. A tak to teraz powtarza się rok. Trudno się mówi. 

sobota, 20 września 2025

[512]. Pierwsze A (w nawiązaniu i z inspiracją).

Do napisania zbierałam się jakiś czas, bo myśli i plany ulotne są. I potrzebny zapalnik. Miałam ich kilka. Rozmowy z Młodym, wspomnienia dalekie i bliskie, a dzisiaj post u Racjonalnego Psychologa i tenże u Futra.
Pochodzę z rodziny mniej lub bardziej alkoholicznej. Raczej bez krwawych historii, ale z ogromnym bagażem wstydu.
Każda okazja do spotkania równała się piciu. Czy to grill na działce, czy to zakup mebli/pralki/telewizora, wzięcie kredytu, czy święta. Obojętnie co, zawsze zakropione, a raczej polane morzem wódki lub bimbru.
Nienawidziłam mojej rodziny, mojego domu, działki, ciotek, wujków, dziadka, znajomych i całego tego imprezowania. Najbardziej nienawidziłam mojej matki, a zaraz po niej ojca. Ojca, którego WSW zrzucało cichcem pod drzwiami, kiedy przywozili go z jednostki po wypłacie. Moje życie naznaczone było chlaniem, nie moim, pilnowaniem domu, siostry, sprzątaniem, karmieniem i wpierdolem, jak coś się nie spodobało.
Sama nie miałam ciągot do picia, nie jarało mnie to, ale z czasem alkohol pojawił się i w moim życiu.
Zdarzyło mi się chyba dwa razy urwać film. Miałam potwornego kaca. Zaliczyłam rzyganie w centrum miasta za przystankiem. Nic chlubnego. Miałam kilka takich miesięcy, kiedy tydzień w tydzień obalałam sporo whisky lub rumu, zawsze w tym samym towarzystwie. Było zawsze śmiesznie, zawsze były gry, kupa śmiechu i nigdy nie kończyło się agresją. Czy żałuję? Nie. Bo nie picie było istotą tego stoczenia. Pomogło mi to, o ironio, stanąć na nogi. 
Przestałam pić dużo. Piłam troszkę i bardzo rzadko. Doszłam do momentu, w którym odczułam "rozdzielenie" - umysł ciągle był trzeźwy, ale ciało nie działało jak bym chciała. Nie spodobało mi się. Od tamtego czasu minęło kilka lat. Piję czasem drinka lub dwa, nie bo muszę coś wyciszyć, zasłonić, czy rozluźnić. Piję, bo lubię smak whisky. I rumu. Ale od tych kilku lat zdarza mi się może z 4-5 razy do roku.
Nie udaję, że jestem abstynentką. Wiem natomiast, że nie jestem alkoholiczką. 
I to, poza moimi dziećmi, mój ogromny sukces.

wtorek, 16 września 2025

[511]. Niespodziewany zwrot akcji.

Otóż. 
Wróciłam. 
I nie uwierzycie jak Wam powiem.
Młody sprzątał łazienkę. I ODRATOWAŁ ten utopiony KAWAŁECZEK MYDŁA. Bo się zatrzymał na kratce, a pod grzybkiem. A żeby wyczyścić odpływ to grzybek odkręcamy. I jest! Eksperyment trwa!
Teraz biedulek, że synek, nie że kawałeczek mydła, chrapie w swoim pokoju, bo emocje dnia dzisiejszego chyba mu się skumulowały.
A dzień dzisiejszy to jego pierwszy dzień na uniwersytecie. Studenciak pełną gębą, ale trochę zamotany. No i ciut przytłoczony. Ale mam dwa tygodnie, żeby go powspierać, bo potem ja zaczynam mój trzeci rok. 

Jutro planuję przemeblowanie. Niewielkie, bo nierówna podłoga nie daje zbyt wielu możliwości, ale jednak. Zobaczymy jak pójdzie, bo plany planami, a wiadomo, że wychodzi jak zawsze. 
Czeka mnie też obdzwonienie kilku miejsc, bo trzeba załatwić rzeczy. Strasznie nie lubię. Odkładam ile się da. O, przypomniałam sobie, że muszę zamówić leki. Dobrze, że przez aplikację. Ale i umówić się do lekarza. I okulisty. Spróbować zrobić progresywne oksy. Tylko dobrać oprawki. 
I jeszcze wymyśliłam, że mój siwy odrost zafarbuję na kolorowo. Zobaczymy jak to wyjdzie. Muszę to przegadać. 
No i porządki. Koniecznie. 
Tyle się nazbierało pomysłów, że obawiam się o realizację.
Jak zwykle.

niedziela, 14 września 2025

[510]. Jeśli

Jeśli coś mnie wykończy, to na bank nie będzie to zawał. To będzie pies. Obojętnie który.
Mój osobisty owczarek przyziemił mną dwa razy. Dzisiaj lot z trzech schodków zafundował mi owczarek Kudłatej. Piąta kolumna normalnie. Germany, jego mać. Zgarnęłam ciuchami całą kałużę, bo pada od kiedy tu jestem (z czego się cieszę!). Pracownik firmy przy schodkach wyszedł nawet do mnie zapytać czy ok, bo widział na kamerce mój lot. Ja myślę jednak, że to wstrząsy go wywabiły z lochu. 
Bo jestem w delegacji. Na Północy. Bliżej mi do Belfastu i Dublina oraz Glasgow, niż do Londynu. Delegacja ma na celu pilnowanie zwierzyny, znaczy dokarmianie i wyprowadzanie. Nie zaglądałam jeszcze do węża, ale kot już mi się zapakował do plecaka, pies śpi w nogach, a ciuchy już suche. 
I siedzę sobie tak sama. Moje mydełko nie dało się wymydlić. Tuż przed wyjazdem postanowiło się utopić i wpadło w odpływ. Było już na tyle malutkie, że nie było co ratować. Doświadczenie zatem skończyło się przed czasem, nie do końca porażką, ale czuję niedosyt. 

Myślicie, że Młody, zostawiony w domu samotnie z naszą owcą, cieszy się z wolnej chaty? A takiego. Wczoraj dzwonił do mnie kilka razy, żeby zdać relację co kupił i jak mu smutno było robić zakupy mini tylko dla siebie. A w nocy przegadaliśmy 2 godziny. Byłoby dłużej, ale rano musiał odbyć podróż do weterynarza, bo odnowił się psu problem. Ze szczęką. Znów na sterydach jest. Z jednej strony staram się uważać, żeby go nie uszkodzić, ale wytłumacz mu, że nie będzie rzucania piłeczki, bo będzie bolało w zawiasach. Nie da się. A ten baranek wkłada w łapanie całą pasję i siłę, więc wali łbem w ziemię czasem, fika i co poradzić. Ma prawdopodobnie uszkodzenie od młodości, albo wadę genetyczną. Steryd mu pomaga, więc nie jest źle. Ale nam jest smutno.




sobota, 6 września 2025

[509]. Egzystencjalne rozkminy.

Przychodzę dziś z głupim pytaniem. 
Z lenistwa ono powstało.
Z powodu mojego niechciejstwa i odkładania, nie chciało mi się wyjąć nowego mydła z szafki.
I tak Młody mnie atakował wyrzutem, że trzeba by kupić nowe.  
A ja twardo, że jest w szafce. Na mydelniczce leżał kawałeczek, potem mniejszy, potem już dwa, bo się złamał. I wtedy na kolejne pytanie Młodego odkrzyknęłam, że przeprowadzam doświadczenie i chcę pierwszy raz w życiu zmydlić mydło do samego końca. Jego zatkało na kilka sekund i stwierdził, że faktycznie, nigdy nie dotrwaliśmy do ostatniej bańki.
I przeczesując myślami swoje życiowe doświadczenia w tym względzie to nigdy nigdzie u nikogo nie widziałam czegoś takiego. Bo albo resztka szła do kosza, albo była przyklejana do nowej kostki i tak znikała, ale nigdy samotnie.
A jak jest u Was?


Mały update. Trzy dni deszczyku, chwilowa ulewka i oto wraca.




PS: Głupie rozkminy to dlatego, żeby nie wpaść w rozpaczanie nad sytuacją współczesnego świata. Ale nadejdzie ten czas.