wtorek, 30 kwietnia 2013

[163] Bałagan, albo Zawieja w Michigan

Nie nie, nie bójcie się. Wiosna pełną gębą, jakby kto pytał. Od dwóch dni pada. I nie żebym narzekała, nie nie. Stwierdzam fakt.
Zawieja stąd, że tak mi się SDM ostatnio zaplątał między inne muzyczne ekstazy.
Stare Dobre Małżeństwo na zawsze gości w mym muzycznym sercu i nie przepędzi go nikt.
I tak, przy okazji słuchania powyższego, wspominając wszystkie ogniska harcerskie, zaczęłam szukać jednego papierka. Ważny mi on był, bo to mus deklarację złożyć, a że leniwiec jestem to przez internet. A na ostatnią chwilę, bo zwrotu nie mam, więc wisiało mi, szczerze mówiąc. Ale papierek zeszłoroczny znaleźć musiałam, bo tam takie podchwytliwe pytanie jest.
No to kopałam. W dwóch papierowych pudłach. Znaczy takich przeznaczonych na papiery. Porządku tam nie ma żadnego, z powodu mojego niezdecydowania i przenosin, przemieszczania, grzebania w nich i szukania co rusz czegoś nowego. Nie żeby ten stan trwał ciągle i zawsze. Nie. Ja go zmieniam. Ewoluuje. Nie przejmuję się nim, gdyż posiadam pamięć fotograficzną. I gdyby ktoś zapytał o to gdzie mam, dajmy na to, zaproszenie na pasowanie na ucznia (tak, ciągle mam zaproszenie na moje pasowanie) to dokładnie opiszę gdzie ono jest.
No i szukałam. Ponieważ ostatnio składałam różne papiery w różnych instytucjach, wszystko się wymieszało. Wiedziałam mniej więcej gdzie interesująca mnie makulatura zalega, ale..diabeł ogonem nakrył. Chociaż czort to by sobie kopytka obtłukł, bo tam mam jeszcze karton z muszelkami z Adriatyku. I stare pieczątki. I szelki młodego, bo tak mi się podobają.
Wierzcie mi, przejrzałam te pudła po trzy razy. Zrezygnowana usiadłam do sudoku, poziom najtrudniejszy, żeby ochłonąć. Jak skończyłam, pomyślałam, że nie ma bata, znajdę, choćbym miała sto razy przewalić to wszystko. No i znalazłam. Tam, gdzie od początku przypuszczałam, że jest. Tylko że się podłożyło. Rozliczyłam się z fiskusem. Zdążyłam.
Solennie sobie postanowiłam, że wywalę pity z 1994 roku. I  trochę nowszych. Że poukładam wszystko.  Mam długi weekend, dużo czasu, dam radę.

Wczoraj rozpoczęliśmy sezon rowerowy. Miałabym dla Was fotki, ale tak się złożyło, że ktoś nie naładował baterii, nie powiedział o tym, i tak mamunia nosiła torbiszcze z aparaciskiem, a ciężkie to w cholerę, bo nie chciało się wracać, jak się okazało, że zdjęć nie będzie. Taki los. Ale wygodna jestem. Zaciągnęłam Młodego na taki plac, gdzie ławeczki są, dużo ścieżek, plac zabaw, i sobie jeździł pod dyktando mamuni, która na ławeczce odpoczywała po dźwiganiu.

Na dziś:
SDM - Z nim będziesz szczęśliwsza
To też kawał mojej historii. Trzeba było wierzyć!!!!!




sobota, 27 kwietnia 2013

[162] Przemyślenia

Lubię kiedy książka, którą czytam, ma w sobie coś. Kiedy daje wyprostowanie myśli, zrozumienie, pokazuje drogę, albo tłumaczy mi coś. Takie cenię najbardziej. 
Kiedy trafiam na powieść, która opisuje mechanizmy tak częste w życiu każdego z nas, dociera do mnie, że nie ma nic wyjątkowego w tym, co stało się w moim życiu. Tylko ktoś to po prostu opisał.
"Miło było oddać komuś innemu kontrolę, choćby tylko na chwilę."
Chwila trwała stanowczo za długo.
"Miło było zostać tą, którą ktoś się opiekuje, zamiast ciągle opiekować się wszystkimi wokół."
Pozornie tak było. Tylko pozornie. Złudzenie zasłoniło cały spektakl. 
"Sprawa jest jeszcze gorsza. Nie zauważasz tego wszystkiego, co widzi reszta świata, ponieważ całą uwagę skupiasz na postrzeganiu go jako ptaszka ze złamanym skrzydłem, którego możesz uleczyć...(...) Istnieje pewien problem ze zranionymi ptakami (...) pewnego dnia od Ciebie odlecą."
Tak kończy się zazwyczaj związek, który nigdy nie powinien się zadziać. Opiekowany podziobie opiekującego. 
Całe szczęście to już przeszłość. Mnie nikt nie musi leczyć. I nikim ja się leczyć nie muszę.


Jestem w połowie. Jodi Picoult znów mnie oczarowała. Chciałabym tak jak ona umieć opisać słowami to co się działo, dzieje i będzie działo. 
Idę sobie popłakać dalej. 

Cytaty: Jodi Picoult "Jak z obrazka"

Na dziś:
Alison Moyet - Is this love
Przypomniałam sobie o niej ostatnio. 
Zna ktoś odpowiedź na to pytanie?



piątek, 26 kwietnia 2013

[161] Media

Dzisiaj byłam świadkiem "ciężkiej" pracy. Stałam sobie w oknie dobre 15 minut. I podziwiałam. Panowie wymieniali górną warstwę piasku w piaskownicy. Tak jakby nie mogli dolnej. Koty i tak zaraz przyjdą, jest taki jeden srebrny, który zawsze załatwia się na środku piaskownicy. A ja wtedy mam ochotę walnąć z jakiejś procy. I mam w nosie, że się to komuś nie spodoba. Kot jest domowy.
Ale nie o kotach chciałam.
O dwóch panach, którzy pracowali tak, że aż. Każde przywiezienie piasku w łyżce od spychacza, a było tych razów trzy, kończyło się kilkunastominutowym posiedzeniem na ławeczce. Zupełnie tak, jakby panowie nosili ten piach w workach. Na plecach. Kiedy znudziło mi się patrzenie przez okno w kuchni, poszłam po aparat, wyszłam na balkon i pstryknęłam kilka fotek. A że balkon jest w dość akustycznym miejscu, efekt był piorunujący. Panowie rozejrzeli się i ruszyli do pracy! Nie ma to jak dźwięk migawki!




tu panowie zaczęli się rozglądać :)


I tym sposobem przekonałam się, że media mają jednak siłę.
Poza tym, będąc dzisiaj na Radzie Rodziców, rozmawialiśmy z dyrektorką o stworzeniu klasy sportowej w gimnazjum. Propozycja pani dyrektor była taka: petycja, przedstawiciele i do urzędu do działu oświaty. Na co ja, oczywiście musiałam, bo jakże by inaczej, rzuciłam teatralnym szeptem: a zaraz potem do tvn24, Uwagi, albo innego programu i sprawa załatwiona.
Nie wiem dlaczego niektórzy wokół mnie parsknęli śmiechem.
A jeszcze z poletka szkolnego. Wiecie, że niektórzy rodzice są pokopani? Potrafią wynająć adwokata, żeby walczył z dyrekcją na drodze sądowej o cofnięcie nagany... I to słusznej nagany.
Ludziom się poprzewracało.

Na dziś:
Lady Pank - Kryzysowa narzeczona
Kawał dobrej muzyki.





wtorek, 23 kwietnia 2013

[160] Nie śmiej się kobieto z innej kobiety!

Śmiałam się z Frytki! Śmiałam, że o synu zapomniała!
Kpiłam z tego, że może jeszcze zapomni się ubrać.
Pamiętajcie!!! Przysłowia mądrością narodu!
Teraz nastąpi bicie się w piersi (chociaż wolałabym nie).
Bo ja też zapomniałam o synu. Znaczy częściowo. Wczoraj.
Dziecko zachciało parówki na kolację. Proszę bardzo! Wsadziłam na talerzu do mikrofalówki i...
Brzdękło, co miało nie brzdęknąć. Mikrofalówka działa przecież. Ale kogo to obchodzi. Znaczy mnie nie obeszło, bo głowa myślami zupełnie w innej części domu, mianowicie w miejscu, gdzie komputer stoi, a ja oglądałam inspirujące rzeczy, a także... gadałam jednocześnie na dwa okienka, plus ... plus jeszcze inne plusy, dwie przeglądarki i takie tam.
W każdym razie, czas na kolację jeszcze był, mało przytomnie zapytałam Młodego, czy zje kanapki na kolację, więc zrobił je sobie sam, bo tak lubi. Ja zrobiłam mu tylko herbatę, po czym udałam się ponownie do warsztatu (tego miejsca z komputerem), gdzie biurko zastawione jest mnóstwem fajnych rzeczy i klawiaturą, i tyle.
W między czasie musiałam pogonić Młodego do mycia, ubierania się w piżamę, zgaszenia światła, bo namiętnie czyta wieczorami, rankami i w dzień (ostatnio Pchłę Szachrajkę), po czym dokonawszy tych czynności, oddałam się różnym pracom, łącznie z rozmowami sieciowymi.
Później poszłam spać, sny miałam piękne...hehhhh...ale nie o snach miało być. Wstałam rano, Młody po porannej lekturze zażądał musli z mlekiem, które to podgrzewam mu w mikrofali.
Jakże się zdziwiłam, kiedy znalazłam w niej talerzyk z...parówkami. Do zostawiania w środku kubków z mlekiem tendencję ma raczej Kudłata i już chciałam dziewczę obudzić, kiedy przez głowę mi przeszła myśl: to przecież ja!
Jako żywo przed oczami stanął mi odjeżdżający samochód Frytki i jej syn ze zdziwieniem w oczach...
Chyba zrobiłam się czerwona i chciałam to ukryć przed światem, ale w sumie czemuż nie sprzedać swego przypadku dalej? A nuż ktoś się zaśmieje i klątwa pójdzie dalej!

Na dziś:
Obywatel G.C. - Przyznaję się do winy
Znów nie wchodzi film. Częstujcie się linkiem.
Ciechowski niezmiennie, zawsze, na każdą okazję...

niedziela, 21 kwietnia 2013

[159] Taki dzień jak dziś...

Lubię takie dni jak dzisiaj.
Słońce, ale nie za gorąco.
Lekki wiaterek..
Las..
Mam go na wyciągnięcie ręki...





gdyby nie to, że słyszałam stukanie w pień, mogłabym pomyśleć, że to bóbr, takie wióry leciały. Dzięki nim lokalizacja okazała się łatwiejsza niż z GPS-em




i żaby...





Musiałam wyłowić sobie osłonkę od obiektywu, ponieważ zachciało jej się pływać. Dobrze, że żaby zainteresowane nie były. Byłam tak blisko! Mogłam jakiegoś pocałować, a nuż czeka tam na swą księżniczkę :))

Natknęłam się dzisiaj na tę reklamę. Od zawsze podobają mi się reklamy Dove. 
Ta jest poruszająca...


Na dziś:
Testament - Return to Serenity
Nosi mnie ta muzyka. Nosi mnie jej melodia, rytm, słowa...




sobota, 20 kwietnia 2013

[158] Istoty ulotne

Tak siedzę, i czytam, i w głowie mi się nie mieści, jacy niektórzy ludzie są ograniczeni. Własnym przeświadczeniem o nieomylności, wszechwiedzy i byciu ponad innymi. A także, a może przede wszystkim o anonimowości w sieci.
Jeśli ktoś myśli, że wystarczy założyć n kont na blogerze, każde z innym nickiem, i nikt go nie pozna, ba! nie domyśli się nawet, że to jedna i ta sama osoba, to powiem szczerze, ogarnia mnie śmiech. I współczucie. Bo w takim wypadku komuś zabrakło wyobraźni. I nie jest ważne, czy konto jest zarejestrowane, ale ma ukryty profil, czy nie jest i podpisuje się ktoś najsłynniejszym nickiem świata, znanym od wieków. I nie jest też ważne, czy to bloger, wordpress, blox, bloog, interia, onet, czy jakakolwiek inna platforma. Może się zalogować w każdym miejscu inaczej, mniej lub bardziej wymyślnie, może kręcić, zmieniać i udawać.
Ale takiemu komuś brakuje wyobraźni. W sieci światowej każdy ma "odciski palców". Zostawia za sobą ślad, który wyśledzić, dla przeciętnego znawcy, a za takiego się uważam, to naprawdę niewielki wysiłek. Bo być może wykształcenia informatycznego nie mam, ale używam sieci od 1991 roku, kiedy to powstawała sieć akademicka na politechnice, posługiwałam się dosem oraz pierwszymi językami programowania, pisałam sobie na przykład programy w pascalu, potem w c++. Zapewne nie każdy wie co to, ale nie mam zamiaru teraz tego tłumaczyć. Stworzyłam też sobie sama w 2001 roku stronę internetową, na próbę. Każdy detal, baner, kolor, czcionka, obraz był wygenerowany przeze mnie. Stworzony od a do z. Lubię wiedzieć, lubię potrafić coś zrobić sama, czy to jest wymiana akumulatora w samochodzie, czy znalezienie kogoś w sieci.
Wyszukanie IP, czyli tego śladu, jest pestką. Niektóre programy pokazują je w powiadomieniach. Niektórych trzeba poszukać w kodzie html. Niektóre można śledzić w sieci.
Ale powiem Wam, że zupełnie nie potrzeba się wysilać. Wystarczy przeczytać komentarze, by zorientować się, kto je pisał. Styl, forma wypowiedzi jest tak samo niezmienna jak odcisk palca.
I już wiem, jakie ten ktoś ma IP, z którego jest miasta. Znam też dostawcę internetu. Wystarczyły dwa kliknięcia.
Ponadto, jestem osobą pamiętliwą. Pamiętam szczegóły. Potrafię też wyciągać wnioski. Analizuję i jestem dobrym szpiegiem. Z tym, że niektórym się wydaje, że są błyskotliwi, natomiast zostawiają po sobie wszędzie trop. Czasem takiego kogoś zdradzi słowo.
Nie będę moderowała komentarzy, ani wstawiała weryfikacji obrazkowej. Nie o to chodzi. chce tylko, żebyś, trollu, wiedział, że ja wiem. To mi w zupełności wystarczy. Gryź się ze swoim malutkim poczuciem wartości sam. Kiś się w swoim własnym sosie, bo nie zamierzam więcej poświęcać Tobie czasu. Jeśli sprawia Tobie przyjemność dokopanie komuś, bo wydaje Ci się, że jesteś nierozpoznawalny, to kop. Znam takich, którzy zaliczyli sieciowy, a co za tym idzie i realny ostracyzm. Właśnie za trollowanie i stalking.
Wydawało się tej osobie, że jeśli wszędzie będzie anonimowa, albo będzie zmieniać nicki, będzie niezwyciężona. A tu figa. Wszystko wyszło na jaw. I ta osoba jest najbardziej poszkodowana. Nie ci, po których jeździła bez opamiętania.
I Tobie, drogi trollu, życzę tego samego.

A to specjalna dedykacja:
Oddział Zamknięty - Bobby X



[157] Zakwitną niedługo kasztany.

Już za chwilę matura.
Swoją wspominam z lubością. Nie bałam się, nie przejmowałam, nie przeżywałam. Całkiem serio. Podeszłam do matury jak do większej klasówki.
Z matematyki to nawet napisałam trzy matury. Jedną za siebie, drugą za liceum ekonomiczne, a trzecią za technikum rolnicze. Bo wszyscy pisaliśmy w jednej sali.
Przekręty maturalne pewnie jakieś były, ale nie brałam udziału. Ściągi miałam, na każdy egzamin,  pochowane w kieszeniach żakietu, ale żadnej nie wyjęłam. Z dwóch powodów. Po pierwsze, pisząc je, nauczyłam się ich na pamięć i raczej były tylko usystematyzowaniem mojej wiedzy, po drugie nie umiałam nigdy ściągać. Zawsze wydawało mi się, że wszyscy mnie widzą, zauważą i będzie większy wstyd, niż zwyczajnie oblać. Ściągi były dla mnie takim kompendium wiedzy, spisywałam na kolorowo definicje, wzory, przykłady, po to, żeby moja pamięć fotograficzna miała co pamiętać. Dlatego też zeszyty zawsze były odpowiednio prowadzone. Do dzisiaj pamiętam ryciny Konarskiego, Kołłątaja i Staszica na marginesie w zeszycie historii z podstawówki. Albo opracowane tematy, wraz z konturami map, w zeszycie do geografii, też z podstawówki.
W każdym razie matura to był pikuś, na tym koniec chwalenia się.
Za to studniówka, to była masakra. Czułam się jak wyżęta, ale najpierw przejechana walcem. Zrozumiałam, co to jest ból całego jestestwa. Tego fizycznego. Jeśli mogła boleć mnie jakaś kosteczka to na 100% mnie bolała. Każdy mięsień. Każda cząstka ciała. Wszystko zaczęło się po wejściu do szkoły. Wcześniej nie miałam żadnego przeczucia, że coś się dzieje, najdrobniejszego objawu.
Cały, prawie, czas przesiedziałam przy stole. Koleżanka poratowała mnie swetrem. Buty po polonezie zmieniłam na kozaki. Wzrok mi się plątał i to bynajmniej nie po trunkach. Nie mogłam opanować klekotania żuchwy o szczękę.
Kiedy mój kolega wyciągnął mnie na parkiet, a mieliśmy niejeden układ przetańczony, niejedną imprezę w nogach i z zamkniętymi oczami mogłam z nim szaleć na parkiecie, bez strachu, że mnie zrzuci, nadepnie, albo że ja mu coś zrobię (miałam takich trzech tancerzy na podorędziu), ledwo zginałam kolana, żeby zejść po schodach do części tanecznej. Domyślałam się, że tak muszą czuć się nienaoliwione roboty. W każdym razie stałam na parkiecie siłą woli, bo sił witalnych nie miałam, a kolega dawał czadu, obtańcowywał mnie z każdej strony. Pamiętam, że miałam siły się śmiać, bo skakał nawet po oknach, aczkolwiek był to obolały śmiech.
Wróciłam po jednym tańcu do stołu, gdzie niezmiennie tkwił, wtedy chłopak, później mąż, teraz eks. Ponieważ cała impreza nagrywana była kamerą, dostałam później kopię, zresztą pół miasta ją znało. Dzisiaj popłakałabym się ze śmiechu i właściwie to poszukam chyba u znajomych, może ktoś przegrał to cudo na płytę. Co prawda złożone tam wyznanie, lekko się, co ja mówię - bardzo się zdewaluowało, ale było, dowód rzeczowy jest. Mogę go wszak zrzucić na karb paskudnej grypy oraz półprzytomności.
Wytrzymałam jakoś do kabaretu o północy. Potem zniknęłam po angielsku, a w domu zgarnęłam wszystkie kołdry i koce jakie miałam. Udało mi się rozgrzać dopiero następnego dnia koło południa i tak przespałam cały weekend.
Dzisiaj jak oglądam zdjęcia nigdy bym nie powiedziała, że byłam chora. Dlatego ciekawa jestem tego nagrania. Chciałabym się pośmiać z siebie i innych, z tamtych czasów.
Z wieloma osobami mam kontakt. Może by tak zorganizować jakąś imprezę? Jedna, z klasą z podstawówki już się organizuje. Czemu by nie zrobić tego z liceum?
I to jest dobry pomysł na wakacje.

Na dziś:
Midnight Oil - Blue Sky Mine
To była jedna z kapel, których słuchałam. Do dzisiaj mam ogromny sentyment. I kasetę :)



czwartek, 18 kwietnia 2013

[156] Nudny tekst o dzieciach

Tak jak z odchudzaniem i ogródkami, tak wyroiło postów o dzieciach i konsekwencjach wychowywania.
Idę z prądem, czasem dla odpoczynku daję się ponieść.
Dzieci są różne. Jedne mają nadmiar energii, inne wręcz odwrotnie. Jedne są ułożone i grzeczne, inne mają milion pomysłów na godzinę i buzie im się nie zamykają.
Definicja dziecka niegrzecznego? Nie wiem. Z góry ostrzegam. Czy jest nim takie, które lata, krzyczy i zwyczajnie wytraca energię? Nie wiem. Czy takie, które zanurzone we własnym świecie nie zwraca uwagi na polecenia rodziców? Nie wiem. Czy takie, które ma w nosie rodzicielskie upominanie? Tego też nie wiem. Dla mnie niegrzeczne jest takie, którego nikt nie uczy, jak powinno się zachować. Co wolno, a czego nie.
Według mnie to wina rodziców.
Dziecko jest człowiekiem i jak do człowieka należy się odnosić. Nie jak do naszej własności. Musi znać konsekwencje i ponosić kary. I bynajmniej nie mówię o laniu. Choć czasem, wierzcie mi, moja bezsilność sięga zenitu i mam ochotę pierdyknąć w przemądrzały łeb. Tyle, że przemądrzały jest przez mnie. Było gówniarza uczyć? To teraz mam.
Ale nie jest niegrzeczny. Czasem zamarudzi przy ubieraniu i jak mnie szlag trafia to wrzasnę. Czasem ma długie ruchy, a tu trzeba lecieć, to też muszę pogonić. Czasem strzeli focha, że tak szybko po niego przyszłam. Ale nie robi mi scen w sklepie, że coś chce. Nigdy w życiu nie miałam problemu z wytłumaczeniem dlaczego mu nie kupię tego czy tamtego. Zawsze się pilnuje i zadaje milion pytań.
Młody miał w przedszkolu kumpla. Trzymali się razem: Młody ułożony, słuchający, grzeczny i poważny, kumpel - problemy z wymową, bardzo poważne, a ponieważ nikt go nie rozumiał, wściekał się i lał inne dzieci, nie słuchał pani i każda sytuacja była dla niego stresowa. Ale Młody z nim rozmawiał. Rozumiał jego półsłowa, dźwięki jakie wydawał, bronił. Kiedyś na podwórku kupiłam im lody. Patrzę, kumpel papierek sru na ziemię, butelkę po piciu tak samo. Zawołałam chłopięta i mówię: pamiętacie zajęcia o ochronie środowiska? I potoczyła się opowieść. Bez wskazywania: TY RZUCIŁEŚ MASZ PODNIEŚĆ. Chłopaki na zmianę mówili co pamiętają. I w końcu kumpel wstał, podniósł butelkę, papierek, i jeszcze dodatkowe inne i wrzucił do kosza.  Może miałam więcej cierpliwości i czasu. Może mi się chciało. Ale tak to działa. Nakazy, zakazy i inne sposoby represji, owszem, zadziałają. Chwilowo. Ale można to zrobić inaczej. U tego kumpla miałam posłuch, jak mówiłam, że ma iść, bo mama go woła (na mamę nie reagował) to szedł.
Dlatego nie oburzają mnie dzieciaki jak z Surowych rodziców. Bo to nie ich wina. Pod ścianą ustawiłabym rodziców. Którzy potem piszą w listach, że kochają te dzieci, że chcą, żeby było dobrze. Dlaczego dopiero wtedy? I nie przekonuje mnie wymówka, że nie ma czasu, wszyscy zarobieni, gonitwa za pracą, pieniądzem i przecież wszystko dla tych dzieciaków. Czy naprawdę wszystko? Czy ktoś zapytał czego tak naprawdę te dzieciaki chcą? Oglądałam kilka z tych odcinków, kiedyś tam. I zawsze, ale to zawsze widać było, że oni potrzebują ciepła, miłości, rozmowy o ich problemach, dyskusji jak równy z równym.
Może ten program powinien nazywać się Surowe dzieci? Bo to one są sędziami dla własnych rodziców.

Na dziś:
Turbo - Dorosłe dzieci


środa, 17 kwietnia 2013

[155] Ziemianka (?)

Miewam czasem pomysły. Nie mówię o tych drobnych, do zrealizowania. Mówię o takich większych. Trudniejszych.
Bo skąd wytrzasnąć paletę? Nie musi być euro. Może być zwyczajna, byle w miarę nowa, niezniszczona. Mam co prawda znajomego w zakładzie produkującym takowe, ale za daleko.
Będę musiała pokombinować inaczej. Już mówię dlaczego.
Czasem mam zapędy, żeby mieć swoje zielsko. Bazylię, miętę, pietruszkę, szczypiorki. Do listy życzeń doszła rzeżucha, wpisana przez Młodego, jutro siać będziemy. I ja te zielska mieć będę. Okolica mało spalinowa, słońca do procesu fotosyntezy wsamraz. Wymarzone warunki. I tu pies pogrzebany jest.
Mam dość szeroki parapet na balkonie. Ale. Ja sobie obmyśliłam, że sobie te doniczki powieszę na ścianę. Widziałam taki fajny projekt z paletą właśnie, zresztą wiele projektów, różnych - z paletami, i bardzo mi przypadł do gustu. Na przykład taki:


albo taki:


Oczywiście chodzi mi jedynie o ideę, bo moja byłaby dopieszczona.

Tylko właśnie problem jest, bo nie wiem gdzie uderzyć. Ale znając siebie coś wymyślę. W ostateczności powielę dzisiejsze dzieło i zasiedlę jednak parapet. A dzieło wygląda tak:



Nie wiem tylko dlaczego, niektóre wsadzone były do góry korzonkami...
Mama obiecała mi wiszące truskawki. Wyegzekwuję. Pomidory miałam kiedyś, ale za dużo słońca było, na tym innym balkonie, co go zostawiłam w cholerę, i się zepsuły. Miałam też poziomki wykopane z okolic leśnych (przyjęły się w doniczkach! i miałam owoce) i kawałek jeżyny. Chciałam też wyhodować własną wierzbę. Kupiłam bazie pewnej wiosny. Od staruszki, wymiętolone takie. Wsadziłam je do wazonika z wodą i puściły korzenie. Po wsadzeniu do ziemi miały listki. Ale niestety wszystkiemu winne słońce spaliło mi wierzbę rosochatą, znaczy miała taka być, ale nie dożyła słusznego wieku.
Mam zapędy ogrodnicze jak widać. Kwiatków upiększających nie lubię, żadnych pelargonii, bratków i innych. Jeśli już mam mieć korzyść z posiadania balkonu, niech to będzie użytkowe i zjadliwe.
Coś trzeba robić, jak się nie ma własnych hektarów, czy arów. Za to mam z metra pomysłów.

Na dziś:
Anna Maria Jopek - Tam, gdzie nie sięga wzrok
Niezmiennie podziwiam Jej głos.




poniedziałek, 15 kwietnia 2013

[154] Krótki post o niczym

Bo ostatnio jestem na etapie jak zrobić coś z niczego. Heh.

W każdym razie dzisiaj Gryzmolinda (link na pasku obok) przypomniała mi swoimi kałachami, że mam jedno fajne zdjęcie, którym mogę się podzielić.
Gdybym nie wiedziała kto to, i co ma w ręku, mogłabym się przestraszyć.

A oto fotka, wykonana komórką, bo akurat z Kudłatą grałam chyba w coś:


Pani szła rozdzielić swoich synów, bardzo nieznośnych, z przedszkolnej szatni znałam. A my z Kudłata prawie leżałyśmy :)))

A żeby jeszcze potwierdzić, że reklama dźwignią handlu, i to jaką! pokażę Wam jeszcze jedno zdjęcie, z poznańskich Jeżyc, dla uwiarygodnienia ul. Mickiewicza, aż się cofnęłam pstryknąć fotkę, kiedy dotarło do mnie co ona sobą przedstawia:



I tym optymistycznym akcentem kończę.

Na dziś:
Lisa Stansfield - Change
w temacie jestem ostatnio :)



niedziela, 14 kwietnia 2013

[153] Towar zamówiony

"Ta piosenka jest
pisana dla pieniędzy.."
Śpiewał kochany Grzegorz Ciechowski z Republiką.
Tak jak ten post, tyle, że on nie dla pieniędzy, a na zamówienie, gdyż panowie mają dość piwa, spacerów, samochody pomyte, seriale obejrzane. Może i wiosna, 12 stopni u mnie, słońce, ale jednak jeszcze czuć chłodem. Tym, co go na głos wymawiać mi nie pozwalają. Ze strachu, czy co? Zabobonne jakieś to towarzystwo i zwykłego śn..ups! tego na ś się boją.
W każdym razie zbieram się do napisania postu od jakiegoś czasu, ale wiadomo jak jest. A to nowy pomysł wpadnie do głowy, a to coś przeczytać trzeba. A to ugotować, posprzątać, wyprać. A to zastanowić się jak żyć. Przeżyć. Nie oszaleć. Wytrzymać.
Ugotowawszy więc pomidorówkę, w niektórych kręgach uważaną za najlepszą na świecie, nie wiem tylko dlaczego, bo za każdym razem trochę inna wychodzi, mogę oddać się epistolografii. A tak właśnie, bo to taki mój list do Was.
Skumulowały mi się pewne przemyślenia.
Wiosną, kiedy już praktycznie za późno, chyba, że myśli się o lecie, zaczynamy szaleństwo z oglądaniem swojej figury. W myślach, bądź fizycznie przetrząsamy szafy i mierzymy zeszłoroczne ciuchy z nadzieją, że się dopną, lub nie będą wisieć. Wprowadzamy diety, bez względu na to jaką mają nazwę, zawsze nieskuteczne. Mogę o tym referat napisać i kto wie, może się kiedyś skuszę. W tej chwili jedynie stwierdzam fakt. Co chwilę słyszę o diecie 1000 kalorii (żeby być dokładnym to kcal [kilokalorii], czyli 1000 mnożymy przez 1000), o głodówkach, ograniczaniu jedzenia, niejedzeniu śniadań/kolacji. Pukam się w głowę z ironicznym uśmieszkiem. Bez ruchu, spalania energii, którą dostarczamy organizmowi, nie jesteśmy w stanie spalić nawet grama tłuszczu. Poza tym, każda z tych "mądrych"diet ogranicza któryś z istotnych dla organizmu składników. Potrzebujemy i białka i tłuszczu i węglowodanów. Nie możemy wyeliminować żadnego z nich. Bo na dłuższą metę zrobimy sobie krzywdę. Nawet, jeśli eliminujemy dany element tylko na 2 tygodnie, czy miesiąc. Dodatkowym absurdem jest to, że wiele osób myśli, że po diecie można wrócić do dawnego żywienia. To jest totalna bzdura. Tajemnica tkwi w racjonalnym podejściu do sprawy. I w ruchu.
Ruch to dodatkowe, poza codziennym zwyczajnym chodzeniem na piechotę, ćwiczenia. Organizm, nasze mięśnie, przyzwyczajają się do tych samych czynności. to jest tak zwana pamięć mięśniowa. Żeby był skutek trzeba je oszukać. Te same ćwiczenia wykonywać raz, że w innej kolejności, dwa z różną częstotliwością. Dlatego codzienne chodzenie "długich kilometrów", tyranie w pracy na stojąco, sprzątanie, zajmowanie się dziećmi i inne czynności, po których pot po przedziałku cieknie nie przynoszą rezultatu.
Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że sama nigdy na żadną "dietę" polecaną się nie skusiłam. Koleżanki szalały z 1000 kcal, dietą Kwaśniewskiego, Dukana (nota bene okazało się, że wcale nie taką rewelacyjną i  odradzaną), south beach, owocową, warzywną i wszelkimi innymi. A ja...mi się zwyczajnie nie chciało. Poszłam za to do lekarza - dietetyka, z prawdziwego zdarzenia. Po rozmowie z panią, pełnych badaniach, spisywaniu dzień w dzień co jem, żeby miała ogląd na moją dietę (bo dieta, przypominam, to nie tylko odchudzanie, ale to co spożywamy codziennie), pani pokiwała głową i ze smutną miną powiedziała: z pani diety nic nie da się wyrzucić i niczego nie trzeba dodawać. Jest idealna.  Więc w czym tkwił problem? Ano w moim zdrowiu. I w braku ruchu. Kiedy ustawiono mi leki, adekwatnie do chorób (nie lubię tak o nich mówić, bo generalnie ich się nie czuje, są i już), po podjęciu przeze mnie ćwiczeń, waga spadała radośnie, systematycznie i cieszyłam się bardzo z tego. Kiedy z ruchem było gorzej, z różnych powodów nie mogłam kontynuować zajęć, leki, z mojego niedoinformowania, zostały odstawione, waga zemściła się na mnie. Ale wiem już teraz na czym polega problem. Wróciłam więc na prawidłową ścieżkę i cóż, po 2 tygodniach czuję, że działa. A co? Ruch, ćwiczenia, znalazłam świetny instruktaż. Zastanawiam się też nad kijkami, bo działa tu prężnie grupa sobotnia, a tereny są boskie. Próbuję też odzyskać mój rower, ale z tym będzie gorzej i nie wiem, czy nie przepadł, razem ze sprzętem narciarskim. Ale znając siebie coś wykombinuję.
Tak więc, kochani moi, zanim sięgniecie po dietę "sprawdzoną przez koleżankę", albo "bo taka modna jest dzisiaj", albo "bo ta aktorka świetnie się prezentuje po tej diecie", albo "dzisiaj w gazecie była" zróbcie tylko jedno. Poszukajcie lekarza - dietetyka, przyjrzyjcie się swojemu zdrowiu, ruchowi, możliwościom. Sami wiecie, że jeden je tyle co koliberek - tyle ile waży i nie tyje, wredny typ! A drugi żywi się powietrzem i od tego powietrza nie mieści się w kinie na jednym fotelu. Diabeł tkwi w szczegółach.
Ale żeby już tak nie jechać po dietach i naszych marzeniach, bo ja też marzę, żeby lepiej wyglądać, powiem tylko, że piękną mamy wiosnę, a pomidorówka wyszła pyszna, więc oddalę się w celu konsumpcji tejże z makaronem nitki.

I jeszcze na koniec jeden cytat, który uwielbiam, jest prawdziwy sam w sobie i, niestety, nie wiem z kogo to cytat:

"Jesteśmy jak książki...
Większość widzi tylko naszą okładkę, 
mniejszość czyta wstęp, 
wielu wierzy tylko krytykom, 
nieliczni poznają naszą treść..."

Niektórzy zapominają o tym. Nie okładka jest najważniejsza. Pamiętajmy o tym tej wiosny :)


Na dziś:
Lisa Stansfield - Never, never gonna give you up
Uwielbiam teledysk, uwielbiam głos Lisy Stansfield. A tytuł nadaje się na motto tygodnia.

Ponieważ nie mogę wstawić samego filmu, klikajcie w link.




środa, 10 kwietnia 2013

[152] Tylko dla kobiet!

Panowie, proszę zabrać się na spacer, iść na piwo, tudzież nie wiem, umyć samochód na ten przykład. A nie, późno jest, to może seriale proszę sobie pooglądać.
Wyszli? Drzwi zamknięte? Dobrze.
Bleee jest i nie odpuszcza. A raczej nie odpuszczało, a nawet się nasiliło do tego stopnia, że po odbębnieniu wszystkich zapisanych spraw, wizyt i radości, ledwo żywa, zaległam najpierw prawie goła pod kocem w miejscu w którym ciągnie po nogach, a potem próbowałam jednak do pionu. Co się fajnie nie kończyło.
Dlaczego tak zaległam? Bo kiedyś odkryłam, że na kaca, mega kaca, kaca z przytupem, kaca giganta, stan po, może nie urwanym, ale bardzo spowolnionym filmie, jedynym lekarstwem było rozebrać się do naga i zmarznąć. Oczywiście praktykowałam to jedynie w osamotnieniu, w domu, za zamkniętymi drzwiami. Żeby nie było. Jak zmarzłam, tak porządnie do telepki, kac niechętnie, ale mijał. Pomyślałam sobie, że może teraz też. Ale ciężko było. Bo najpierw pani z jajami, potem domofon i ulotki, potem kurier, ale się pomylił, potem już trzeba było się jednak ubrać, bo zmarzłam niesamowicie. Ale nie minęło, wręcz było jeszcze gorzej. Zaczęłam więc wizualizować, że będzie super, już mija, zaraz przyjdzie Kudłata, to ją poślę po lekarstwo. I jak przyszła posłałam ją do apteki i do sklepu po picie.
Odbębniłam dzisiaj wizytę u pani ginekolog. Nie będę opisywać co i jak, w każdym razie dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy.
Po pierwsze primo, z okazji mojej choroby, jestem nienormalna. Nie nie, to był ginekolog, nie psycholog. Nienormalna, bo wszystko działa odwrotnie. Zamiast tyć, będę chudnąć. Jedynym ratunkiem jest antykoncepcja w celu leczniczym i żałuję, że w tej aptece nie ma kogoś ze zwichrowanym sumieniem. Wszyscy są normalni.
Dowiedziałam się też, po drugie ważne primo, że blee - tak nazwała to pani doktor!! serio! robiąc do tego odpowiednią minę- jest wynikiem tychże tabletek, zaburzeń hormonalnych, ale minie. Podała kilka sposobów poradzenia sobie z tym i zobaczymy.
Na razie napiłam się pepsi i blee minęło. Mam nadzieję, że skutecznie.
I jedno tylko zastrzeżenie mam. Gdyby jakiś facet tak mi "badał" piersi, zabiłabym go na miejscu. Nie wypadało trzasnąć pani doktor, bo fajna z niej kobieta (pierwsza kobieta ginekolog, którą znam i jest bardzo dobra).
Dotarło do mnie również, że trafiła mi się kumulacja. Nie nie, nie w lotto, niestety. Oba leki mają ten sam skutek uboczny. Przy metforminie jedna na dziesięć osób ma mdłości i tadam! jestem jedna na dziesięć! Gdybym znała te pozostałe dziewięć, byłabym wściekła i zerwała wszelkie kontakty, za taką niesprawiedliwość. A kumulacja z tymi drugimi, to już taki bonus, dlatego ledwo żyję.
Tak więc, ja, wyjątkowa osoba, oddalam się na z góry upatrzoną pozycję i czekam.

Na dziś:
Yngwie Malmsteen - Gimme! Gimme!Gimme!
Świetna energetyczna wersja. Wiem dlaczego do Szwedów tak mnie ciągnie:)))



wtorek, 9 kwietnia 2013

[151] Bleeee

Tak się własnie czuję. Od kilku dni.
W ciąży byłam, to się tak nie czułam. Nawet jak na dolegliwości spowodowane pochłanianiem winogron w zawrotnych ilościach. Nawet wtedy było do przetrwania i już.
A teraz czuję się jakby kto mi nawrzucał kamieni w żołądek. Normalnie mam ochotę zrobić sobie lobotomię żołądka i gardła, w którym to czuję to blee, i nie ważne, że to nie lobotomia, mam w nosie jak się to ...a resekcja. Dobra, mam ochotę resekcję sobie zrobić. Bez znieczulenia. Chociaż nie, jakieś znieczulenie by się zdało. Ogólne. Kij z kacem na drugi dzień. Chociaż po resekcji kaca być nie powinno. Wyrwę se zaraz to wszystko normalnie własnoręcznie. Będzie podobnie jak wyjmowanie serca na "Poszukiwaczach zaginionej Arki", czy której tam części przygód Indiany.
A propos Indiany Jonesa.
Kudłata miała swego czasu, w poprzedniej szkole, nauczycielkę polskiego, której nie lubiła. Kudłata z polskiego jest dobra, rzekłabym nawet bardzo, i ilością przeczytanych lektur, nie tylko obowiązkowych, obdzieliłaby tamtą klasę, a może i kilka. Bo mimo, że gimnazjum na poziomie, jedno z czołówki, to klasa miała ją za dziwaczkę, gdyż czytała książki. Walczyła z bibliotekarkami o możliwość wypożyczania książek "nie dla niej". Po prostu, Kudłata nie dość, że wyglądem nie przypomina dziewczyny w jej wieku, tylko o kilka lat starszej (kiedyś będzie płakała, dzisiaj się cieszy), to i umysł za wyglądem podążył i lepiej czuje się wśród starszych, z którymi może porozmawiać, bo dorasta do ich poziomu. Chociaż w tej klasie, w której jest, czytających jest dużo. I tu się nie wyróżnia, chyba, że tematyką. Ale do brzegu, jak mawiacie.
Zestaw lektur obowiązkowych i nie jest jakoś odgórnie przydzielany, nauczyciel dokonuje wyboru, strzelając w tematykę testów, czy innych egzaminów, bądź zaleceń odgórnych. Ale był przypadek, kiedy to znielubiona polonistka poprosiła, żeby młodzież wybrała, każdy sam, jeden tytuł, który opisze, a potem opracuje go cała klasa. I moje dziecko wybrało. My, dzieci z dworca Zoo. Raz, że chciała tym baranom, jak powiedziała, którzy tak lekko traktują prochy i inne świństwa pokazać co i jak, po drugie chciała pokazać pani, że Harry Potter to nie wszystko, a po trzecie, był to czas naszych rozmów o temacie.
Przyszła ze szkoły wkurzona. Bo pani stwierdziła, że to temat dla 13-latków zbyt trudny i nie zrozumieją.
Za to została wybrana książka pt.:"Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki".....
Kudłata zbuntowała się na tyle, że nawet nie pofatygowała się poszukać tego, a w bibliotekach nie było, jedyny dostępny egzemplarz miał kolega. Nie zgodziła się też obejrzeć filmu. Zarobiła jedynkę z premedytacją i wyraziła swe zdanie o nauczycielce i zadanej lekturze.
Ja rozumiem dowolność tematu, możliwość wyboru przez uczniów, ale chyba powinny być jakieś...granice?
Miałam ochotę pojechać do pani polonistki i z nią podyskutować, nawet w obecności dyrektora, ale stwierdziłyśmy, że szkoda zachodu.
W każdym razie jest mi niedobrze. Podejrzewam, że to po metforminie. Dodatkowo dopada mnie chyba ta cholerna wiosna z jej cholernym przesileniem. Jedyny plus jest taki, że dzisiaj zaniemogłam na krócej niż wczoraj, za chwilę osiągnę apogeum energetyczne, po to, żeby wieczorem zdechnąć.
Macie jakieś sposoby na blee? Bo nic nie działa. Co zjem, to jest mi niedobrze, zmiana smaków nie działa, nawet popełniłam przestępstwo i posłodziłam sobie herbatę, czego nie robię od kilku lat i to też nie było to. Już nie wiem co zrobić.
Idę poszukać miejsca do zdechnięcia.

Na dziś:
Bon Jovi - Runaway
Pierwsze płyty Bon Jovi świetnie nadają się do jazdy samochodem. Niosą, oj niosą....



poniedziałek, 8 kwietnia 2013

[150] Wiosna. Wiosna??

Dzisiaj odniosę się jedynie do doniesień meteorologicznych, gdyż tak mnie naszło wzięło..
Z powodów następujących:
- musiałam wstać o świcie. a to dzisiaj szczególnie dla mnie katorga była.
- oporządzić młodzież mniejszą, tak, żeby nie doznać podniesionego ciśnienia przy kolejnej opowieści o konstrukcji, do wyboru, Planety Śmierci, robota, który wszystko umie zrobić, ochronie środowiska, rysunku sprzed dwóch tygodni, zaginionych klockach, oraz innych, których nawet ja nie umiem wymyślić. A propos, mam rozrysowaną linię produkującą kolorowe lizaki, więc jak ktoś chce, mogę podsunąć biznes plan. Łącznie z opisem poczynionym przez Młodego, niekoniecznie czytelnym, ale on służy wyjaśnieniami. Wypożyczę go czasem. A oporządzanie odbywa się poprzez gromkie wstawaj, już poniedziałek, oraz: chodź, poprzytulamy się na miły początek dnia, żeby cały był sympatyczny. Działa. Po wstępnym stęknięciu następuje szeroki uśmiech i ta mała glizda przypełza wyściskać się ze mną, dać się pogłaskać i , powiedzmy, że ochoczo, idzie się umyć i przebrać. Wtedy mogę zająć się szykowaniem śniadania, kanapek i picia do szkoły. Młody, o dziwo, rewelacyjnie dał się przekonać do rezygnacji, najpierw z wszelkich płatków kukurydzianych, kulek, poduszeczek i innych zapychaczy. Przestawił się w sekundę na mleko z płatkami owsianymi, do których dodajemy wiórki oczywiście kokosowe, jak słusznie zauważyła Frau Be, rodzynki, morele, siemię lniane, sezam, słonecznik, w różnych konfiguracjach. Jeszcze miałam zamiar zawalczyć o jogurty, ale nie miałam pomysłu. A ponieważ czasem jogurty się kończyły i słyszałam: znów nie ma jogurtuuuuu, wymyśliłam raz zastępstwo. Bo jogurt naturalny mam, ale nie wpadłam na to w swej przebiegłości wcześniej. No i daję mu wszystkie dodatki co wyżej ale z jogurtem naturalnym. Złote dziecko rzekło: nigdy więcej nie kupujemy jogurtów oprócz naturalnego. Ile problemów z głowy! A ile możliwości jak się owoce pojawią.
- brnąć w śniegu, może nie po kostki, bo się topił, ale oddychać nie było czym i co chwile wciągałam nosem to białe coś wielkości pięciozłotówki. Śmiać mi się chciało tylko, bo wszyscy mieli markotne miny. A ja, jako że śmiać mi się chciało, szłam z tym uśmiechem jak ze sztandarem. Tyle, że to raczej uśmiech politowania dla tej wiosny był. Bo taka jakaś mało asertywna jest. Niby tu słońce, niby ptaszki drą dzióbki, niby cieplej, niby dzieciaki z piłką ganiają i bez czapek (!!!), to ona mi tak:


Przy okazji odkryłam, że obiektyw jeszcze dycha. 

No i tak się zbieram właśnie... Trzeba się ogarnąć, wziąć w garść, nastawić, że ta wiosna jednak idzie, zrobić listę zakupów i ugotować ruskie, bo taką mamy na nie ochotę, że ech.

Na dziś:
Charlie Haden & Pat Metheny - Spiritual
Wielkie ukłony w stronę Alcydła i jej muzyczno-literackiej impresji (ZAPRASZAM DO ZABAWY!!!), gdyż wywołała w mej duszy to, co ta muzyka za sobą niesie.



sobota, 6 kwietnia 2013

[149] Jak przeżyć i nie zwariować

Tytuł odnosi się do ostatnich wydarzeń. I znając moją intuicję matczyną, kobieca i każdą inną, chyba coś na rzeczy jest.
Otóż. Kudłatą odwiedził kolega. Nie byłoby w tym nic złego, i nie jest, gdyż liberalizm mam wpisany w dowód, metrykę, oraz udowodniony naukowo. Ale kolega odwiedził ja pierwszy raz. Tak odwiedził. Rozumiecie, matki, co mam na myśli. Nie że będą się uczyć, nie że bo obiecałam mu książkę, albo co. Nie, że pogramy, pobawimy się. Nie. Pogadamy. I czuję przez skórę, że się zaczęło. Znaczy to, że córa weszła w czas, który ja najlepiej wspominam. Siedzenie w domu u kogoś, gadanie, słuchanie muzyki. Nawiązywanie relacji, poznawanie, a potem miłości. Cieszę się, że pomimo tego, że wszyscy mówią, że dzisiejsza młodzież to takie dzieci internetu, bez emotikona, gg, czy facebooka żyć nie umieją, moja córka jest inna. Co więcej! Jej znajomi są inni! Spotykają się, rozmawiają, leżą nawet na tym samym łóżku, wygłupiają się i maja marzenia, plany, swoje problemy, których nie rozwiązują wpisując w google, a rozmawiając ze sobą. 
Ale pomińmy powyższe. 
Rzeczony kolega przyszedł do Kudłatej z gitarą. Elektryczną. Cieszyłam się, że bez piecyka, ale potem poinformowali mnie, że następnym razem piecyk będzie. I fajnie. W każdym razie puszczali muzykę. Z moich kaset!!! Cała klasyka. A ja siedziałam przy kompie i referowałam mojej przyjaciółce, co się dzieje. 
Między innymi:
- coś cicho jest..
- to idź napraw radio, albo sprawdź czy drzwi nie skrzypią
- kurcze, nie ma tam radia. Królik ma wodę, jedzenie, pranie nie wisi na balkonie, nie mam po co tam iść...
- idź porozsadzaj
- tam nie ma gdzie usiąść! Jest tylko jeden, wielki materac i on NIE SKRZYPI!!!!
Ja ich nie słyszałam, za to oni musieli słyszeć mój rechot. 
Potem nastąpiła chwila, gdzie moje wyczulone ucho słyszało wtór do Slashowej gitary, i muszę przyznać, chłopak ma talent. Kolega, nie Slash, bo Slash to wiadomo. Potem nagle zmiana kasety na Dire Straits.
- Tyyyy, leci Dire Straits, przedtem Lady Pank, ale jak puszczą Scorpionsów to wkraczam..
- Dlaczego??
- Bo....wkraczam!
No niestety, skojarzenia muzyczne, że tak powiem. 
W każdym razie, ja się popłakałam ze śmiechu. Potem oczywiście pogadałyśmy sobie śmiejąc się obie, matka i córka. 
Nie wiem tylko co myśleć. Kudłata pojechała dzisiaj do niego :) 
Młody za to pozmywał naczynia, poszedł kupić chleb i jeszcze nie chodzi do koleżanek :).

Na dziś:
Nirvana - Come As You Are
To już 19 lat...







piątek, 5 kwietnia 2013

[148] Bez marudzenia

Iw napisała świetny post. Ale jak wybrać 10 pozytywów? Kiedy one mi się nie mieszczą....

Chciałam napisać post o tych wszystkich pozytywach mojego życia. O radości, uśmiechach, optymizmie. O czarnej stronie, problemach, kłopotach i strachu o kolejny dzień.
Ale nie napiszę.
Napiszę za to, że spotykam na swojej drodze ludzi, którzy pomagają mi przetrwać najgorsze. Podtrzymują na duchu, pomagają materialnie, wspierają i dzięki nim trzymam się ciągle obranej drogi.
Dziękuję Wam, moi Kochani. Każdy gest znaczy dla mnie więcej, niż sobie wyobrażacie. Żadnymi słowami nie umiem tego wyrazić.

Na dziś:
Kamleot - Sailorman's Hymn





środa, 3 kwietnia 2013

[147] Rocznice

Nie wiem, czy jest powód do świętowania. Ale chyba jest, skoro chodzę po tym świecie.
Mam dwie rocznice. Piszę o nich kilka dni wcześniej.
Pierwsza rocznica to ósma rocznica dachowania. Nic mi się nie stało. Wylądowałam na dachu, w miejscu, gdzie zginęło sporo ludzi. Skończyło się kasacją samochodu i drobnym mandatem. Nikt nie uczestniczył w wypadku, oprócz mnie. I Kudłatej, która zawisła na pasach i była wkurzona.
Druga rocznica to szósta rocznica kolejnego wypadku. W tym uczestniczyłam sama. A właściwie nie sama. Z tym, że sprawca uciekł. Tym razem rozwaliłam dwa inne samochody, oprócz mojego, który poszedł również do kasacji, mimo, że dałoby się go naprawić. W tym wypadku mogłam również zejść z tego świata, ale nic mi się nie stało, wysiadłam z samochodu i nikt się mną nie zainteresował. Lekarz pogotowia spytał mnie tylko z odległości kilku metrów: i pani sobie tak chodzi? Strzeliła focha (bo to pani była) i karetka odjechała. Wypadek był akurat w miejscu, gdzie kamery monitoringu nie sięgają, więc nie można było znaleźć gnoja, przez którego straciłam ukochane auto. Miło rozmawiało się z rzecznikiem policji, którego często widać w telewizji. A pierwszy policjant, który dojechał na miejsce dodawał mi otuchy i był bardzo miły.
W pierwszym wypadku to były sekundy. W drugim też, ale widziałam w zwolnionym tempie jak wybucha mi poduszka, jak tłuką się szyby w fordzie, któremu przejechałam po boku. Zupełnie jak w filmie. Nie widziałam żadnych szczegółów swego życia, więc to nie był ten moment.
A mimo to uważam, że jeżdżę bezpiecznie i jestem dobrym kierowcą. Uwielbiam jeździć. Uwielbiam pokonywać kilometry, słuchając ulubionej muzyki. Uwielbiam to. Marzy mi się podróż Route 66.
Jakim jestem kierowcą? Czasem klnę i wyzywam. Czasem uśmiecham się pobłażliwie, kiedy widzę za kierownicą macho, który zostaje w tyle. Lubię się ścigać, ale nie szaleję. Lubię parkować w mieście. Pamiętam jak pojechałam z Kudłatą na koncert. Byłam w 8 miesiącu ciąży. Przy miejscu, na którym zaparkowałam stało czterech facetów. Kiedy zobaczyli, że będę parkować tyłem, zaczęli się śmiać. Wjechałam na raz. Kiedy wysiadłam, miny mieli bezcenne. Wytelepałam się z tym brzuchem, zerknęłam na przód i na tył. Z każdej strony miałam może po 10 centymetrów do samochodów. Do dziś zachodzę w głowę jak mi się to udało. Dla jasności dodam, że schowałam się idealnie na równi z tamtymi autami. Usłyszałam tylko fiufiu.
W samochodzie zwykle mam lekki nieporządek. Nie lubię zapachów samochodowych, ale jest jedna świetna linia, którą toleruję.
Samochód daje mi wolność. Uwielbiam wsiąść i jechać. Żeby przemyśleć. Żeby odpocząć. Rozluźnić się. Nie ma dla mnie kiepskiej trasy. Nie ma dla mnie problemu.
Jeszcze będę miała samochód. To nie ulega wątpliwości.

Na dziś:
Northern Kings - I should be so lucky
Ta wersja słodkiego jak miód przeboju powaliła mnie na kolana. Zespół fiński, nagrał dwie płyty z coverami przebojów.



poniedziałek, 1 kwietnia 2013

[146] Trójpak

Zapomnieliśmy o śmigusie-dyngusie. Znaczy się Kudłata tuż po północy raczyła oblać mnie wodą. Ale na tym się skończyło.
Okłamałam Młodego. On mnie za to wystraszył. Podskoczyłam tak, że aż mi było głupio, a on miał ubaw. I radochę, że tak mu się udało.
Za oknem pada śnieg i chyba wyciągnę dziatwę na lepienie bałwana, a przynajmniej na wojnę śnieżkową. tylko nie wiem, czy dadzą się wywlec z domu.
Ot i cały trójpak: śmigus, prima aprilis i śnieżyca :)
Nie wiem jak to się dzieje. Może ktoś wyjaśni mi naukowo to zjawisko.
Na świąteczny czas szykuję mało jedzenia. Tyle, żeby przetrwać i nic nie wyrzucać. Nie szaleję. Nie produkuję czegoś, czego nie jemy. Ilości też są takie akurat.
Akurat.
Kiedyś szykowałam, wydawało mi się, mało. Ale można było obdzielić jeszcze ze dwie rodziny. I nie, nie było dużo, tylko tyle tych lubianych potraw. Zaczęłam ograniczać. Wykreślać. Konsultować.
Z konsultowania wychodziło tak, że jednego dnia czegoś chcieli, a następnego, jak już było gotowe - nie.
Teraz przyparłam Kudłatą do muru. Wydobyłam informacje co i jak, przygotowałam tylko to, co nam pasowało, ścinana co chwilę tekstami: po co, bez tego, nie chcemy, nie rób.
Wyszło tak, że sałatka skończyła się wczoraj przed południem. Wędliny są na wykończeniu. Jajek jeszcze kilka jest. Nagle okazało się, że "czemu kupiłaś tak mało ogórków kiszonych??!!" Biała upieczona na wiórek, bo ja tak lubię, też już wyszła. Mazurek, khem, khem..., też zszedł był wczoraj. Jabłecznik dzisiaj.
Idealnie! Nic nie wyrzucę, wszystko zjemy! Tak mi się podoba.
I teraz pytanie: jak to jest, że bez względu na ilość jedzenia, człowiek czuje się nażarty (nie najedzony, bo to eufemizm jest) po samo podniebienie?
A teraz muszę opisać moje przygody z mazurkiem. Zawodowców w tej kwestii proszę o wyrozumiałość, gdyż to mój pierwszy w życiu raz. A pierwszy raz nie zawsze jest taki, jak go sobie wymarzymy. Lepszy jest następny i tego będę się trzymać.
Otóż znalazłam w necie przepis na mazurek. Prosty, i smaczny, tak mi się wydawało. I nie zawiodłam się.
Ale po kolei.
Upiekłam spód. Zachwycona wlałam na ten spód, ostygnięty, masę kajmakową. I......
Dobrze, że tylko połowę tej masy wlałam. To co potem nastąpiło sanepid przyprawiłoby o zawrót..głowy(?). Musiałam te masę zlizywać z blatu. zmieniałam talerze, potem ratowałam lodówkę, bo jak mi się wydawało, że nic więcej już nie spłynie, to jednak jeszcze coś się znalazło. Kudłata się śmiała ze mnie, a Młody dzisiaj otworzył lodówkę i zawołał: o! kajmak na drzwiach!
A wszystko przez to, że zrobiłam płaskie ciasto. Zapomniałam, nie pomyślałam, że przecież brzeg trzeba zrobić. W przepisie nic nie było o brzegu. Dopiero przy lizaniu blatu stanął mi przed oczami obrazek mazurka, gdzie brzeg był i nic mu się nie wylewało. Kiedy powiedziałam o tym Kudłatej, która z zadowoleniem zajmowała się bezkarnie wylizywaniem kajmaku, tak się zaczęła ze mnie śmiać, że zaczęłam zastanawiać się nad wylaniem jej reszty masy na głowę. Powstrzymał mnie tylko pomysł upieczenia babeczek i wykorzystania reszty masy na małe mazurkowe babeczki z kajmakiem. Które za parę chwil upiekę.
Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nigdy w życiu nie piekłam mazurka, moja mam nie piekła, bo uważała, że jest okropny i nie miałam pojęcia, co i jak. Teraz już wiem.
Mazurek przebojowy zniknął w oka mgnieniu, jak tylko dałam hasło: można jeść! Mlaskanie i pochwały spłynęły...kajmakiem na moje serce. Od teraz mazurek to będzie moje przebojowe ciasto. Ten konkretny. Mój.
Idę umyć drzwi lodówki.

Na dziś:
Adele - Someone like You