"Ta piosenka jest
pisana dla pieniędzy.."
Śpiewał kochany Grzegorz Ciechowski z Republiką.
Tak jak ten post, tyle, że on nie dla pieniędzy, a na zamówienie, gdyż panowie mają dość piwa, spacerów, samochody pomyte, seriale obejrzane. Może i wiosna, 12 stopni u mnie, słońce, ale jednak jeszcze czuć chłodem. Tym, co go na głos wymawiać mi nie pozwalają. Ze strachu, czy co? Zabobonne jakieś to towarzystwo i zwykłego śn..ups! tego na ś się boją.
W każdym razie zbieram się do napisania postu od jakiegoś czasu, ale wiadomo jak jest. A to nowy pomysł wpadnie do głowy, a to coś przeczytać trzeba. A to ugotować, posprzątać, wyprać. A to zastanowić się jak żyć. Przeżyć. Nie oszaleć. Wytrzymać.
Ugotowawszy więc pomidorówkę, w niektórych kręgach uważaną za najlepszą na świecie, nie wiem tylko dlaczego, bo za każdym razem trochę inna wychodzi, mogę oddać się epistolografii. A tak właśnie, bo to taki mój list do Was.
Skumulowały mi się pewne przemyślenia.
Wiosną, kiedy już praktycznie za późno, chyba, że myśli się o lecie, zaczynamy szaleństwo z oglądaniem swojej figury. W myślach, bądź fizycznie przetrząsamy szafy i mierzymy zeszłoroczne ciuchy z nadzieją, że się dopną, lub nie będą wisieć. Wprowadzamy diety, bez względu na to jaką mają nazwę, zawsze nieskuteczne. Mogę o tym referat napisać i kto wie, może się kiedyś skuszę. W tej chwili jedynie stwierdzam fakt. Co chwilę słyszę o diecie 1000 kalorii (żeby być dokładnym to kcal [kilokalorii], czyli 1000 mnożymy przez 1000), o głodówkach, ograniczaniu jedzenia, niejedzeniu śniadań/kolacji. Pukam się w głowę z ironicznym uśmieszkiem. Bez ruchu, spalania energii, którą dostarczamy organizmowi, nie jesteśmy w stanie spalić nawet grama tłuszczu. Poza tym, każda z tych "mądrych"diet ogranicza któryś z istotnych dla organizmu składników. Potrzebujemy i białka i tłuszczu i węglowodanów. Nie możemy wyeliminować żadnego z nich. Bo na dłuższą metę zrobimy sobie krzywdę. Nawet, jeśli eliminujemy dany element tylko na 2 tygodnie, czy miesiąc. Dodatkowym absurdem jest to, że wiele osób myśli, że po diecie można wrócić do dawnego żywienia. To jest totalna bzdura. Tajemnica tkwi w racjonalnym podejściu do sprawy. I w ruchu.
Ruch to dodatkowe, poza codziennym zwyczajnym chodzeniem na piechotę, ćwiczenia. Organizm, nasze mięśnie, przyzwyczajają się do tych samych czynności. to jest tak zwana pamięć mięśniowa. Żeby był skutek trzeba je oszukać. Te same ćwiczenia wykonywać raz, że w innej kolejności, dwa z różną częstotliwością. Dlatego codzienne chodzenie "długich kilometrów", tyranie w pracy na stojąco, sprzątanie, zajmowanie się dziećmi i inne czynności, po których pot po przedziałku cieknie nie przynoszą rezultatu.
Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że sama nigdy na żadną "dietę" polecaną się nie skusiłam. Koleżanki szalały z 1000 kcal, dietą Kwaśniewskiego, Dukana (nota bene okazało się, że wcale nie taką rewelacyjną i odradzaną), south beach, owocową, warzywną i wszelkimi innymi. A ja...mi się zwyczajnie nie chciało. Poszłam za to do lekarza - dietetyka, z prawdziwego zdarzenia. Po rozmowie z panią, pełnych badaniach, spisywaniu dzień w dzień co jem, żeby miała ogląd na moją dietę (bo dieta, przypominam, to nie tylko odchudzanie, ale to co spożywamy codziennie), pani pokiwała głową i ze smutną miną powiedziała: z pani diety nic nie da się wyrzucić i niczego nie trzeba dodawać. Jest idealna. Więc w czym tkwił problem? Ano w moim zdrowiu. I w braku ruchu. Kiedy ustawiono mi leki, adekwatnie do chorób (nie lubię tak o nich mówić, bo generalnie ich się nie czuje, są i już), po podjęciu przeze mnie ćwiczeń, waga spadała radośnie, systematycznie i cieszyłam się bardzo z tego. Kiedy z ruchem było gorzej, z różnych powodów nie mogłam kontynuować zajęć, leki, z mojego niedoinformowania, zostały odstawione, waga zemściła się na mnie. Ale wiem już teraz na czym polega problem. Wróciłam więc na prawidłową ścieżkę i cóż, po 2 tygodniach czuję, że działa. A co? Ruch, ćwiczenia, znalazłam świetny instruktaż. Zastanawiam się też nad kijkami, bo działa tu prężnie grupa sobotnia, a tereny są boskie. Próbuję też odzyskać mój rower, ale z tym będzie gorzej i nie wiem, czy nie przepadł, razem ze sprzętem narciarskim. Ale znając siebie coś wykombinuję.
Tak więc, kochani moi, zanim sięgniecie po dietę "sprawdzoną przez koleżankę", albo "bo taka modna jest dzisiaj", albo "bo ta aktorka świetnie się prezentuje po tej diecie", albo "dzisiaj w gazecie była" zróbcie tylko jedno. Poszukajcie lekarza - dietetyka, przyjrzyjcie się swojemu zdrowiu, ruchowi, możliwościom. Sami wiecie, że jeden je tyle co koliberek - tyle ile waży i nie tyje, wredny typ! A drugi żywi się powietrzem i od tego powietrza nie mieści się w kinie na jednym fotelu. Diabeł tkwi w szczegółach.
Ale żeby już tak nie jechać po dietach i naszych marzeniach, bo ja też marzę, żeby lepiej wyglądać, powiem tylko, że piękną mamy wiosnę, a pomidorówka wyszła pyszna, więc oddalę się w celu konsumpcji tejże z makaronem nitki.
I jeszcze na koniec jeden cytat, który uwielbiam, jest prawdziwy sam w sobie i, niestety, nie wiem z kogo to cytat:
"Jesteśmy jak książki...
Większość widzi tylko naszą okładkę,
mniejszość czyta wstęp,
wielu wierzy tylko krytykom,
nieliczni poznają naszą treść..."
Niektórzy zapominają o tym. Nie okładka jest najważniejsza. Pamiętajmy o tym tej wiosny :)
Na dziś:
Lisa Stansfield - Never, never gonna give you up
Uwielbiam teledysk, uwielbiam głos Lisy Stansfield. A tytuł nadaje się na motto tygodnia.
Ponieważ nie mogę wstawić samego filmu, klikajcie w link.