poniedziałek, 30 września 2013

[221] Padam, padam..

A to dlatego, że weekend obfitował w kilometry, spotkania, poznania, procenty (w niewielkim stopniu) i wydarzenia.
Poznałam super dziewczynę, która nie dość, że nadaje na tych samych falach, to jeszcze przepysznie gotuje, ma taaaaakie cudowne widoki za oknem około 6 rano, że dech zapierają, jest tak kochana, że jak będę myślała o zmianie miejsca zamieszkania, to kto wie, wezmę i się wyniosę gdzieś bliżej.
Emka, bo o Niej mowa, to bardzo, bardzo ciepła i kochana kobieta. Piszę o Niej, ale mam na myśli całą jej rodzinę. Przyjęli nas, obce baby, jakbyśmy znali się wieki całe. Nie było żadnej bariery, żadnego robienia zwiadu, na wejściu poczułam się tak, jakbym pojechała w odwiedziny do siostry.
To potwierdza, tak samo jak napisała u siebie, że 90% znajomości z netu jest trafione. Tyle, bo zawsze istnieje margines, który musi potwierdzić regułę. I te 90% warto przenieść do realnego życia. Ja przynajmniej tak uważam i przenoszę.
Tyle na dziś. Musiałam się podzielić tą radością. A teraz robię klasyczny pad na twarz i znikam pod moją wełnianą kołderką. W końcu mam za sobą ponad 1300 km samochodem, i jakieś 400 pociągiem....Wszystko jednym ciągiem. Ale o tym jutro.
Oraz to prawda, że kierowca ma zawsze najgorzej. Ale ja i tak uwielbiam jeździć :))))

środa, 25 września 2013

[220] Świr

To ja. Świruję sobie codziennie.
A to nawygłupiam się z Kudłata, która leczy niedoleczoną poprzednią anginę. Kolejny antybiotyk.
A to zabawię się w bałaganiarza. No bo powiedzcie sami, po co mam składać cały bajzel, skoro właśnie mnie wena długofalowa dopadła i produkuję? Z tego też powodu potykam się o różne rzeczy, które leżą naokoło mnie. Ewentualnie uczę je latać. Nie zawsze zamierzenie. Ale zawsze efekt końcowy to wybuch głupawki niepospolitej.
I tak, wczoraj, kończyłam tworzyć notes, dla pewnej młodej osoby. Stała nade mną Kudłata, której sprecyzowanie "na kiedy" najpierw brzmiało "na kiedyś tam" (ona się wypiera, ale w to nie wierzcie), a wczoraj skróciło do "za 20 minut mam być u niej". Taaaaa...Przy ostatnim 'turkusowym cudeńku' wyraziłam swoje zdanie i zarzekłam się, że nie wezmę więcej zlecenia na kiedyś tam, tylko na już, jutro, albo najlepiej wczoraj, ale BEZ PRZESADY! To była przenośnia! W każdym razie. Wstawałam od stołu, z taką myślą, która mi mignęła w przelocie, gdzieś z tyłu głowy 'ten kabel od drukarki mi przeszkadza, pewnie zahaczę czymś o niego'.
Jak sobie życzenie wypowiesz, albo nawet będziesz przypuszczać, jak w moim wypadku, zawsze się sprawdzi. Zawsze. I tak wstałam od biurka, odwróciłam się w stronę okna i kątem oka zobaczyłam jak leci. Drukarka. Bo...zahaczyłam, nie wiem zupełnie czym!!! o ten kabel....
Spadła. Ale drukuje. Co prawda tylko na lekko niebiesko i lekko fioletowo, ale to z powodu braku tonerów, a nie upadku. W każdym razie popłakałam się z Kudłatą. A może mi ktoś wytłumaczyć po co drukarka, która do niczego bez tonerów się nie przyda, stoi mi pod ręką na biurku? Zabierając przestrzeń tfórczą? Ja też pojąć tego nie potrafię.
Powiem jeszcze w sekrecie, że w piątek wyściskam się z Emką. Zazdrośćcie!
A teraz idę się oddać pracy twórczej, gdyż sobota stoi pod znakiem pracy, pracy i jeszcze raz pracy. Na zupełnym południu naszego pięknego kraju :)))

Na dziś:
Simple Minds - Don't You




piątek, 20 września 2013

[219] Wszystko

A to było tak.
Urodziła się jakiś czas temu. Stawiając na głowie moje życie.
Nie nie, żaden problem, raczej przewartościowanie. Które trwa.
Mały aniołek, który potrafił narobić obciachu, ale i co niektórych nauczyć, że w windzie nie wolno palić.
Albo odpowiedział, aniołek ten, na pytanie: a twoja mama pali? - nie, moja mama nie jest taka głupia.
Szybko nauczyła się czytać. Za co zgarnęła uwagę. I czyta do dzisiaj.
Pierwszy ślub w wieku 10 lat. Uroczystość pod blokiem na górce. Pamiętam jaka była poważna.
A potem. Zaczęła rosnąć. Dogoniła mnie i bezczelnie przerosła. Ale jedno jest w porządku. Mogę nosić jej buty. Ona moje, niestety, też.
Pamiętam jak pierwszy raz zaczęła wyglądać bardzo poważnie. Obcięła się wtedy, odważna!, na krótko. Wyglądała świetnie, ale ona woli długie włosy. Zawsze będę pamiętać, kiedy w stroju w arbuzy leciała do jeziora, a faceci oglądali się za nią. Miała może z 10-11 lat. I będę pamiętać to uczucie, kiedy miałam ochotę wstać z koca, podejść do tych dwudziestoparolatków i powtykać im w oczy czółenka do frywolitek. Bo wtedy siedziałam na plaży w cieniu i robiłam swoje koroneczki.
Wygląda na więcej niż ma. Ale nie tylko wyglądem jest starsza. Emocjonalnie i umysłowo też. Może sprawiły to wszystkie pośrednie wydarzenia - w końcu to nie tylko sielanka i śmiechy-chichy.
A muszę przyznać, że czasem płaczemy obie. Ze śmiechu. Szczególnie, kiedy stosujemy skróty myślowe w konwersacji. Która to konwersacja biegnie dwutematowo. Czasem zastanawiam się, jak to brzmi z zewnątrz. Taka na przykład SB miałaby wielki problem z rozszyfrowaniem o co nam chodzi.
Często słyszę od niej, że jestem dziwna, inna, nienormalna, w sensie nie taka jak inne mamy. Cieszę się z tego. Chociaż przyznam, że czasem zachowuję się bardzo typowo. Wydzieram się i zdanie kończę stwierdzeniem, że nie bo nie. Potem jestem na siebie zła i staram się to odkręcić. O nie, ona bez winy nie jest. Zwykle to ona zaczyna. Kilka dni wcześniej. Atakuje mnie swoim 'zaraz', które trwa jakieś dwa do trzech dni, aż mnie trafia szlag i wtedy słyszą wszyscy w około. A potem wszystko wraca do normy.
I tak sobie żyjemy. Ona dorasta. Ja zyskuję stoicki spokój. Nie ma konfliktu pokoleń, nie ma buntu nastolatków, jest harmonia i jest jak trzeba. Czasem zgrzyta, ale tak musi być.
No cóż. Kocham ją.
Moją Kudłatą.
Powiedziała, że chce ze mną mieszkać na zawsze.


Na dziś:
Hollywood Undead - Young





niedziela, 15 września 2013

[218] Przetwarzamy

Po jabłkach i kabaczkach przyszła pora na przecierane pomidory. Znów pokochałam moje sitko. Cudnie nam się współpracowało. Wyszło mi 5 słoików przecieru.
Półka z przetworami już się zapełnia, ale to jeszcze nie koniec, o nie.
Marzy mi się dom z piwnicą. Oraz ze spiżarnią przy kuchni. Nawet wiem jak będzie wszystko wyglądać.
Młody siedział wczoraj w internecie. Spryciarz z niego jest. Wszedł na stronę sklepu lego i podziwia. Co chwilę słyszę ochy i achy. Odczytuje ceny. Przy tych najbardziej pożądanych głos mu się załamał, bo mimo, że jeszcze wartość pieniądza to dla niego abstrakcja, to jednak umie rozróżnić, dwu i trzycyfrowe kwoty. Omawia zestawy. W końcu mówi:
- wiesz, zbliżają się moje urodziny. Nie chciałbym jechać z tobą do sklepu i wybierać sobie prezentu. Chciałbym, żebyś kupiła wcześniej, schowała w swoich rzeczach, bo ja przecież nie mogę tam szperać i chciałbym dostać taki swój wymarzony zestaw.
No cóż. Fakt, urodziny tuż tuż. Najgorsze, że jedne i drugie. Trzeba będzie pokombinować.
A tak z innej beczułki.
Chyba nawiążę znajomość z panią z zoologicznego. Nie możemy się nagadać, jak się spotykamy. Może się umówimy na jakąś kawę, albo piwo. Bo coś czuję, że to bratnia dusza.
Dzisiaj za to pojechaliśmy na grzyby.
Lało niemiłosiernie. Młodemu przemokły buty, ale tak jakby nalał sobie wody do środka. A to takie nieprzemakalne buty. Załamałam się.
Grzybów na jedną patelnię. Jeszcze za mało deszczu. Ale łażenie po lesie - bezcenne.
Fakt, że teraz boli mnie głowa, zimno mi i takie tam, ale warto było.
Zdjęcia jutro, bo dzisiaj nie mam już siły :)



wtorek, 10 września 2013

[217] Zdradzam

Gwoli wyjaśnienia, bo wszyscy rzucili się na ten ideał, jak na rajstopy spod lady w 1984. A może w 1982. Nie ważne. Poczułam się niejako zmuszona do zdrady. Do wyjawienia swego sekretu. Ale zrobię to po swojemu, jeśli pozwolicie. Jeśli nie pozwolicie, i tak to zrobię po swojemu.
Ideał - jak sama nazwa wskazuje, to obiekt lekko nierealny. Nie mogę się nawet zdecydować za bardzo, czy brunet śniada twarz, czy może jakiś inny. Chociaż nie, brunet stanowczo. Inna sprawa, że wszechświat jakoś na łączach nie bardzo styka kiedy wypowiadam mu życzenia i zsyła mi zupełnie odmienny typ.
Więc brunet, ciemne oczy. Wyższy ode mnie i wysportowany.
Ale przede wszystkim taki, żeby nie było ważne jak wygląda. Taki, na którego widok robi się ciepło na duszy, wszystkie problemy odpływają, a świat przestaje być ważny. Taki, który ma w sobie to coś, nieokreślone, nieuchwytne, gdzieś na granicy percepcji. Taki, który daje siłę, wspiera, ma plasterki na każdą ranę i ból. I taki, któremu oddać można wszystko.
A pan, o którym mowa był...łysy. I z tą fryzurą było mu niezmiernie fajnie do całości. Rewelacja.
Aczkolwiek nie sądzę, żeby umawiał się z petentami. Tkami.
Oraz nie sądzę, żeby taki okaz był wolny.
A także wszystkie powyższe można stwierdzić dopiero po zapoznaniu z obiektem westchnień, a nie na oko.
A imię to, cóż, każdy ma swoje ulubione, bardziej ulubione i najbardziej ulubione. To plasuje się gdzieś na samej górze. I co najlepsze, chyba nie znam żadnego faceta o tym imieniu, który byłby świnią.
A to imię to Maciek.
To tyle na temat ideałów, które są, ale ich nie ma. A może nie ma ich, a są. Jakoś tak to szło.

A wracając na ziemię, jesień idzie, człowiek zapasy robi.
Najpierw z kabaczka zrobiłam leczo do słoików. Pyszne, że aż się boję, czy do zimy dotrwa.
Dzisiaj zrobiłam 9 słoiczków musu jabłkowego. Wyszedł przepyszny.
Jutro dorobię leczo z drugiego kabaczka. I może przecier z pomidorów. Jeszcze w sferze planów są powidła ze śliwek.I może jakieś ogórki. I buraczki. Zobaczymy co na to mój grafik i portfel.
A taka ze mnie z...a pani domu.

Na dziś:
Banderas. Antonio. Mariachi.
Jakby kto nie wiedział.









poniedziałek, 9 września 2013

[216] Zakochać się w poniedziałek!

Można! Mówię Wam. Mam tylko dylemat, ale o tym za chwilkę.
Spędziłam dzisiaj dzień na bieganiu po urzędach. Ot, takie tam załatwianie różnych ważnych spraw. Jak to zwykle bywa. Szczególnie u mnie, gdyż muszę szukać różnych form pomocy, skoro nie mogę znaleźć pracy. Szczerze mówiąc mam czasem ochotę w tych urzędach zapytać, czy aby może przy okazji nie mają dla mnie jakiejś pracy, bo na ten przykład ja, niekawosz, podobno umiem parzyć kawę znakomicie.
Nie pytam jednak obcesowo, ale co i rusz przeglądam bip. A co.
W każdym razie jechałam sobie autobusem, mając w zamyśle odwidzenie instytucji w liczbie trzy, czytając książkę, i tak zaczęłam rozmyślać gdzie najpierw. Przegląd instytucji zrobiłam, znaczy stopień muru, który przebyć będzie trzeba, czas przeliczyłam i wymyśliłam, że najpierw do skarbówki.
Jak zwykle z bananem na twarzy, bo przecież ja tak mam. Wlazłam na trzecie piętro, weszłam do pierwszego pokoju. Niedobrze. Samem baby. Ale jedna tylko kompetentna i zajęta. Poczekałam więc na zewnątrz. W końcu weszłam, wyłuszczyłam o co mi chodzi (też macie problem ze złożeniem pierwszego zdania?) i zostałam skierowana do pokoju numer dwa. W opcji był jeszcze trzy i więcej. Ale w pokoju numer dwa był pan. Rozmawiał przez telefon. Ok, poczekam na zewnątrz. Drzwi przeszklone, więc pan widział, że ostentacyjnie spaceruję po korytarzu, żeby nie zapomniał, że ja, biedny petencik, czekam na przyjęcie.
Pan do mnie wyszedł. I...
Po pierwsze, był zabawny, a ja z bynajmniej zabawną sprawą tam nie przyszłam.
Po drugie, poradził, pomógł i zaprowadził do lepszego fachowca.
Po trzecie, dał mi swój numer, żebym dzwoniła jak tylko będzie potrzeba wyjaśnienia czegoś, pomocy, w razie jakichś kłopotów.
Po czwarte, cały czas, a zaznaczam, że dzisiaj jest poniedziałek, był uśmiechnięty.
Po piąte, nie pił żadnej kawy.
Pan bardziej obcykany w papierkach o jakie mi chodziło, był natomiast nie dość, że te wszystkie punkty co wyżej, to jeszcze:
Po szóste, niesamowicie przystojny w moim typie.
Po siódme, usłyszałam rady, jakich z ust urzędnika nigdy bym pewnie nie usłyszała
Po siódme, miał imię, które baaaardzo mi się podoba.
I już się cieszę, że niestety, będę musiała jeszcze raz tam iść.

Po wyjściu z urzędu miałam klasyczną głupawkę i wymiana smsów z moją psiapsiółką spowodowała, że śmiałam się całą drogę do kolejnego urzędu. Śmiał się też ze mną pan, który wyszedł na papierosa przed firmę. Bo napisałam jej, że się zakochałam. I napisałam o panach. I że mam dylemat który. Czy ten śmieszny i fajny, co mi dał numer, czy ten w moim typie. I jeszcze się zastanawiałam smsowo, czy jak mi się zatka kibelek, to też wchodzi w zakres usług. Stąd wzięła się głupawka. Mam nadzieję, że zaraziłam kilka osób uśmiechem.
Doszłam sobie do urzędu numer dwa. Wydział Edukacji.
Znów wtelepałam się na 3 piętro. Była mała kolejka, ale wyszedł pan, który zdziwiony zapytał, że czemu wchodzimy pojedynczo, bo tam oni mają cztery stanowiska.
Weszłam więc, usiadłam przy biurku pana i gadamy. O, nie ma pieczątki szkoły. Zbladłam. Zobaczyłam ścianę, w którą walę czołem. I ponowną podróż do miasta...Pan mi jednak powiedział, że spokoooo luuuuzik, mogę też złożyć w sekretariacie szkoły, on tylko pokseruje i sprawdzi wszystko. Wrócił pan do stolika i....na to wchodzi, tadam! Dyrektor Mojej Szkoły. Powiedziałam grzecznie dzień dobry, a pan od razu: a pan dyrektor to pieczątki ma? Bo tu nam potrzeba. I pieczątki się znalazły, papiery złożone.
Prawie wszystko się udało.
Jeszcze tylko walka z bankiem. Ale to już jakby poza konkurencją, bo bank mnie wkurzył niemiłosiernie.
Ale poradzę sobie i z nim. Bo jak nie ja, to kto?

Na dziś:
Eurytmics - Miracle of love




piątek, 6 września 2013

[215] Kalka

Dzisiaj kwestia dotyczy dzieci. Wychowania. Szacunku. Rozmowy. Wysłuchania.
Sama popełniłam pewnie z milion błędów. Nie raz niepotrzebnie podniosłam głos, albo zapieniłam się i zaklęłam. Do dzisiaj mi się zdarza. Częściej odpuszczam, ale ciągle kalkuję zachowanie mojej matki. Ciągle popełniam te same błędy. Z tym, że teraz świadomie usiłuję nad nimi panować. Nie chcę zrzucać na nią winy. Musiałabym pewnie cofnąć się w czasie do jej babki, prababki i dalej. Bo tak było. Wszyscy o tym wiemy. Dzisiaj powinno być inaczej. Ale ciągle widzę, że partnerstwo na linii rodzic - dziecko, to sprawa nie do opanowania dla niektórych. Nie wiem też jak wygląda takie partnerstwo i co przez to rozumieją inni.
Dla mnie to wysłuchanie dziecka. Przedyskutowanie sprawy. Argumenty obustronne. Staram się nie narzucać swojego gustu, czy wyboru. Nawet obiady czasem są wynikiem wspólnych pomysłów.
Tak, czasem też mówię nie, bo nie. W różnych kwestiach. I często tego żałuję. Czasem drę koty o niewyniesiony talerz, o zaraz, o rozwalone wszędzie ciuchy, ale ważniejsze kwestie raczej omawiamy.
Ale nie rozumiem zupełnie dlaczego niektórzy rodzice "dla dobra" swojego dziecka, gnębią je. Poniżają. Umniejszają ich rolę, życie, wartość. Jakiego człowieka chcą stworzyć? Kim będzie to dorosłe dziecko? Poza tym, że będzie miało potworny żal, z którym sobie nie radzi teraz i nie poradzi później.
Dlaczego rodzice nie chcą zrozumieć, że dziecko to zupełnie odrębny człowiek, nowy świat, który stworzyli, ale nigdy nie zapanują nad myślami swoich dzieci i nad ich światem? Dlaczego zamiast pomóc zrozumieć czym jest życie, pokazują jego najgorszą stronę? Każą cierpieć? Bo niech mi ktoś powie, że dziecko nie cierpi, kiedy matka pije. I nie cierpi, kiedy rodzic poniża. I że zupełnie olewa awanturę o sprzątanie. Albo późny powrót.
Ja wiem, że dzieciaki też nie są idealne. Ale nikt nie jest. Ani rodzic, ani dzieciak. Jeśli nie możemy zrozumieć dlaczego dziecko nie jest takie jak my i nie robi wszystkiego jak my, to wróćmy do lekcji o dziedziczeniu. Pomyślmy tak jak zrobił to mój syn, który rozmawiał ze mną, kiedy wracaliśmy z zakupów i kiedy mu powiedziałam, że coś robi zupełnie tak samo jak tata (i nie, nie było to jadowite, to jedynie zwrócenie uwagi na podobną cechę), odpowiedział mi: - wiem jak to było, połowę genów dostałem od taty w plemniku, kiedy połączył się z jajeczkiem. (Że nie zgubiłam zakupów to fuks, a on powiedział to zupełnie swobodnie. Ot, oglądał "Było sobie życie").
Tak, dzieciaki to mieszanka genów. I nie my odpowiadamy za to jakie cechy dziedziczą. Więc przyjmijmy te odrębne byty jako partnerów. A nie jak wrogów...
Nie lubię też kiedy rodzice mówią dzieciom, najczęściej w trakcie awantury, ja dla ciebie tyle poświęciłam, a ty taki niewdzięczny. Zawsze się zastanawiam, czy twoje dziecko prosiło się o dom, samochód, telewizor... Dlaczego swoje życiowe wybory, najczęściej te złe, zrzucamy na barki dzieciaków? Bo ciąży nam kredyt na dom, samochód i telewizor..
Czy to się rodzi z żalu, że ma się dzieci? Czy one są aż takim obciążeniem, że trzeba je sprowadzić bardzo do parteru, po to, żeby mieć kontrolę?
Nie rozumiem tego. Może dlatego, że lubię kombinować, żeby żyło się nam lżej. Nigdy dzieci nie były przeszkodą czy balastem. Życie przewartościowało mi się samo. Przestawiło. I nie wyobrażam sobie, żeby ich nie było.
Chciałabym przytulić wszystkie takie cierpiące dzieciaki. Pomóc im zrozumieć.
I bardzo się cieszę, że Kudłata dzwoni i mówi gdzie jest, że wsiada do autobusu, że jedzie, z kim jedzie, że wraca i nie musi zapraszać koleżanek na obiad po to, żeby jej matka nie piła...
Mam ochotę naprawiać świat...

Na dziś:
Three Days Grace - Never too late


poniedziałek, 2 września 2013

[214] Plusy

No więc tak:
Pocieszające było to, że jednak mogłam spać i troszkę lepiej było dzisiaj.
Rano lekarz. Lekarz zlecił zastrzyk. Jest niebo lepiej. Mam też receptę, kiedyś ją wykupię, wiadomo.
W każdym razie ból dużo mniejszy. Dałam radę rozpocząć rok szkolny, pogawędzić z panią, okazało się, że Młody od razu wdrożył się w życie szkolne i udzielał odpowiedzi oraz wtrącał swoje trzy grosze kiedy Pani referowała przyszłość. Poczułam się...dumna z domieszką czegoś nieokreślonego, bo walczy we mnie ta stara ja, która ma wpojone, że nie wypada, z tą nową, która wymaga rozmawiania, mówienia, tłumaczenia i wyjaśniania. Tak więc nałykałam się tej specyficznej dumy oraz śmiem twierdzić, że deklarację, że "dzienniczek korespondencji  (w domyśle uwag - przypis mamy) nie będzie absolutnie w tym roku potrzebny" można włożyć między bajki.
W każdym razie wszystko udało się zapiąć na przedostatni guzik. Dzięki dobrym duszom. Którym jestem niezmiernie wdzięczna.
A także dzięki temu, że coś co niemożliwe, okazało się możliwe jak najbardziej. Lubię takie cuda.
Oczywiście nadeszła jesień. Jak wszędzie pewnie. Pada, mży, leje, zależnie od chmurzastego zamysłu. A mnie się to podoba bardzo.
W końcu  nadeszła godzina ZERO. Zabrałam Młodego na przejażdżkę. Jak już mówiłam szykowało się 15-minutowe spotkanie.
Wystroiłam się ale cóż, trzeba było założyć kurtkę na deszcz*. Wiatr wiał jak oszalały, wilgoć w powietrzu rozprostowała misternie układaną fryzurę**. Nic to. Pojechaliśmy na dworzec. Z moją maniakalną punktualnością grubo przed czasem zaczęłam liczyć minuty. Zdążyliśmy bez problemu. Ale zapowiadajka plus rozkład ścienny zrobiła nam psikusa. Zamiast wjechać na 4 i przekulać się na 3, dzięki czemu schody zaliczyłabym dwa razy, pociąg wjechał na peron drugi, więc schody zaliczyłam dodatkowo 4 razy (licząc oczywiście góra dół, żeby było bardziej dramatycznie). Więc był sprint na drugi. Wyciągnęłam Kariokę z wagonu, nie powiem, że siłą, ale takiej paniki, czy aby na pewno uda jej się wsiąść do tego samego pociągu, to ja nie widziałam. Moje słowo nie wystarczyło, ale cóż, panowie od przekulowywania pociągu potwierdzili co powiedziałam. Przeszłyśmy się na docelowy peron.
Takie gadanie to nie gadanie, za mało czasu, nawet żeby się rozkręcić. Ale mogłam ją w końcu uściskać, bo w zeszłym roku nie wyszło. I zobaczyć na żywo. Teraz niecierpliwie czekam na powrót i drugie spotkanie.
Bardzo niecierpliwie.

Tak więc same plusy!

*więc pewnie nie było widać, hihi
**taki żarcik, bo za chinyludowe nie schyliłabym się dzisiaj, żeby umyć głowę.


Na dziś:
Madonna - Rain
Można wiele zarzucić Madonnie, ale mam to w nosie. Jest w mym muzycznym sercu kawałek miejsca dla niej.





[213] W przelocie

Co tu napisać..
Może to, że Kudłata postanowiła się zbuntować. Tylko ciekawa jestem po co.
Nienawidzę się kłócić, ale nie zamierzam odpuścić.
Będzie co ma być.
Napiszę jeszcze, że ostatni raz tak mnie korzonki bolały 16 lat temu. Nie mogłam siedzieć, leżeć, chodzić, stać. Teraz też nie mogę. Boli mnie wszystko od pasa w dół. Żadne prochy nie działają, ale jutro rano doturlam się do lekarza, jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Niech coś poradzi.
Ale są też pozytywy.
Jutro spotkam kogoś, kto jest ważny dla mnie bardzo. Mamy jakieś 15 minut w przelocie. Jak zwykle będę przed czasem, żeby się nie spóźnić. Ciekawe ile uda nam się powiedzieć.

I jeszcze mam jedno ogromne DZIĘKUJĘ.


Na muzykę nie mam dziś siły.