środa, 23 kwietnia 2025

[496]. Pokolenie XYZ

Jakiś czas temu rozmawiałam z Młodym. Często mamy sesje roztrząsania tematów społecznych, globalnych, światowych, politycznych, prawnych, emocjonalnych i wszystkich innych bieżących, wywołanych jakimś zdarzeniem. Albo po prostu chęcią podzielenia się myślami.
No i trafiło tym razem na Dojrzewanie. Serial. 
Dawno temu zaczęłam się dzielić pewną myślą z otoczeniem.
Kojarzycie te wszystkie memy i posty, gdzie z łezką w oku wspominamy trzepaki, klucze na szyi i jakie to mieliśmy wspaniałe dzieciństwo i jakich silnych, mądrych ludzi z nas to zrobiło. Czyli kiedyś to było, teraz już nie ma.
Otóż po pierwsze gówno prawda. Rodzice wcale nie mieli dla nas więcej czasu. Wcale nie zajmowali się nami i nie przejmowali. Mieliśmy żyć równolegle z nimi, nie stwarzać problemów, a jak nie to wpierdol. Sama marzyłam, żeby mnie adoptowali jacyś fajni ludzie. Marzyłam o tym, żeby moi rodzice chcieli się mnie pozbyć i oddać komuś innemu. Kilka razy zdarzyło mi się o tym wspomnieć w jakiejś rozmowie i okazało się, że nie byłam jedyna. Przypadek? Nie sądzę.
Po drugie i chyba najważniejsze, skoro tak wspaniale się wychowaliśmy na tych trzepakach, dlaczego nie daliśmy tego swoim dzieciom? Dlaczego nie zrobiliśmy z nich takich samych wspaniałych ludzi? Bo tak, to my jesteśmy rodzicami dzisiejszej, złej, okropnej, pizdowatej, przemocowej młodzieży. 
Więc kto za to ponosi winę?
Nie nauczyciele. Bo oni mają tylko szlifować to, co dzieciaki wyniosą z domu. Dodając do tego naukę, wiedzę, ale nie ucząc podstaw. A tych podstaw muszą nauczyć rodzice. Moralności, konsekwencji czynów, radzenia sobie z życiem. 
I nie technologia jest tu problemem. Nie ten zły internet i telefony. 
My.
Rodzice, którzy dali dzieciakom to wszystko bez koniecznej instrukcji obsługi. Bez umiejętności wyciągania wniosków, bez wiedzy jak poruszać się w wirtualnym świecie, bez konfrontacji z rzeczywistością. Bez wzorca moralnego.
I o tym właśnie jest ten serial. O tym, że nam się wydaje, że przecież zrobiliśmy wszystko dla dobra dzieci. 
Nie zrobiliśmy, a wręcz śmiem twierdzić, że większość rodzin nie zrobiła nic. Dając ogromną wolność, nie postawiliśmy granic. Nie daliśmy limitów. Nie nauczyliśmy myślenia. Za to wypaczyliśmy cały proces wychowywania dzieci, które doskonale umieją wykorzystać tę wolność, ale odwrotnie niż byśmy chcieli.
Ja sama, mając świetny kontakt z dziećmi ciągle z tyłu głowy mam obawy. Nie skończyłam rozmawiać, bo przecież dorosłe są. Może już nie wychowuję, ale cały czas jestem. 
Pewnie że popełniłam, popełniam i popełnię w cholerę błędów. Nie da się tego ominąć. Mogłabym zwalić je na czasy, moich rodziców, przeszłość, złą technologię, ale prawda jest taka, że to tylko i wyłącznie nasze wybory i nasza edukacja kształtuje, po części, kolejne pokolenia. 
I właściwie mogę powiedzieć tylko jedno. Te wnioski, identyczne jak moje wysnuł Młody.
Wiecie, że kiedy zaczynałam pisać tutaj miał niecałe 6 lat? Teraz ma niecałe 19. 
Chyba mi się udało.

piątek, 18 kwietnia 2025

[495]. Autoodyseja.

Wszyscy pewnie już ogarniają jajka, a że ja mam stosunek do tego, mówiąc lekko, odwrotnie proporcjonalny, pozawracam Wam głowy czym innym, niż mycie okien. 
Jak mi brakuje auta!!!
No okrutnie mi brakuje.
Nie żeby pod domem nie stało, najlepsze z najlepszych, ale od początku.
Miałam forda Cmax. Miałam Mazdę CX7. Miałam Citroena Picasso C3.
Mam okrutnego pecha do aut. O fordzie pisałam. Mazda, okazało się, została sprzedana mi przez handlarzyka, który ukrył różne wady, np to, że silnik to tak nie ten. Mazda odeszła po 10 miesiącach, nie pytajcie jak, będziecie mnie przypalać na rożnie, a nie powiem. Nauczyło mnie to tylko tego, żeby jeszcze dalej trzymać się od rodaków, a już tych handlujących autami najdalej.
Kupiłam więc cytrynka. Cytrynek, jak to francuzik, delikatne zawieszenie, a moja praca to jednak nabijała mi mile po drogach i bezdrożach, więc co chwilę coś. Co miesiąc coś się działo. A to w styczniu wpadłam w dziurę, bo ktoś zajumał kratkę od kanalizacji. I pękła opona, ale nawet wezwany mechanik nie dał rady odkręcić śrub, ani autochton posiadający na podwórku prawdziwą terenówkę. 
W lutym padło wspomaganie. W marcu akumulator. W kwietniu wydech. W maju sprzęgło. W czerwcu końcówka drążka. W lipcu druga. Bo mechanik dzban wymienił jedną, zamiast obie. Nic to. Wymieniłam. Potem jeszcze coś, ale już nie pamiętam. W każdym razie na wiadomym już parkingu, cytrus stracił życie. 
Podstawiono mi auto zastępcze. A że byłam u Kudłatej, bo się mną teoretycznie opiekowali, to podstawili na północ. I normalnie oniemiałam. Dostałam nówkę funkiel KIA Sportage. Kilka miesięcy, malutki przebieg. Zestrachałam się, bo takie nowe, wyświetlacze, full wypas i wogle. Ale wystarczyło mi, że wsiadłam. I wpadłam po wieki.
Do żadnego z moich wcześniejszych aut nie pałałam taką miłością.
Zacznę od tego, że to było pierwsze w mojej karierze kierowcy, które mi idealnie pasuje. Pierwszy raz czułam, że wszystko mam pod ręką i wszystko jest logiczne i idealne. Tak bardzo, że kiedy już oddałam ten skarb, kupiłam sobie swoją własną KIA. Tyle, że starszą. Nie ma to jednak znaczenia, bo starsza też mi pasuje. Z małym wyjątkiem.
Ta jest "hybrydą". Po połowie wpierdala paliwo i olej silnikowy. Nie cieknie, nie dymi, nikt nie wie o co chodzi. Ale byłam sprytna, prawo jest po mojej stronie, poczytałam i sprawa jest w sądzie, bo chcę zwrotu kasy. I od czerwca zeszłego roku moja ukochana KIA stoi pod domem i się kurzy. Jutro ją umyję, bo deszcz nie pada. 
Rozprawa jest w maju.
W międzyczasie miałam okazję pojeździć różnymi wynalazkami z wypożyczalni, bo była potrzeba i na ten przykład byłam zajarana VW Tiguanem, ale po jeździe TRockiem stwierdzam, że VW zszedł na psy. Renaulty i cytryny mi nie pasują. Ale jeszcze będę myśleć czy nie Hyundai. Albo Honda. Zobaczysię. Bo ja muszę mieć auto. Tańsze w utrzymaniu, niż jazda pociągami. Serio.
I wcale nie chodzi o to, że to koreańskie auto! 

piątek, 11 kwietnia 2025

[494]. M jak menda. Albo opowieść o meno-tfu-pauzie.

Chciałam coś w końcu napisać, bo jak już zaczęłam na nowo, to ekscytuję się jak mrówka. Ta co miała okres. W sumie to własnie o tym będzie ten rozdział, więc jeśli ktoś nie lubi krwawych opowieści to może sobie zrobić pauzę. Pominąć ten post znaczy.
Zacznę od tego, że wszyscy wiedzą, że jest, przychodzi, ale niewiele z nas ma pojęcie co się zadzieje, kiedy już rozgości się na dobre. Ale od początku.
Z okresami bywa różnie. Ja miałam baaaardzo skomplikowane cykle, rozjechane na maksa, raz 2 tygodnie, raz 44 dni (witaj na świecie córeczko). Rozpoznanie dni płodnych i nie zupełnie nie wchodziło w grę, kalendarzyk to sobie można było wsadzić za przeproszeniem, ale nie o tym chciałam. W każdym razie było fatalnie. Bo i długo trwało, czasem i dwa tygodnie męczyłam się okrutnie, a czasem dwa dni.
Słyszałam: taki urok. Trudno. Tylko my, baby, rozumiemy ten ból. Chociaż ja postanowiłam wyedukować mojego syna, żeby wiedział.
Potem wyszło, że mam PCOS, insulinooporność i ogólnie do dupy. 
No i tak sobie żyłam . Po dwóch ciązach został mi prezent, nietrzymanie moczu. Więc śmiać się i skakać to ja nie mogę. Ani kaszleć. 
No ale przyszła ta menda.
Dwa lata temu się zaczęła. Na początku tylko co dwa miesiące był okres, ale żadnych innych bolączek.
Po pół roku dopadł mnie zawał. Trochę mi się wydaje, że może być coś na rzeczy, bo ta dziwna anemia dała mi do myślenia. A dostałam okres dzień przed zawałem. Co ciekawe, w momencie przyjęcia do szpitala, aż do następnego dnia wszystko się wstrzymało. Zawsze się zastanawiałam, co jeśli jakaś operacja, śpiączka, czy coś, co wtedy? No to wiem. Organizm zablokował. Za to na drugi dzień... Haha, dobrze, że Romuś lat 103, wzrok też miał słaby. Bo zalałam pół sali i zostawiłam krwawy ślad do łazienki. Dlatego też myślę, że wyszła ta anemia przez okres.
No dobrze.
Po wyjściu ze szpitala znów tryb 2 miesięczny, a po pół roku wydłuzył się do czterech. I wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że mam wrażenie, że tracę hektolitry krwi. Dzisiaj jest 11 dzień regularnego okresu, a obdzieliłabym stado wampirów. 
Efekty? Zawroty głowy. Senność. 
No ale nie samym okresem menopauza się objawia. Tyję, proszę ja Was. Fakt, że po zawale się zaczęło, bo trochę musiałam zwolnić, ale teraz to przesada. Okropne to strasznie i dołujące, ale już jestem umówiona na sesje z NHS, może pomogą. 
Nie pomaga też to, że biorę leki pozawałowe. Ale jak mus, to mus.
Kolejny problem to działanie organizmu. Raz, że po szpitalu jakoś nie mógł wystartować i długo się męczyłam, dwa wszystko się rozregulowało. I mam wrażenie, że każdy organ działa sobie osobno. Nie wiem jak to opisać, ale czuję ogromne zmiany, szczególnie metaboliczne. 
Zmieniła się skóra. Przypałętały się jakieś dziwne egzemy, łuszczenie skóry. Już opanowałam, ale to było straszne.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, a może dobrze, że dopadła mnie depresja. Przeszłam załamanie. Gdyby nie pies, to nie wiem co by się zadziało. Śmiem twierdzić, że uratował mi życie. Całe szczęście zadzwoniłam do przyjaciółki, a ta przyjechała do mnie. 
To było straszne przeżycie, pierwszy raz w życiu, mam nadzieję, że ostatni czułam się tak źle. 
Moja analiza mówi mi, że to wszystko zadziało się przez zmiany hormonalne. Po prostu organizm i mój mózg w końcu puścił. Emocje się wylały, pozwoliłam sobie na potężny smutek i niemoc. Pierwszy raz wyciągnęłam rękę po pomoc. Nigdy tego nie robiłam, bo tak mnie wychowano. Emocje, uczucia, potrzeby - moje są nieważne. Ale tego lata wszystko się zmieniło.
Jeszcze będę o tym pisać.
Na razie tyle.