D i ADHD.
Kiedyś dowiedziałam się, że jestem DDA. Już o tym pisałam w zamierzchłych czasach, więc nie będę powtarzać, ale nawiążę.
Myślałam wtedy, że pstryk i już wiem. Zrozumiałam wiele, wiele sobie wybaczyłam, wiele zmieniłam. I to działało. Wyszłam na prostą, chociaż wcale prosta nie była. Ale tak mi się wydawało.
Kiedy z perspektywy czasu rozmyślam nad sobą i tym co się ze mną działo i dlaczego, zaczynam w końcu tę układankę rozgryzać i wszystko trafia na swoje miejsce. W końcu widzę, że wszystko działa w systemie, a nie osobno. Jedno wynika i wpływa na drugie. Zrozumienie tego jest olśnieniem.
Depresję nazwałam imieniem dopiero rok temu. Przeszłam załamanie, z błahego powodu, ale nigdy nie zapomnę uczucia bezradności i bólu mentalnego, jaki mnie dopadł.
Po wszystkim zastanawiam się co wpłynęło na taki obrót spraw. Wydaje mi się, że to hormonalne zmiany i menopauza. Bo tak analizując wszystko zawsze była jakaś część mojego umysłu pogrążona w takiej ciemnicy. Tylko dawałam sobie z tym radę. Bo nie mogłam nie dać.
Kiedy już sobie ogarnęłam życie, zaczęłam znów bardziej grzebać we łbie. Trochę z okazji zmian menopauzalnych, które obserwuję i składam do kupy. No i tak odkryłam, że mam ADHD.
Prokrastynacja to moje przekleństwo. Kiedyś uważałam, że działanie pod presją czasu daje lepsze rezultaty w moim przypadku i tak rzeczywiście było. Ale teraz zauważyłam schemat. Wiem już jak to działa i z czego wynika.
Albo rozpraszanie się. Typowo: idę siku, ale przy okazji umyję umywalkę, wstawię pranie, umyję lustro. Ostatnio poszłam zamiast do łazienki to do kuchni i wstawiłam zmywarkę, umyłam blaty, duże garnki, posprzątałam...I przypomniało mi się, że to nie tu chciałam iść.
Albo plan ogarnięcia chaosu i bałaganu. Mam zapał, już się przyszykuję i...jak widzę ile jest do zrobienia, to mi się odechciewa.
Ale walczę. I mikrozwycięstwa zaliczam. Na przykład naprawiłam łóżko, zmywarkę i ogarnęłam chatę. Jeszcze muszę zmienić zamek w drzwiach i złożyć szafkę do łazienki, bo od miesiąca stoi na przedpokoju w kartonie, ale kiedyś się wezmę.
Znów miałam lądowanie bez telemarka, za to z kołyską. Prawie zakryłam się nogami od tyłu. Tym razem lazłam po trawie, wdepnęłam w ukryty dołek i sruuuuuu. Dobrze, z jednej strony, że trawa nieskoszona, to i miękko było upaść na twarz. Z drugiej, gdyby była, dołek byłby widoczny. Nie dogodzisz. Pies tym razem nie zawinił. Ale średnio go obeszło, że ziemia się zatrzęsła.
Przez trzy dni z rzędu przelatywały nad nami Red Arrows. Grupa akrobacyjna Królewskich Sił Powietrznych. W tym roku nie dałam rady upolować fotek, ale pokażę Wam z zeszłego.
Wybory skomentuję kiedy indziej. Jeszcze nie jestem w stanie ogarnąć natłoku myśli.