Kartonów, toreb i innych elementów związanych z przeprowadzkami będę miała dość na bardzo długo, tak więc mam zamiar zakotwiczyć w miejscu, w którym dzisiaj umowę podpisałam, a które piękne jest, no.
Nie da się ukryć.
taki widok z mego okna
Ale tak naprawdę to nie o tym chciałam.
Tydzień przed dniem dzisiejszym, kiedy to miałam w spokoju się pakować i takie tam, przy czym wiadomo wszem i wobec, że najlepiej wychodzi mi pakowanie na wczoraj, zamiast siedzieć grzecznie w domu i oddzielać co potrzebne co nie, ja zabawiłam się w Jasia Wędrowniczka. A raczej w Janinę.
Pojechałam w czwartek, wszyscy wiedzą gdzie, bo Frytka zdążyła już donieść. Ale napiszę dla jasności, gdyż może mi się pomieszać. Do Łodzi pojechałam.
Zerwawszy się skoroświt, najpierw najechałam Toruń (jeńców nie brałam), a potem dopchałam się jakoś do wolnego miejsca w ulubionym mym środku transportu, w polskim busie. Najpierw skorzystałam z wifi, a potem wyciszyłam telefon w celu udania się na spoczynek. Znaczy odchyliwszy oparcie usiłowałam nie lecieć na panią, która siedziała obok. Po którymś tam opadzie głowy, tknęło mnie przeczucie, że ktoś dzwonił. I jakby się nie myliłam. Odpisałam krótko acz treściwie: Jadę i śpię. Zadzwonię później. Jakoś znów zaliczyłam niejasny scenariusz senny, po czym obudziłam się na wjeździe do Łodzi. Nuda, nie?
Ale na przystanku czekała na mnie Ewa. Po zrobieniu w konia parkomatu, znaczy on sam się zrobił, pojechałyśmy na pyszną owsiankę. Uwielbiam owsiankę. Nie wiem tylko dlaczego Ewa wymieniła ją tak nieśmiało na samym końcu menu. Zacząć od tego powinna.
W każdym razie dzień zaczął się bardzo fajnie. Taki totalnie zakręcony dzień. Z reklamowaniem obiadu, darmowymi lodami, kawą, co nie miała być toffi, i innymi sprawami, na przykład takimi, że Kudłata ma sobowtóra, jeśli chodzi o zachowanie.
A potem była Frytka. Chciałyśmy jej przynieść kawę. Ale nie chciała. To padła propozycja, że mrożoną może jak zwykłej nie chce. Też nas olała. I w sumie dobrze. Bo ten przystanek, który obrałyśmy sobie za miejsce spotkania, był jakby lekko przewiewny. Co się objawiało tym, że Ewa chowała nogi. Których nikt nie zauważył, dopóki z Frytką nie zaczęłyśmy zasłaniać jej różnymi torebkami. Potem Frytka odjechała, tuż po szalonym szukaniu odjeżdżającego autobusu, a ja sobie potem w brodę plułam, że zwróciłam uwagę na te hieroglify przy rzekomym odjeżdżającym autobusie, bo tak to Frycia zostałaby z nami na przepysznej, w życiu nie jadłam tak dobrej, Adamowej pizzy własnej roboty i czerwonym winie.
I tak wieczór się skończył. Zarządzono pójście spać. Udałam się i ja, bo co tak będę sama siedziała.
Razem ze mną na spoczynek udał się KOT.
Kotów to ja...no własnie. Nie mogę napisać, że nie lubię, bo to nie tak. Może bardziej adekwatnym by było: nie chcę mieć. Zwierzęcia kota, bo tego drugiego to mam na pewno.
Ale wracając do sedna. Nie wiem który to przyszedł do mnie, bo w nocy wszystkie koty są czarne. Wszedł z jednej strony łóżka, przeszedł mi nad głową i położył się na mojej komórce, którą sobie nastawiłam na budzenie. Chciałam zrobić sobie słitfocię z kotem, dla udowodnienia, że koty nie uciekają ode mnie, ale bałam się ruszyć, bo...kot pobierał energię z mojej komórki. Mruczał i mruczał, skrzypiał i skrzypiał, aż w końcu się naładował i zamilkł. A potem kumpel go zawołał i poszli na nocny obchód terenu.
I tak skończyła się ta wyjazdowa przygoda, bo potem to tylko powrót do domu i mnóstwo roboty, która trwa do teraz i potrwa jeszcze kilka dni.
Tak więc udaję się do kartonów, pakować nie mieszkać.
Odezwę się jak już unormuje się wszystko, czyli jak już połączę się ze światem na nowym miejscu.
Dziękuję bardzo Ewie i Adamowi za gościnę, Frytce i Desperowi wiecie za co, oraz mam nadzieję, że takie spotkania, niekoniecznie na przystanku (chociaż może wtedy udałoby się zamontować tabliczkę pamiątkową), odbędą się jeszcze nie raz w takim, lub większym gronie.
Całusy!!