wtorek, 28 października 2014

[310] Chaos (nie)kontrolowany

Mam w sobie coś takiego, że przyciągam dziwne osoby. Nie wiem jak to powiedzieć.
Mam wrażenie, że muszę mieć wyznaczone cele. Nawet nie tak. Muszę widzieć cel. Muszę go znać. Drogę do niego umiem ogarnąć sama, ale muszę wiedzieć do czego mam dążyć. Mam taki cel od kilku lat. Serio! Ale zawsze coś było nieprecyzyjne i nie bardzo wiedziałam co chcę osiągnąć tak naprawdę. I nie wiedziałam jak ugryźć drogę. Teraz wiem. Nie było jasnego celu - nie było możliwości we mnie samej. I na nic zda się: dawno mówiłam/em, żebyś to zrobiła, i inne podobne teksty. Taka fizjologia.
Ale nie o mnie chciałam powiedzieć.
Znacie moje perturbacje z jedną osobą, która zaszła mi trochę za skórę, zrzucając na mnie odpowiedzialność za swój chaos i niesprecyzowane plany. Odcięłam się i poszłam dalej.
Ale próżni nie ma. Puste miejsce wypełnia kolejna osoba.
Z pozoru wyglądało wszystko bardzo dobrze. Plany, projekty, realizacja. Wydawało mi się, że to jest to. Przyjdzie spełnienie i będę robić coś fajnego. Nie będę opisywać co to i jak to, ale miałam naprawdę ogromną chęć zająć się tym. Ale.
Zabrakło jasnego celu. Precyzji. Określenia. Podstawowych danych do działania.
Za to rozpoczęłam swoją obserwację. Z jednej strony ciągle miałam nadzieję, że w końcu dowiem się o co chodzi, ale z drugiej widziałam coraz lepiej totalny chaos, w którym nawet ja przestałam się orientować. Bo do pewnego momentu nie przeszkadzały mi nagłe zmiany myśli i wtrącenia, bo ogarniałam całość, wiedząc lub domyślając się o co chodzi. I tak by to sobie trwało, pewnie bym szła w zaparte, czekając na cel, gdyby nie to, że pojawiło się dzięki temu wszystkiemu od dawna oczekiwane sprecyzowanie moich osobistych planów.
Przyszło nagle, jak olśnienie, podczas....prasowania. Bo ja proszę państwa (wiem, pewnie na to jest jakaś jednostka chorobowa) gadam do siebie. Opowiadam sobie wszystko. Dzięki temu rozpatruję miliony scenariuszy. Wybieram drogę i podejmuję decyzje. Prowadzę ze sobą dialog. Mam tak od dzieciństwa. No i przegadałam sobie swoje plany, w aspekcie wcześniejszych wydarzeń i rozmów, postanowiłam nie rozdrabniać się na jakieś niesprecyzowane plany innych i ich własny chaos, którego oni nie ogarniają, to dlaczego ja mam to robić?
I w momencie mojego olśnienia, wyznaczenia celu, i zobaczenia początku drogi...przyszedł sms. Znaczący dla mnie wiele. Potwierdzający całą moją dyskusję ze sobą. Do tego stopnia, że postanowiłam szczerze odpisać co u mnie.
I tak, proszę Państwa, zaczyna się.
I z tego bardzo się cieszę.
    

sobota, 25 października 2014

[309] Taka jestem sprytna

Obserwuję sobie świat i wyciągam wnioski.
Obserwuję osoby zamknięte w swoich głowach. Słucham co mówią i jest mi dobrze ze sobą. Postanowiłam nie poprawiać, nie przekonywać, nie namawiać. Ja żyję swoim życiem i każdemu radzę to samo.
Dzisiaj miałam doskonałą okazję do obserwacji.
I tak.
Osoby pierwszy raz uczestniczące w spotkaniu czują się lekko niepewnie i są milczące. To dość powszechne. Ja zwykle robię to samo. Najpierw sprawdzam teren. Ale nie zawsze tak jest, bo czasem czuję, że mogę. Mam za każdym razem nadzieję, że moja intuicja się nie myli. A kiedy mówi mi zamknij się i patrz, to tak robię. Przestałam na siłę podtrzymywać konwersację. Wolę mądrzej milczeć.
Osoby, które znam dłużej i z wielu stron, też są fajnym obiektem do wyciągania wniosków. Jestem taka sprytna, że mam dobrą pamięć. Może to dlatego, że niektóre rozmowy przetrawiam jeszcze wielokrotnie. Pamiętam co, kto powiedział. I na przykład taka zmiana stanowiska jest bardzo ciekawa. Ale nie taka zmiana, że ok, ktoś mnie przekonał. Tylko taka, że ależ ja zawsze tak mówię.
I tak sobie obserwuję.
Widzę miałkość i powody do depresji. Słyszę banialuki i bajeczki. Widzę sztuczne uśmiechy i zainteresowanie. Wychwytuję puste frazesy i brak wiary we własne słowa.
Mam ochotę czasem potrząsnąć taką osobą i wrzasnąć: zrób coś ze sobą!
Ale nie mam prawa. Nie moje życie. Nie ja je przeżyję.
Dzięki temu jednak dzieje się coś dobrego. To ja zmieniam co mogę w swoim życiu. Tak, żeby nigdy ta miałkość mnie nie dopadła. Bo czasem mam wrażenie, że to co robię to ciągle za mało, za mało satysfakcjonujące, za mało z jajem, za mało, za mało, za mało. Że stoję w miejscu. Że mogę więcej, ale nie mam motywacji.
I po takich obserwacjach wychodzi mi, że mam motywację, mam siłę i, co najważniejsze, mam chęci.
Podejmuję czasem karkołomne decyzje.
Nie są z pierwszego rzutu. Są wielokrotnie przetrawione, wielokrotnie przemyślane, ale brakowało iskry zapalnej. Znalazła się taka iskra. Dwa słowa: zrób to!
I wiem, że się uda.


Na dziś:
Coma - Na pół
Fanką jestem od początku. I będę. Cokolwiek.


środa, 22 października 2014

[308] Ofiara recyklingu

Ogarniam się. Tak się ogarniam, że hej!
Zaczynam systematycznie odrabiać zaległości.
I tak. Młody w końcu został zaprowadzony do szkoły. Nie to, że mi się nie chciało, ale od piątku się leczył. Znaczy ja go leczyłam. Bo charczał i zaczynał się katar i w ogóle jakoś niewyraźnie wyglądał. Więc zastosowałam leczenie własne, wzięłam go na przetrzymanie: albo posłucha mnie i nie będzie chorował, albo wybierze choróbsko, a ja wtedy strzelę focha. Udało się. Aczkolwiek dzisiaj radośnie pobiegł w stronę szkoły z uśmiechem od ucha do ucha i okrzykiem: "przybywam po nowe choróbsko!" Dobrze, że odbiegł na bezpieczną odległość, bo zdzieliłabym go torbą połbie.
W każdym razie ta batalia wygrana.
No to po powrocie do domu, bo wolne od działań pozadomowych mam, z okazji hospitalizacji pewnej osoby, o której kiedyś będzie, zabrałam się za drobne porządki. Wiecie, kuchnia na pierwszy rzut.
Jako że mieszkam w obiekcie zwanym domem, obowiązuje mnie restrykcyjny recykling. Żółte wory, zielone, brązowe.. I wszystko jest super, do czasu sprawdzenia grafiku odbioru powyższych worków, z podziałem na kolory i dni. W bloku jest łatwiej. Masz kontener, to codziennie możesz sobie wywalić butelki, stare ziemniaki i podarte w szale pismo z durnego urzędu.
A tu nie.
Tu taki plastik-metal-papier-tworzywa sztuczne, choć są w jednym worze, muszą się kisić przez 3 tygodnie, zanim ktoś je odbierze. A wór z racji tego, że nie posiadam jeszcze sprytnego takiego czegoś (jak wymyślę jak to nazwać, to nazwę), stoi w domu, co prawda na dole w holu, ale nikt nie powiedział, że jak nie umyję takiej puszki po pasztecie to nie zacznie śmierdzieć. Albo butelki po mleku, na ten przykład.
No i zabrałam się za mycie puszki. Tak, wiem, że krawędzie są ostre, szczególnie w tych z otwieraczem. I tak, wiem, że należy myć to sposobem. I co z tego?


Puszka urżnęła mnie precyzyjnie. Zabolało, zakrwawiło, wyplułam kilka przekleństw, głównie w kierunku własnym, za głupotę i bezmyślność. Trudno.
Ale to, że idąc do kuchni po raz drugi nie trafiłam w wejście tylko zderzyłam się ramieniem z ościeżem, to już normalnie szczyt szczytów. I mimo, że to częsty przypadek, to za każdym razem zadziwia mnie moja autodestrukcja.
Tak więc nie dość, że paluszek (na wizytę u endokrynologa przykleję sobie Małą Mi), to jeszcze prawe ramię. To już naprawdę bolało.

Na dziś:
Celine Dion - Tous Les blues sont ecrit
Żeby było jasne - bardzo lubię Celine.


niedziela, 19 października 2014

[307] Kuchenna rewolucja

Natt bardzo lubi słodkie. Lubi. No lubi i już. Ma takie okresy, kiedy może słodkiego nie jeść i jest spoko. Ale zawsze, ale to zawsze uważa, że kiedy przychodzi na słodkie ochota, to nie wolno pod żadnym mętnym pozorem odmawiać sobie tej, drobnej wszakże, przyjemności.
I tak, aby ukoić jeszcze kołaczące się gdzieniegdzie nerwowe myśli, najpierw wstawiła do gotowania jabłka na mus, niemające nic wspólnego z owym słodkim, o którym za chwilę.
Że miłością Natt do Skandynawii, a w szczególności do Szwecji, pała, wiadomo wszem i wobec.
Wobec tego wzięła i se poszukała przepisu na słynne szwedzkie bułeczki cynamonowe, znane pod rodzimą nazwą kanelbullar.
Oraz zapragnęła, z pewną dozą nieśmiałości i obaw, zmierzyć się z drożdżowym ciastem, które jakoś zawsze, jak był mus, wychodziło, ale przerażał Natt czas przygotowywania, szczególnie ten z oczekiwaniem na podwajanie objętości. Bo co jak drożdże będą nie teges? Albo co znaczy w ciepłym miejscu? No nie w piekarniku przecież.
I tak Natt robiła zawsze jak musiała, bardzo chciała robić bez musu, ale zawsze coś blokowało tę chęć.
W końcu zebrała się na odwagę, ze słynnym: "jak nie dam rady, jak dam".
Etapów produkcji uwiecznionych nie ma, ale Natt opracowała sobie sposób na miejsce ciepłe. Otóż wspomniane wcześniej jabłka koiły nerwy Natt dzień wcześniej. A ponieważ wszelkie dżemy i powidła, a także mus jabłkowy zwykle musi swoje w garze odpracować, tak też i teraz stało się. Więc Natt podgrzała ten gar z musem, nie za mocno, byle był ciepły, postawiła na kuchence od najbliższej blatowi strony. Zagotowała w tym czasie wodę i wlała do dzbanka, w którym woda pitna urzęduje, ponieważ Natt się zbuntowała i od jakiegoś czasu pije kranówę oraz gotowaną, zaniechała natomiast prawie zupełnie kupowania mineralnej. Trochę z przekory, bo tutejsze wodociągi latem rozdają tę wodę darmo w mieście, twierdząc, że jest pyszna, i jest, oraz dlatego, że żółty worek do segregacji ma jakąś tam objętość, a także dlatego, że do sklepu daleko i nie bardzo chce się targać 5-litrowe butle z wodą. Wracając do tematu. Wodę w dzbanku postawiła z drugiej strony misy z ciastem, zaznaczyła z Młodym poziom ciasta przed i poszła oddać się grze w rummy. Ustawiła se oczywiście timer. A kto zabroni. Czary mary z ciastem spodobało się i Natt, bo wyrosło pięknie, i Młodemu, bo to w końcu czary mary.
Nadmienić trzeba, że Młody, jako osoba naukowo skażona, musiał spróbować surowizny. Natt zapomniała jakim delikatnym żołądkiem dziecię dysponuje i nie oponowała. Wobec tego drożdże i później masa z cynamonem zostały spróbowane i, niestety, okupione bladością i bólem brzucha. O innych aspektach powyższego wspominać nie ma co.

No dobrze. Bułeczki zostały upieczone.




Oraz bardzo szybko zjedzone. 

Istnieją pewne obawy, że ciasto drożdżowe zawita do kuchni Natt na stałe, w wariacjach różnych.
I potrzeba słodkiego zostanie zaspokojona za każdym razem.

sobota, 18 października 2014

[306] W aktach

Na północy bez zmian.
Czyli u mnie.
Czyli nic się nie zmieniło, dalej mężatką jestem i ...[tych słów już nie używam].
Co ma być to będzie.
Wierzę, że będzie tak, jak ma być.

Akt 1.
Dzwonię sobie do sądu. Dowiedzieć się co i jak. Dowiaduję się.
Dzwonię więc do kancelarii, dowiedzieć się co i jak. W końcu zapłaciłam ciężkie pieniądze za obsługę. DOWIADUJĘ SIĘ ZUPEŁNIE CZEGOŚ INNEGO. Wolałabym wersję optymistyczną, czyli kancelaryjną (a że nieprawdziwą to trudno), że jestem już po, że czekam tylko na podpis sędziego. Trudno, zniosę to jakoś. Ale żeby nie było, w poniedziałek idę po pomoc w tej sprawie, bo sobie nie pozwolę.
Z powodu powyższego nastąpił
Akt 2.
Telefon wyładował mi się trzy razy. Dzwoniłam do wielu osób, które czekały na wieści, ale w sumie po to, żeby po prostu postawić się do pionu. Tak jak powiedziałam jednej z tych dobrych dusz, musiałam usłyszeć kogoś pozytywnego. Usłyszałam. I w sumie zeszło ze mnie całe napięcie. Zresztą po potężnym, nazwę to dzisiaj delikatnie, zdenerwowaniu, przyszedł czas na śmiech i żarty. Bo tak naprawdę nie umiem długo tkwić w złych emocjach. Szkoda mi na to czasu. I szkoda mojego zdrowia.
Akt 3.
Na świecie są ważniejsze rzeczy niż moje problemy. Na przykład takie.
Jadę autobusem ratować świat.
No dobra, jadę zawieźć aspirynę pewnej chorej babie. I jadą laski z gimnazjum.....
I rejestruję taką rozmowę:
- jeny, słyszałyście? Ona powiedziała, że będą dwa sprawdziany w miesiącu! Jeny...ile ja będę miała jedynek....
- no ja się nastawiam na dwójki, jakoś to będzie.
Miałam ochotę odwrócić się i wycedzić przez zęby:
- to się k...wa uczcie, debilki.
Oczywiście nie zrobiłam tego, ale miałam naprawdę ogromną ochotę albo zabić, albo zapłakać nad przyszłością tego narodu.
Ale ulga przyszła w innym autobusie. Kiedy to młodzieniaszek, też jakieś ryczące gimnazjum, włączył sobie muzyczkę w telefonie. Muzyczka to jakiś polski rap, czy inny hip-hop. Nie lubię polskiego, więc mnie wstrząsło. Dogłębnie. Autobus pełen ludzi. Nikt nie zareagował. Zareagowała na to moja znajoma, której powiedziałam:
- zaraz dla kontrastu włączę Testament, albo inne żelastwo.
Powiedziała coś tam do niego, ale ją olał. No to uśmiechnęłam się uroczo, a wiedzcie, że potrafię, odwróciłam do gówniarza i głosem na poziomie ściszonego radia powiedziałam, patrząc mu w oczy:
- wyłączysz to, czy nie?
Wiecie, chyba miałam coś jednak w twarzy takiego, że spuścił wzrok, zmielił coś pod nosem i wyłączył.

A tak naprawdę powiem Wam jedno:


Na dziś:
Elektryczne Gitary - Wszystko chuj



wtorek, 7 października 2014

[305] Idź spać

Po nieziemskim ...jakby tu dyplomatycznie to nazwać...a co sobie będę żałować, po zajebistym wqrwie, przyszedł spokój.
Myli się ten, kto myśli, że mogę już sobie swobodnie zmienić nazwisko. Albo że wszelkie sprawy zostały przyklapnięte papierem. Dział sprawiedliwości, szlag by go trafił, ma dużo czasu (np. daje sobie 3 tygodnie na sprawdzenie, czy przelew, który idzie góra 3 dni, doszedł na konto...), a druga strona, mimo, że niczego nie osiągnie, wykorzystuje każdą możliwą kropkę w procedurach. "Dla dobra dzieci".
Tu zamilknę jednak. Bo osiągnięta wewnętrznie nirwana odgalopuje w siną dal.
A spokój osiągnęłam niejako siłą woli. W eter poszło to, co mi leżało na wątrobie, bardzo było soczyste i niecenzuralne, ale w końcu, po 3 latach, miało prawo się ulać. Nawet tak niespotykanie spokojniej osobie, jak ja.
Ale teraz, dzisiaj, doszłam do punktu, w którym mam w końcu prawie porządek, piękny nowy balkon, nie ma już rusztowań - przynajmniej do wiosny, jest przepiękna pogoda, dzieciaki urodziły się ponownie oba, Młodemu moja koleżanka nawet upiekła tort. Mam nadzieje, że choróbska poszły sobie w cholerę.
Mam nadzieję.
Mam mnóstwo pomysłów.
Zrobię sobie mapę i zrealizuję je krok po kroku.

Cieszę się, że na mojej drodze pojawiają się takie osoby jak na przykład ta, z którą dzisiaj poszłam na kawę. Hoduje pozytywne myśli i jest niesamowita. Za każdym razem mało mi tych spotkań, stanowczo za krótko trwają. Bo tak fajnie spotkać bratnią duszę.

Czasu mi brak. Nie ma ktoś nadmiaru? Tak tyci, może ze dwie godzinki, z dziennym światłem, wypoczęte. Mogą być nawet zachmurzone, deszczowe, z wichurą. Przydałyby mi się. Wtedy mogłabym zadzwonić do paru osób, napisać co trzeba, zrobić co zaplanowane. A tak wstaję o świcie, o 20.00 padam na twarz. O ile jestem w domu. Bo na przykład na takim przystanku, bez wzbudzania podejrzeń, spać się nie da. Nie próbowałam, ale tak przypuszczam.
Za to wiem jak to jest rozmawiać z osobą, która zasypia na stojąco. Wczoraj miałam okazję. Zadzwoniłam do koleżanki, załatwiałyśmy ważną sprawę, ale to ja ją robiłam. Potrzebowałam danych. Ponieważ robiłam to pierwszy raz, nie wiedziałam co i jak, więc zadzwoniłam.
Po drugiej stronie wesoły głos, wyluzowany, jakieś głosy w tle (myślałam, że jest na imprezie, w pubie). I rozmawiamy. Nie mogłam się zalogować do poczty. Więc ona zmieniła hasło. Pytam o dane. Wstaw swoje. Zapaliła mi się lampka. A tu co. To. I mówi: zasypiam. No to mówię: ok, jakby co zadzwonię. Doszłam do punktu, że bez niej ani rusz. Dzwonię. A ta mi coś mówi: czyipół. Pytam o coś i nic. To mówię: idź spać. Intuicyjnie pozmieniałam dane na odpowiednie, wpisałam co trzeba. Zdążyłam.
Dzisiaj ta do mnie dzwoni i mówi: tyyyyy myślałam, że mi się śniło, że z tobą rozmawiałam i aż sprawdziłam telefon. Rozmawiałam z tobą!!!! Ale o czym???  
Taaaaaaaa....