niedziela, 27 października 2013

[233] Zagadka

Pamiętacie post, w którym pisałam o glucie? Znaczy o naleśniku, co nie wyszedł. Naleśnik nie wyszedł, bo to było tak: zerwałam się zaspana, podsypiałam sobie po południu, gdyż zapotrzebowanie na jedzenie zrodziło się w głowach dzieciarni. Nie myśląc za wiele, bo przecież patelni mistrzynią jestem (o tym dygresja za chwilę), zrobiłam ciasto i z półprzymkniętymi powiekami uskuteczniłam smażenie. Nie wyszło, gdyż czasoprzestrzeń, że tak powiem, z naciskiem na czaso, była za krótka i patelnia nie rozgrzała się odpowiednio, co za tym idzie, zdrapywałam klejącego gluta z patelni, i proces, już otrzeźwiała, powtórzyć musiałam, z odpowiednim skutkiem.
Dygresja. Będąc dzieciakiem w wieku około 7-8 lat, siedząc u przyjaciółki, której mama do działań kuchennych nie rwała się zupełnie, obiady były czasem, tak samo inne posiłki, a która zrobiła nam wtedy jajecznicę, palnęłam tej mamie komplement. Który do dzisiejszego dnia mi wspomina jak się widzimy. Otóż powiedziałam, że jest mistrzem patelni, gdyż jajecznica, którą nam dała do jedzenia jest najlepsza na świecie.
Dygresja druga. Któregoś dnia, Młody lat 3-4, jedząc nie pomnę co, strzelił: brawa dla kucharki! Opadła mi szczęka i ryknęłam śmiechem, popłakałam się z radości i wzruszenia. Do dzisiaj potrafi mi coś takiego powiedzieć, albo wręcz przeciwnie, na przykład zganić, że czegoś tam nie robię, a on przecież lubi.
Koniec dygresji.
Więc naleśniki mamy z głowy.
Wracamy do zagadki.
Nie pijam kawy. Owszem, jakieś latte, macchiato i inne wynalazki, będąc dzieśtam, tak. Nie potrzebuję kawy do życia, podnoszenia ciśnienia, funkcjonowania. Czasem jak mam rozpuszczalską, bo na przykład moja Sis zakupi i zostawi, albo mnie najdzie, to jest. Ale z reguły urzęduje u mnie inka. Stara, w sensie marki, dobra kawa inka, którą sobie pijamy z Kudłatą. Proporcje mleka i kawy na zdjęciach w poprzednim poście.
Mój dzień wygląda tak, że wstaję pierwsza, gotuje wodę, robię herbatę, bądź właśnie inkę. Ostatnio rzadziej, gdyż z racji ochłodzenia, Kudłata do szkoły bierze herbatę w termosie, więc robimy herbatę. Dodatkowo, ponieważ kupiłam dzbanek szklany i mam podgrzewacz, zaczęliśmy używać tych utensyliów, żeby mieć radość z herbaty, oraz niewyczerpane (przez kilka kubków) źródełko ciepłego napoju.
W każdym razie wstałam któregoś dnia, zrobiłam sobie inkę, wlałam mleko i...zaniemówiłam.
Najpierw otrzeźwiałam i zaczęłam analizować co takiego zrobiłam i jak, że tak się udało. Potem pomyślałam, że jak uda mi się numer powtórzyć i, wierzcie, byłam gotowa to zrobić, tak samo nalać tego mleka do inki, to zgłoszę się gdzieś na baristkę i będę sensacją miasta. Jednak po zrobieniu fotek i wyrzuceniu dzieci z domu zamieszałam w kubku. Od razu wpadłam na to, dlaczego tak wyszło. Wcale nie dlatego, że lałam po ściance (to raczej domena panów).
Zwyczajnie, pierwszy raz zdarzyło się, że mleko nam skisło. Skisło i zrobił się z niego niemieszalny glut, który zaległ na dnie. A wszystko przez podgrzewacz, herbatę i dzbanek.
Uważajcie co kupujecie! Czasem zwykły dzbanek może przewrócić ranek do góry nogami.
:)


Na dziś:
Three Days Grace - Life Starts Now





sobota, 26 października 2013

[232] Sprintem

Ostatnio moje życie to sprint.
Tak się jakoś porobiło, że mało czasu mam. Nie nie! Ja nie narzekam! Ja się bardzo cieszę. Nie ma czasu na lenistwo. Chociaż muszę się do czegoś przyznać...
Po jakże zakręconym tygodniu, bo był bardzo zakręcony, a ja zszokowana od czwartku, i ten stan trwa, udałam się na pogaduchy, plotki, ploteczki i winko do znajomej z rady. Bo niejako całe zakręcenie wokół rady się kręci. Ktoś zamiast rozmawiać stosuje szantaż rozwalając wszystko, co zostało osiągnięte ostatnimi latami, kłamie, kręci i pisze donosy. Niepojęte dla mnie to zupełnie. Nie mam ani krzty zrozumienia, ani jednego słowa wytłumaczenia dla takiego działania na szkodę dzieci, bo przecież nie nas.. Może nawet przeczytacie to w jakiejś gazecie za jakiś czas...
W każdym razie poszłam w ramach odreagowania i wyluzowania. Jak poszłam, tak wróciłam grubo po pierwszej w nocy, radosna jak młoda sówka, bo przecież w nocy skowronki nie latają.
Wypiło nam się i winka, i naleweczek - agrestówka i malinówka rozłożyła mnie swym smakiem na łopatki. Nie nie, nie upiłam się, wręcz przeciwnie, jedyne co, to postanowiłam przyssać się do koleżanki, bo widziałam, że ma zapasy, ale raczej pod kątem instrukcji i wykorzystania jej doświadczenia naleweczkowego w przyszłym sezonie. Zresztą, to nie koniec degustacji, bo na zlanie czeka śliwówka...
W każdym razie wieczór spędziłam w świetnym towarzystwie. Uśmiałam się za wszystkie czasy, znalazłam bratnie dusze, i mam nadzieję, że to tylko wstęp do fajnych znajomości.
Oczywiście nie obyło się bez refleksji na temat związków, braków i nadziei, ale to tylko w mojej głowie.
Wieczór był bardzo udany. Oby więcej takich.
A żeby zobrazować jaki ten tydzień zakręcony był, mam dla Was dwa zdjęcia z zagadką...




Pytanie brzmi:
jak udało mi się tak idealnie nalać mleko do inki, że dwie ciecze nie wymieszały się?
:))

Na dziś:
Selah Sue - This World
Taki właśnie mam dzisiaj nastrój...





niedziela, 20 października 2013

[231] Cucurbita - jak to słodko brzmi :)

Taka jestem sprytna. Żeby nie było, że znów o jednym...
Ale muszę Was rozczarować. Zupełnie mi odbiło na punkcie warzywka. Tym bardziej, że odkrywam nowe i nowe i jeszcze nowsze rodzaje i smaki.
Wczoraj jadłam dynię makaronową. I okazało się, że sama obrabiałam dwa rożne rodzaje, ale jeszcze nie wiem jak się nazywają. Szukam. A co za tym idzie, że inne rodzaje, to inaczej smakują, inaczej się zachowują, gotują i inne są. Po prostu dynia dyni nierówna. Przewiduję, że do końca października będę ekspertem w dziedzinie doboru dyni do potrawy. Najlepsze jest to, że znalazłam w necie innych szaleńców..
Ale dość o dyni. Chociaż nie do końca..
Wczoraj spędziłam świetny dzień. Spotkałam się z dziewczynami i bite 6 godzin pracowałyśmy, gadałyśmy i jadłyśmy dyniowe pyszności. Kształtu nabierają plany, które od jakiegoś czasu krążą między nami. Wiecie jak to fajnie jest przekonać się, że jest blisko druga wariatka z mnóstwem planów, jak najbardziej realnych, do realizacji już niebawem. Cieszę się z tego. Odrzucam wszystkie zwątpienia i sceptycyzm innych, którzy widzą tylko możliwość klapy.
Zastanawia mnie w związku z tym, dlaczego niektórzy nie umieją sięgnąć wzrokiem dalej niż swoje podwórko. Dlaczego nie wszyscy idą dalej, mimo, że przydarza się jakieś niepowodzenie. Bo byłabym stuknięta twierdząc, że życie to samo pasmo powodzeń. Ale umiem sobie poradzić z porażką, po to, żeby iść dalej i próbować. Szukać nowych rozwiązań, skoro poprzednie nie do końca spełniły moje oczekiwania.
Czasem zastanawia mnie, dlaczego ludzie komplikują sobie wszystko tak bardzo, mimo, że prosta jest droga do dobrego życia.
Wystarczy czasem zmienić nastawienie. A kiedy już na samym początku jest mnóstwo złych scenariuszy to jak ma się udać cała reszta?
Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie. Najczęściej idę do przodu, a problemy rozwiązuję, jeśli się pojawiają. Nie szukam ich na siłę, ale jestem świadoma, że mogą być. Trochę to podobne do postawy: jakoś to będzie. Tyle, że kiedy sprawy biorę w swoje ręce to nie ma miejsca na jakoś. Wtedy robię wszystko, żeby było dobrze, a nie jakoś.
Poza tym powiem Wam, że kocham jesień. Za ten chłód, mgły, spadające liście, deszcz i oczywiście za dynie. Mam wspaniały, prosty przepis na zupę dyniową. Jadłam ją wczoraj i jestem pod ogromnym wrażeniem! Muszę tylko wykombinować, jak zmiksować to cudo.
Zupa jutro.
A ja Was pozdrawiam serdecznie i wracam do pracy :)

Na dziś:
Dire Straits - Money for nothing



czwartek, 17 października 2013

[230] Taki dzień.

Kolejna dynia wzięta w obroty. Tym razem będzie dżem z jabłkami.
Niedowiarkom (co do zalet dyni) mówię, że Kudłata, która kręciła nosem, posmakowała dżemu poprzedniego i z entuzjazmem przyjęła kolejne moje szaleństwo. Bo Tygrys twierdzi, że jestem szurnięta. I muszę przyznać jej rację.
Ale żeby nie zanudzać Was kulinariami, zmienię temat.
Dzisiaj mam dobry dzień. Uśmiechnięty od rana. Pojechałam, stęskniona, do moich panów z urzędu. I powiem Wam jedno. Słowa złego nie powiem. Nic się nie zmieniło w ich podejściu. Załatwione, prawie z inicjatywy pana, który nie dość, że mnie pamiętał, to doskonale był rozeznany w sprawie. W przyszłym tygodniu będzie koniec.
Oczywiście, jak to bywa w moim przypadku, mam szczęście do dobrych ludzi. Połowa sukcesu tkwi w moim nastawieniu do świata. Obym zawsze takie miała.
Mam świetny humor.
A z innej beczki, albo może z parapetu.
Kiedyś tam, ze 2 miesiące temu, kupiłam w biedronie awokado. U nas szczyt luksusu, w Argentynie - masło dla ubogich. W każdym razie szarpnęłam się na to cudo, bo kiedyś spróbowałam i mi smakowało, a wtedy kosztowało bodaj 2,49 o ile dobrze pamiętam.
Ale cóż, po skonsumowaniu została mi pecha. A ponieważ gdzieś tam znalazłam instrukcję co i jak to postanowiłam wyhodować sobie swoje własne drzewko awokado.
Nie mam niestety zdjęcia z samego początku, ale chociaż zobaczycie co i jak.

Tu widać jak już puściło pęd. Ale najpierw ze dwa tygodnie wisiało sobie na patyczkach i ani drgnęło. Później pękło i wypuściło na zwiady korzeń. A następnie zdecydowało się rosnąć w górę.


Dzisiaj prezentuje się tak :
doniczka może niezbyt reprezentacyjna, ale nie było innej pod ręką.


(w tle oczywiście hit sezonu :)))







Na dziś:
Scarlet - Independent Love Song
Są takie utwory, które zawsze będą dobrze brzmieć.



poniedziałek, 14 października 2013

[229] Dynia

No dobrze. Tak, to jest dynia. Kosteczki są z początku krojenia, zostały z partii, którą wrzuciłam do leczo.
Dżem postanowiłam zrobić inaczej. Tak tak, to będzie, moi mili, dżem z dyni, pomarańczy i cytryny, z imbirem i cynamonem. I cukrem oczywiście.
Ale po kolei.
Dyni nie jadałam. Jakoś nie było mi po drodze. Owszem, jako dziecko jadłam zupę u babci. I ta była dobra, ale jak się ją robiło, to nie mam pojęcia. Wiem, że była mleczna.
Kiedyś spróbowałam zrobić jakąś zupę, ale to nie było to. Po prostu nie miałam przekonania, a to to więcej niż połowa sukcesu w każdym moim gotowaniu.
Tak więc dynia leżała odłogiem. Czekała na wielkie wejście i dogodny moment. Albo odwrotnie.
I ten moment nadszedł.
U koleżanki, o której kiedyś napiszę, zjadłam dynię w postaci małych kosteczek, z galaretką, której całe szczęście było malutko. Za to dynia smakowała jak brzoskwinie. I tu narodził się mój pomysł na dynię.
Przypomniało mi się, jak moja, kiedyś, przyjaciółka mówiła o dżemie z dyni w wykonaniu jej babci. I zachciało mi się teraz spróbować.
Pół dnia, dobra, przesadziłam, jakiś czas omawiałam zakup dyni z Tygrysem. Ja uparcie dżem, ona za to zadała mi pytanie o leczo. Analogicznie z cukinią, tudzież kabaczkiem, stwierdziłam, że się da. I wygooglałam przepis.
Ponieważ dynia do maleńkich nie należy, zrobiłam pyszne leczo, wraz z którym powrócił zapach i smak z czasów liceum, a z reszty, czyli jakichś 3 kg, nastawiłam dżem.
I tu wracamy do kosteczek. Postanowiłam się nie męczyć. Już i tak obieranie dyni dało mi w kość. Wobec tego wyciągnełam maszynerię i mechanicznie starkowałam całą pozostałą dynię. Dosypałam pomarańcze, sok z cytryny, sypnęłam skórką z pomarańczy i cytryny, utarłam imbiru, sypnęłam cukru i cynamonu i się gotowało.
Na dziś przerwałam gotowanie, niech sobie odpocznie. Jutro znów pogotuję i wieczorem wstawię w słoiki.
Już próbowałam.
Jest pyszny.  


Na dziś:
Eminem - Beautiful


[228] Dzisiejszy dzień sponsoruje...

A nie powiem Wam co, ani na jaką literkę. Zgadujcie.
A to mała podpowiedź :)



Tygrys!!! Ani mru mru!!!





niedziela, 13 października 2013

[227] Przyjaciel?

Przyjaźń na całe życie.
Przyjaciel od serca.
Prawdziwy przyjaciel.
Szukałam sobie mądrości na temat przyjaźni. Sprawdzam swoje przekonania o niej. Próbuję opisać czym jest dla mnie i czego oczekuję, a co daję sama.
Wniosków mam kilka.
Przede wszystkim taki, że skończyłam z nastawianiem się na przyjaźń już dawno. Nie oczekuję od nikogo poświęcenia i wzajemności. Za dużo rozczarowań mnie spotkało. Nie zmieniły one jednak mojego podejścia do sprawy i dalej skakać w ogień będę, aczkolwiek...z gaśnicą.
Czy przyjacielem jest się cały czas? Zaczynam mieć wątpliwości. Może raczej od przypadku do przypadku. Wtedy widać, kto jest otwarty na drugiego człowieka. I wcale nie musi tej otwartości potwierdzać zjedzona razem beczka soli, ani znajomość od podszewki. Wyciągam rękę i do takich, których znam wcale nie tak mocno, jakby sugerowała definicja przyjaźni.
Może to naiwność. Bo skoro nie znam, to skąd mam wiedzieć, czy moja pomoc jest potrzebna i mnie ten ktoś nie oszukuje?
Ano polegam na intuicji. I jak mogę pomagam. Słowem, opierniczem, gestem, materią, czym potrzeba. Czy można mnie nazwać przyjacielem? Kwestia słownictwa jest bardzo płynna. Czy ważne jest jak nazwiemy osobę, która tkwi przy nas i wspiera, kiedy potrzebujemy tego? Czy patetyczne zwanie przyjaźnią jest nam potrzebne?
Chyba nie. Dla mnie nie jest. Bardziej skupiam się na tym co czuję.
Nauczyłam się szybko pozbywać uczucia żalu i rozgoryczenia, kiedy ktoś, na kogo liczyłam, wystawia mnie do wiatru. Szukam rozwiązań i pomocy niekoniecznie u przyjaciół. Bo coraz mniej osób mogę tak nazwać.
Zresztą nie o słowa chodzi. Kiedy czuję przyjaźń to ją czuję. I jest moja.
Czy przyjaźń musi być obopólna?
To mnie zastanawia od jakiegoś czasu. Czy żeby uznać kogoś za przyjaciela, to on też musi uznać mnie za swojego przyjaciela? Może wcale nie?
Tak naprawdę myślę, że na wszystkie te pytania nie ma jednej odpowiedzi. Każdy przyjaźń traktuje po swojemu. Każdy inaczej ją czuje. I dla każdego z nas jest ona czymś innym.

Na koniec wierszyk (tak jak ja go pamiętam), najczęściej wpisywany do pamiętników w moich czasach:

Tym co wiele o przyjaźni prawią,
nie ufaj, bo w potrzebie oni Cię zostawią.
Lecz tym ufaj i weź ich ze złotem,
którzy są przyjaciółmi i nie mówią o tym.


Na dziś:
Marillion - Sugar Mice
A tak mnie naszło. Kocham TEN Marillion.



sobota, 12 października 2013

[226] Synchron do kitu

Nie wyszła mi synchronizacja. Ciała z umysłem.
Nie nie, nic sobie nie zrobiłam. Chyba.
Smażyłam wczoraj naleśniki, nie do końca przytomna. Musiałam zeskrobać gluta, który wyszedł. Albo, zależnie od punktu widzenia, naleśnika, który się nie udał. Bo chciałam szybko, nie pomyślałam, znaczy myślałam, ale chyba mi nie wyszło...
Dzisiaj natomiast szłam takimi długimi schodami, zawsze się na nich zasapię, więc, żeby nie pędzić pisałam sobie smsa do przyjaciółki, odnośnie ciasta, które raz już robiłam, ale nijak się miało do oryginału, jaki zaserwowała nam Emka (:* takie pyszne było, że dzisiaj zrobię je znów, z nadzieją na zbliżenie się do ideału :). Szłam nimi, tymi schodami, z zakupów, z zakupami, i tak byłam zaaferowana masą kajmakową, że przydzwoniłam głową w skrzynkę od gazu, wiszącą na bloku, do którego poręcz jest przykręcona. Dobrze (sic!), że ta skrzynka była lekko zdemolowana i po moim baranku lekko się poddała. Dzięki temu krew mi nie zalała oczu, szyć nie trzeba było, dla odmiany (czyżby?) zaniosłam się takim śmiechem, że facet, który szedł za mną wstrzymał oddech. Nie wiem czy to od odgłosu przydzwonienia, czy też ze strachu o skrzynkę (gazową w końcu), a może raczej ze strachu o swoje bezpieczeństwo. Nigdy nie wiadomo co za wariatka się śmieje w połowie schodów, tuż po zamachu na swoje życie. W każdym razie nawet nie zapytał czy nic mi się nie stało. Zapewne pan nie jeździ na nartach, więc nie wie, że tak trzeba.
W każdym razie żyję.
Na poważniejsze posty musicie poczekać. Mam nadzieję, że nie wybiłam ich sobie z głowy.

Na dziś:
Reamonn - Supergirl






poniedziałek, 7 października 2013

[225] Wszystko...smętne dzisiaj.

Chciałam napisać jak to odsypiam półgeneralne porządki. I jak to się nie wysypiam przez chrapiącą Kudłatą. I że niskie ciśnienie, że w 8 godzin zrobiłam to, co inni próbują zrobić od lipca.
Ale jedyne co dzisiaj mogę napisać to to, że nie lubię takich dni.
Że coś mi się robi w środku, kiedy zaglądam do wiadomości i znajduję takie drętwe newsy.
Że dławi mnie płacz, który chcę ukryć i wiem, że nie tylko mnie.
Że, mimo, że się spodziewałam, to i tak trudno przyjąć taką wiadomość.
Że za każdym razem myślę, że coraz puściej na tym świecie.
Że odeszła pisarka, którą wielbię i cenię, czytam, kolekcjonuję i nigdy nie przestanę kochać.
Która szydełkiem wydłubała sobie wolność, a jaguarem ledwie zwiała milicjantom w syrence. Ta, która rozbawiała mnie do łez. Dzięki której zawsze myję durszlak po odcedzeniu makaronu i tak samo tłuczek do ziemniaków zaraz po użyciu.
Odeszła ta, którą cichcem podkradałam z regałów dla młodzieży w mojej miejskiej bibliotece, kiedy bibliotekarka kazała mi czytać książki o twardych stronach.
Pierwsze jej książki, które mam na własność, kupiłam w mieście, w którym akurat mieszkam. I tu zakupię Jej ostatnią, wydaną za życia powieść.
Joanna Chmielewska.
I cała radość z dzisiejszego dnia odbiegła świńskim truchtem....

piątek, 4 października 2013

[224] Syf

Chciałam napisać o syfie. O bałaganie. O tym jak wygląda mój dzień pracy i dlaczego jasna cholera mnie strzela.
Ale to by było obgadaywanie.
Powiem tylko, że nie rozumiem ludzi, którzy mówią, że nienawidzą bałaganu, a mają w domu mega potężny syf. Nie rozumiem, jak można coś robić i nie sprzątnąć tego przez kilka miesięcy. Jak można zawalić wszystkie szafki, podłogę, korytarz sypialnię, poupychać wszystko gdzieś i ...narzekać, że się nie lubi bałaganu, nie może się w tym odnaleźć i nie robić z tym NIC.
Nie jestem pedantką. Wierzcie mi, robię wokół siebie syf, bo żyję i tyle. Ale sprzątam. Utrzymuję porządek na jakimś poziomie. Wszystko - prawie - mam pochowane do kartonów, pudeł, gdzieś poukładane tak, żeby nie zalegało na wierzchu. Nie jest to idealny porządek, ale jest.
Nie potrafię ogarnąć, jak można robić wokół siebie takie zamieszanie i twierdzić, że na nic nie ma się czasu.
Przykłady? Proszę bardzo. Dwa dialogi z ostatnich dni:
1. - co masz dzisiaj na obiad?
    - barszcz i krokiety.
    - ????? kiedy ty masz czas, żeby to zrobić?????? chce ci się?????? to smażenie naleśników.....masakra.....
Tak. Chciało mi się, bo Kudłata lubi, ja też. Czas: 35 minut na zrobienie farszu i naleśników. Barszcz z torebki, sorry kucharze, lubimy czasem.
2. - na którą jest rada?
    - 17
    - a trzeba tam iść?
    - jak nie chcesz to nie musisz
    - nie no pójdę, tylko kurcze, czasu nie mam
    - ja idę, bo będą wybory, a chcę dalej być w radzie
    - co???? czasu masz za dużo???? chce ci się???
Tak. Chce mi się. Chce mi się coś robić. Mam na to czas. A jak nie mam to znajdę. Ale chcę. Nie muszę.
Właśnie ustalam harmonogram na najbliższy miesiąc. Jest w nim wszystko. Nawet czas na książki. I na ponudzenie się.

czwartek, 3 października 2013

[223] Kawał czasu

To już 7 lat minęło, jak przyszedł na ten świat. Był taki malutki.
Od jutra samodzielnie będzie chodził i wracał ze szkoły.
Mój syn.
Przytulak.
Przemądrzalec.
Wszyscy go znają w szkole i okolicy.
Kocham go.

środa, 2 października 2013

[222] Raport

W piątek zapakowałam samochód i wyruszyłam na południe. Nie nie, nie sama. Zabrałam ze sobą dwie dziewczyny. Szefową i moją przyjaciółkę.
Weekend zapowiadał się ciekawie. Mega ciekawie. I wcale nie mówię o celu podróży. Ważniejsze było to, że miałam poznać osobiście, i wzajemnie, Emkę.
Ja tam się nie bałam. Jestem żywiołowiec, znaczy rzucam się w wir wydarzeń i czekam na efekty. Nie jestem z tych, co rozmyślają: a może to potwór, a może oszust, a może wcale tam nie mieszka, i co będzie jak...
Nie. Ja tak nie myślę. Mam w sobie tę wiarę, że wszystko będzie dobrze. I było.
Potem, droga powrotna. Trochę namieszałyśmy. Klasyką się stało: Po 300 metrach trzymaj się prawej, a następnie jedziesz z niedozwoloną prędkością. Nawet nie wiecie, że GPS umie strzelać focha. A ja wiem :)
Mało brakowało, a po drodze wypiłabym herbatę, bądź kawę w towarzystwie jeszcze jednej, obecnej tu, kobiety. Mało brakowało, a byłaby Frytka wyściskana i wycałowana. Ale niestety. Raz że droga, i że nie Frytka jest droga, tylko droga do domu, dwa miałam bardzo napięty grafik, bo odstawiwszy jedną przyjaciółkę miałam dojechać do domu, a potem, po krótkim odświeżeniu, wymianie garderoby, jechać dalej pociągiem. Na kolejną rozprawę. (Na której wcale nie musiałam być, ale chciałam posłuchać rewelacji. Odprężyłam się na niej jak na dobrej komedii, mimo, że końcówka do bani. Będą mi dzieci biegli psycholodzy przepytywać. Nic to, przeżyliśmy tyle, damy radę i z tym.) Przy czym nie miałam pojęcia o której ten pociąg mam. A najprecyzyjniejszą odpowiedzią na zadawane mi pytania była: wieczorem.
W każdym razie pojechałam na dworzec. I już wiedziałam, że nie zdążę. Pomyślałam w przelocie: mógłby się spóźnić. Pociąg. No i na luzie weszłam na dworzec, stanęłam w mega kolejce, i sobie stoję. Bo przecież już kilka minut po odjeździe...
Stoję w tej kolejce, zerkam na tablicę odjazdów i widzę ten mój pociąg, a przy nim jakieś 0. Jakoś nie wpadłam na to, że to nie 0 i że to w rubryce z opóźnieniami. No cóż, wzrok mi się pogorszył ewidentnie. A ja dalej stoję. I nagle słyszę, że pociąg opóźniony, czeka na peronie i że szybko się przesiadać trzeba. No to pobiłam swój rekord na setkę, przy czym pociągu na peronie nie było nawet odrobinę. Zanim dogoniły mnie płuca, a serce zaprzestało wyrywania się spod mostka, dowiedziałam się, że opóźnienie się zwiększa oraz planowy odjazd godzina 14.57. A chciałam zaznaczyć, że była 19.54...
W każdym razie oznajmiłam panu konduktorowi, że nie mam biletu, wsiadłam do pociągu pełna nadziei, że w końcu się wyśpię. Taki wał. Oka nie zmrużyłam, a, wierzcie mi, byłam zmęczona jak koń po westernie. Praktycznie od czwartku w nocy nie wyspałam się odpowiednio. Do 2 w nocy gadałam z Kudłatą. Rano wstałam o 6. O 12 wyjazd. Ok 22 przyjazd do Emki. Zmusiłyśmy się do spania o 00.30. Pobudka o 6. Znów droga. Cały dzień na nogach. I powrót. I tu znów siedziałyśmy długo. Rano pobudka. I trasa.
A ze spania w pociągu nici! U kumpeli nocowałam, więc myślałam, że pośpię. Ale znów posiedziałyśmy. Rano pobudka. Rozprawa. I dopiero w drodze powrotnej pozwoliłam sobie na spanie. I to tak, że miałam w nosie, że w osobowym głowa mi się obija o ścianę. Nawet nie podłożyłam polara. Dzięki temu mam siniaka na czole.
Ale w końcu po powrocie wyspałam się trochę w moim łóżku.
Aczkolwiek jeszcze czuję oznaki zmęczenia. I będę odsypiać jeszcze z miesiąc. A za miesiąc powtórka z rozrywki, z ty, że będę poruszać się nie południkowo jak teraz, a równoleżnikowo.
A zmęczenie objawia się w dziwnych decyzjach.
Na przykład takich, że znów jestem w radzie rodziców...