wtorek, 30 października 2012

[69] Jest dobrze.

Jestem niedospana. Zeszłą noc pamiętam prawie całą. Księżyc w oknie. Wredny futrzak. Gadanie przez sen Kudłatej (można się kłócić przez sen z bratem i nie pamiętać, wierzcie mi...). Wędrówkę luda i aneksję terytorium (dobrze, że ze swoją kołdrą przylazł..), co zmusiło mnie do wycofania się na z góry upatrzona pozycję, a mianowicie brzeżek mojego wielkiego łóżka i nie pozwoliło wyspać się jakoś sensownie.
Potem drzemka, jakieś sny. Przebudzenie. Myśli. Sen. Przebudzenie. Sen. Budzik. Cholerka.
I ten stan. Nerwówka od kilku dni. Jutro będzie gorzej. Całe szczęście staram się panować, aczkolwiek nie wychodzi czasem. A raczej wychodzi potwór. Ze mnie. Pocieszam się, że dzieciarnia będzie poza zasięgiem, a do czasu powrotu minie wszystko.
No i wtedy nastąpi poniedziałek.
Poniedziałek znaczącym dniem jest. Rozstrzygnie się, a przynajmniej ja mam taką nadzieję, wszystko.
Ogarnęłam się chyba.
Poza tym przypiekłam za bardzo pizzę, poparzyłam paluchy, ale tak to jest, jak się gada przez telefon, słucha jednym uchem, usiłuje wyciągnąć pizzę z piekarnika i...No. Efekt taki, że paluszki mnie pieką.
Ale to wszystko pikuś. Jakoś tak wiem, że jest dobrze. A będzie jeszcze lepiej.

Wczoraj byłam na RR. Żyję jak widać. Wręcz jestem zdziwiona. Nawet doszły mnie słuchy, że jestem fajna kobieta. Kanałami, przez Kudłatą, jej koleżankę od jej mamy do mnie dotarło. I to po tym jak mailowałam z milczącą radą. A propos, czy ja muszę zadawać trudne pytania? Na które rada odpowiedzi...hmmm...nie zna? I to tak w te twarze? Co patrzą na mnie zdziwione oczywistością pytań?
Dostałam też w moje poparzone rączki pismo, które wytrąca wszelkie argumenty o moje czepialstwo z rąk przewodniczącego, gdyż azaliż data na owym piśmie, oraz słowotok, biciepiaństwo i bezład wypowiedzi (chciałam napisać nieład artystyczny, ale koliduje mi to z całokształtem i tematem) powala. Na kolana.
jak tu się nie czepiać i nie walczyć. No samo się tak mi robi.

Z innych przyziemnych spraw zadzwoniła szwagierka, nazwijmy ją dla usystematyzowania Grażynką, co jest o tyle komiczne w zestawieniu z nią, że nie sposób się nie uśmiechnąć. Otóż, tadam!!! Grażynka znalazła faceta! Nawet sobie obejrzałam go na naszej klasie. Wszystko byłoby super hiper mega pięknie, gdyby nie fakt, że obok na kolejnym zdjęciu widnieje ona z...byłym mężem, z którym drze koty i zagląda mu do łóżka, lodówki i w finanse. Zdjęcie zrobione podczas wycieczki już po rozwodzie, o szczegółach nie powiem, aczkolwiek w oczach mych on zyskuje, ona traci. Niestety.


Na dziś:
Heart - Alone
Uwielbiam. Bezgranicznie. I muzykę i tekst....



Chciałam jeszcze dodać jedną rzecz. Często wybieram utwory nie zastanawiając się nad tekstem. Tak samo jest z powyższym. A jak bardzo pasuje...


[68] ...

Chustka. Joaśka.
Nie ma być znaczków, ani rozpaczy.
To nie będzie.
Powiem tylko do widzenia.
Ze śmiercią kojarzy mi się tylko jeden utwór. A właściwie dwa, nagrane na kasecie jeden po drugim.
Też mam swoją martyrologię. Tęsknię. I żałuję, że Go nie ma. Był ledwie rok starszy ode mnie teraz.
Rok później zmarł mój ojciec. Potrzebowałam wielu lat, aby móc go zrozumieć i kochać.
To tyle odnośnie zbliżającego się dnia. I tyle odnośnie śmierci.

Guns'n'Roses - Don't cry



Proletaryat - Dlaczego ja

W tym roku zapalę w oknie trzy świeczki.



sobota, 27 października 2012

[67] Galimatias

Kurczę, jak mi się wszystko rozbiega. Czas w szczególności. Tonę w robocie po czubek głowy, ale jakoś gdzieś coś umyka. Bo do szkoły i ze szkoły, bo zakupy, bo RR, bo pogadać sobie trzeba.
Tak, własnie. Wsiąkłam dzisiaj w ...zoologicznym. Poszłam kupić Kajmanowi kostkę wapna i tak się zagadałam. Od karmy dla gryzoni po życie po rozwodzie, przez dzieci, zaufanie, koleżanki, kalendarze, święta i imprezy. Tak mi się świetnie rozmawiało, że za dwa dni pójdę znów po kostkę :)
Trafiłam na osobę podobną z wyglądu do mojej szwagierki, w tym samym wieku, ale tak odmienną, radosną i mądrą kobietę, że aż żałuję, że królica nie ma przerobu kostka na dzień.
A wieczorami, wieczorami mam czas na ..odpoczynek (?), pogaduchy, muzę w tle i znów nie mam czasu na nic :)
Trochę mnie to irytuje. Nawet trochę bardziej niż trochę.
***
Potem był czas na wywiadówki indywidualne oraz debatę klasową w sprawie remontu.
Wychowawczyni, chylę przed nią czoła, okazała się wnikliwą obserwatorką i mądrą kobietą, jednakże lekko przesadzającą moim skromnym zdaniem w niektórych drobiazgach, ale to naprawdę drobiazgi.
Debata na temat remontu - spoko, chociaż mam wrażenie, że gdzie kucharek...Bo każdy miał swoje trzy grosze, rozmyła się całość i trzeba było prostować. Udało mi się pogadać z poprzednim przewodniczącym RR i zebrać trochę informacji.
Przez to wszystko nie trafiłam na miejsce linczu. Nie zdążyłam, a jak się okazało, było to spotkanie mimochodem w holu.
Myślę, że co się odwlecze to nie uciecze, gdyż następne zaplanowane na poniedziałek. Mam zumbę kochani, będę tylko przez godzinę. I tak się nie boję.
***
A wracając do pogaduszek, cóż, czwartek obfitował w nowe znajomości. Panią z zoologicznego już przedstawiłam. Potem była jedna mama w drodze do szkoły, druga w drodze ze szkoły, i ta sama w drodze na wywiadówkę, potem zaś telefoniczne obleganie sieci operatora, gdyż zeszło nam chyba godzinę z jedną z opozycjonistek w RR. Ze Stefą. Rozmowa skończyła się słowami: koniecznie musimy się spotkać, bo mamy jeszcze dużo do obgadania.
Cieszę się niezmiernie :)
A jutro..jutro idę na spotkanie, które sama zorganizowałam. Zresztą organizuję je od dwóch lat, średnio raz na miesiąc, tyle, że teraz jestem na miejscu, a przedtem przyjeżdżałam z Wielkopolski.
***
Poza tym ręce mam w bejcy i farbach oraz lakierach. A także zaciągam się pyłem ze szlifowanych drewnianych pudełek ;)

A teraz rozpocznę cykl, zupełnie niecykliczny, z dedykacjami.
Dzisiejsza dedykacja dla FrauBe:

zdjęcie pochodzi z facebooka.

Na dziś:
P.O.D. - Satellite
O tej porze nie chce mi się tłumaczyć dlaczego taki wybór. Po prostu lubię chłopaków.



wtorek, 23 października 2012

[66] Zasada

Alkoholizm czasem można odziedziczyć. Nie znam się na mechanizmach, nie wiem jak to jest z podatnością i wpadaniem w to samo bagno. Nie wiem, czy posiadając rodzica/ów alkoholików dziecko ma większą, czy też mniejszą szansę na pociągnięcie tradycji rodzinnej.
Nie wiem, ponieważ bez większego wysiłku nie wpadłam w gówno. 
Nie jestem abstynentką, lubię wypić jakiś alkohol, słodki, "babski", dobre wino, czasem drinka. Lubię, ale nie jest to dla mnie warunek konieczny, żeby się dobrze bawić, mieć humor i świetnie spędzić czas. Nie mam też potrzeby zapijania żalów i smutków, ani oblewania radości. Nie potrzebuję i żyję bez alkoholu, a kiedy mam ochotę, a zdarza się to sporadycznie i w niewielkich ilościach, to korzystam. 
Mając w pamięci postępowanie moich rodziców, byli w moim wieku(!), kiedy rozgrywał się największy koszmar mojego życia i trwał kilka lat, do śmierci ojca (potem wyniosłam się z domu), samoistnie wyszło tak, że w moim domu alkohol jest, ale z reguły jego zadanie to..stanie w barku, szafce, czy gdzieśtam i najczęściej jest to alkohol dostany w prezencie.
Imprez w domu nie robię, bo nie lubię. 
Napisałam to wszystko dlatego, że Kudłata ostatnio przeprowadziła ze mną rozmowę, widząc butelczynę w szafce. 
- Dlaczego ty nigdy nie pijesz jak jesteśmy w domu? (w tonie wyczułam nutkę zawodu, bo pewnie chciała zobaczyć ubzdryngoloną matkę, a uprzedzam, głupawkę mam wtedy jeszcze większą, niż na trzeźwo. Nigdy nie zdarzyło mi się płakać po alkoholu)
- Bo mam zasadę, że jeśli mam pod opieką dzieci, nie piję. Nigdy nie piłam. I pić nie będę. 
- No tak, nigdy nie widziałam, żebyście pili w domu. 
- Nie piliśmy i nie wyobrażam sobie tego robić. Poza tym mam w pamięci imprezy moich rodziców i nie zamierzam sprawiać wam tej rzekomej przyjemności słuchania hałasów, głośnych rozmów i wąchania oparów alkoholowych. Oraz sprzątania na drugi dzień.
Popatrzyła na mnie z wdzięcznością, mam nadzieję, że zrozumiała. 
Nie stronię od alkoholu. Dałam Kudłatej spróbować piwa i wina. Stwierdzam, że lepiej, żeby spróbowała tego ze mną i wiedziała jak to działa, niż żebym ją zbierała skądś nieprzytomną, bo chciała zaszaleć.
Całe szczęście mam mądrą córkę. Mam nadzieję, że na tyle, żeby nie sprawić mi żadnej niespodzianki. 
Chociaż tak czy inaczej zasada ograniczonego zaufania działa. Aż tak głupia nie jestem.

A oto prowodyr rozmowy z Kudłatą. Proszę się nie śmiać, nie zakupiłam go ja. Szczerze mówiąc nie kupiłabym nigdy w życiu TAKIEJ butelki :))


Albo dobra. Śmiejcie się. Bo ja popłakałam się ze śmiechu, kiedy ja zobaczyłam:)))).

Na dziś:
Creed - My Sacrifice
Kontynuacja mojej ścieżki muzycznej. 




poniedziałek, 22 października 2012

[65] Miotła

Nowa zawsze lepiej sprząta. Tak? Tak.
Możliwe, że w czwartek nie powyrywają mi piórek z tyłka.Nadzieję znaczy mam.
Może nie zostanę zlinczowana przez resztę rady.
Nawiązując do "klasyka", przewodniczącego - mam niewypażony język. [pisownia słowa niewyparzony oryginalna...].
Bo.
Na zjadliwego maila odpisałam równie, a może bardziej zjadliwie. Dałam upust swej drugiej naturze, a więc potyczkom słownym.
Nie poradzę, że jestem umysł ścisły, który nie lubi wodolejstwa oraz spychania na innych odpowiedzialności i dupochroństwa, czego nie omieszkałam ująć w swym piśmie do wiadomości całej rady.
Nie poskąpiłam jadu, nie poskąpiłam uwag, oddałam się szaleństwu uszczypliwości i to w taki sposób, że rada milczy. Po czym przyszedł lakoniczny mail: może rada zbierze się w czwartek.
Spiszę testament, jakby co, hasła zaszyfruję i ktoś zakończy mój blogowy żywot, bo pewnie zostanę zagryziona. A wierzcie mi, nie wyglądam, na tle rady na swoje prawie czterdzieści lat. Będę musiała pojechać wiekiem, doświadczeniem i argumentami, nad którymi pracuję w pocie czoła. Bo lubię się zacinać, niestety. Lubię zamilknąć, a wnioski i odpowiedzi przychodzą często stanowczo za późno.
Ale żeby nie było tak martyrologicznie i pogrzebowo (wydam też dyspozycje, co na pogrzebie zagrać), odebrałam dzisiaj telefon, który zaczynał się mniej więcej tak:
- Natt? Tu Stefa.
ALE Z CIEBIE JEST FAJNA DZIEWCZYNA! Jak fajnie, że jesteś w radzie i masz moje pełne wsparcie!
Na moją uwagę, że fajnie, ale w czwartek pewnie polegnę, usłyszałam stanowcze: nie ma mowy.

Miód na moje serce :) Chociaż to Stefa właśnie podpuściła mnie do wyrażenia swego zdania ogólnie, gdyż osamotniona w boju była. Kozioł ofiarny zabeczał, ale nie podda się łatwo:)
Mam na nich oręż, którego oni nie mają.
Pytania techniczne, na które odpowiedź znam tylko i wyłącznie ja. No dobra, megalomania, nie tylko ja, ale teraz będzie nas...troje :)

Tak, słyszałam też: po co tyś się tam pchała? Mało masz swoich kłopotów?
Słyszałam też na co mi to było. Po co utrudniać sobie życie.
Lubię. Chcę. Czuję, że mogę pomóc. Będę szczęśliwa, jeśli się uda. Jeśli nie, będę przynajmniej wiedziała, że próbowałam.
I jakim prawem ktoś, kto nikt nie robi może mi mówić, że robię źle?

Oraz na dziś:
Creed - One last breath
Adekwatnie do epoki muzycznej, w której obecnie się zanurzam.



sobota, 20 października 2012

[64] Być sobą

Jestem osobą, która chora i ledwie przytomna, nie zważając na nic, pójdzie do pracy, bo jak można nie iść. Dlaczego? Nie wiem, może poczucie obowiązku, a może coś zupełnie innego.
Miałam kilka takich przypadków, w tym jeden drastyczny.
Kiedyś dopadła mnie angina, a wręcz powiedziałabym grypa, gdyż łamało mnie w kościach, a nawet mruganie sprawiało mi ból. To był drugi taki przypadek w moim życiu. Pierwszy na studniówce, uciekłam o północy i umierałam z bólu. Drugi trafił mi się w pracy. Praca lekką nie była, ekspedycja urzędu pocztowego, więc siedziałam blada i umierająca, a robotę odwaliła za mnie koleżanka, która słowa nie powiedziała. Kiedy poszłam po coś do kasy głównej, nasza kasjerka na moje markotne zaraz umrę z bólu i nie mogę się ruszać, powiedziała mi: a tam gadasz, żadna grypa! Ja tam nigdy nie chodzę na zwolnienie. Zrobiło mi się wstyd, u lekarza byłam pro forma, pani kazała mi "kupić sobie w aptece coś na grypę" i tyle.
Ta sama kasjerka, kiedy pracowałyśmy już razem, a ja byłam w ciąży i zwyczajnie nie wyrabiałam, bo musiałam wstawać bodajże o 4.30 jechać do pracy, żeby odebrać kasę, powiedziała mi, że ona to w ciąży nie miała żadnych problemów i nie wie jak można iść na zwolnienie, bo ona dzień przed porodem jeszcze pracowała.
Brak empatii. Zrozumienia drugiego człowieka. Brak zgody na to, żeby miał wątpliwości, przeżywał / chorował po swojemu. 
Dlaczego nie potrafimy zrozumieć, że każdy z nas myśli inaczej, czuje inaczej, ma do tego prawo?
Dlaczego atakujemy kogoś za to, że płacze nad swoją egzystencją, bo przecież wystarczy zrobić to i to? Dlaczego nie dajemy innym prawa do bycia sobą?
Każdy z nas ocenia świat przez pryzmat własnych doświadczeń. Trudno nam zrozumieć, że ktoś panikuje widząc pająka, bo zwyczajnie ma swoją fobię, a przecież my pająki traktujemy obojętnie. Jak się można bać pająka! 
Ja też uczę się empatii. Popełniam błędy próbując przekonać innych do tego, co sama przeżyłam i jakie rozwiązania zastosowałam i dla mnie były dobre. Coraz częściej jednak podnoszę ręce w geście: ale to ja, Ty możesz czuć i myśleć inaczej.
Bo masz do tego prawo.

Na dziś:
Byłam na koncercie pani Grażyny. Magia..

 

czwartek, 18 października 2012

[63] Gdzie Słonko bywało.

Pozwoliłam sobie napisać z wielkiej litery, gdyż o mnie będzie.
Bywałam w wielu miejscach.
Jeśli pod uwagę wziąć zagranicę to też uzbierałoby się troszkę. Chcę jednak poruszyć temat jednej wycieczki. Zapadła mi w pamięć z wielu względów.
Byłam otóż moi drodzy w Paryżu. Lata świetlne temu, gdyż zdążyłam w międzyczasie urodzić drugie dziecko, próbować się rozwieść, rozwieść się już prawie (obecnie) i postarzeć o 13 lat. Osiwieć, i wygolić sobie nad uchem. (A propos, przypomniało mi się, że muszę zrobić zdjęcie do dowodu z odsłoniętym uchem i przypuszczam, że wyjdzie lepiej niż przy nie ogolonym :). Jeszcze kilku rzeczy nie zrobiłam, ale co tam.
Otóż pojechałam na wycieczkę z moją siostrą. Ona w liceum uczyła się francuskiego i nauczyciele wymyślili sobie, że w sumie na Polach Elizejskich jest mnóstwo sklepów. To siup. Składka, dotacje i jedziemy.
Wycieczka trwała 3 dni. Jechaliśmy całą noc, na miejsce dojechaliśmy po południu i od razu zostaliśmy zapędzeni do biegania. Tak kochani, uprawiałam przez trzy dni marszobiegi, złoto na olimpiadzie byłoby moje, gdyby nie fakt, że nie miałam sponsora. Zaliczyliśmy większość kluczowych punktów programu, usłyszeliśmy kilka fajnych historii, zapaliliśmy świeczkę Jimowi, wolny czas to były takie półgodzinne chwile na łapanie oddechu. Poznaliśmy prestidigitatorów z Senegalu. Mieli nadprzyrodzone zdolności. Otóż kto był pod Wieżą Eiffla, wie, że są tam trawniki, duża przestrzeń. A panowie, nie dość, że gadali w każdym języku świata (po polsku znakomicie im szło), przypuszczam, że po chińsku również, na dźwięk syren policyjnych ZNIKALI. Nie wiem gdzie i jak. Rozglądałam się - nic.
Wieża podobała mi się do czasu. Wdrapując się na nią nie wiedziałam co mnie czeka. I wcale nie o lęk wysokości chodzi. Otóż jakie jest prawdopodobieństwo, że w najmniej oczekiwanym miejscu na świecie spotkacie najbardziej znielubianą osobę? U mnie? Wynosi 1. Czyli najwyższe. Na samym szczycie tej kupy złomu spotkałam z Sis gościa, którego szczerze nienawidzimy. Po prostu tylko ja tak mam.W nosie z widokami. Kipiąca krew zalała mi wzrok. Oraz pobiłam pewnie rekord w schodzeniu.
Jedynym dłuższym czasem spoczynku były noce i jeden wieczór, kiedy to siedzieliśmy na Montmartre, nauczyciele pijąc wino, nam nie było wolno (nawet mi! pełnoletniej! dzieciatej! mężatej!).
Zapadła mi w pamięć wizyta w Luwrze. I to wcale nie z powodu zbiorów. One nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. I to nie dlatego, że taka jestem nieczuła. Po prostu strajk był. Luwr zamknięty. Akurat na 4 godziny, podczas których siedzieliśmy na placu nie wiedząc co ze sobą zrobić. Ja kupiłam sobie, tadam!!!! szklankę z arcoroca matowego z napisem Paris i wieżą. Nie pytajcie dlaczego. Ja wtedy byłam w depresji poporodowej (stąd mój wyjazd).
Innym zapadniętym w pamięć elementem wycieczki był brak kasy na rozrywki oraz deszcz, który spowodował, że wszystkie dziewoje okupujące Sephorę na Polach Elizejskich śmierdziały w drodze powrotnej do Polski niemiłosiernie, gdyż nie dość, że na mycie nie poświęcały zbyt dużo czasu, to jeszcze wypsikały każdy skrawek ciała innym zapachem. Wyobraźcie sobie. Nie chciałabym obejrzeć filmu z tej wycieczki w 5D :D
Ja za to połaziłam z Sis, po obu stronach Pól, zarejestrowałam istnienie tam Hard Rock Cafe i sklepu Virgin oraz szukałam tego słynnego biura LOT-u, które się tam mieściło. Po drodze zajechaliśmy do Carefoura po zakupy na drogę. Tak się złożyło, że nie posiadając gotówki uzbierałyśmy na kawałek czegoś co można nazwać zapiekanką. Zabrakło nam kilka franków, bodajże 10. Stoimy i debatujemy, głodne jak nie wiem co, aż tu pani zza lady odzywa się: dajce co macie i smacznego. :))))) Wybrała nam największy kawałek i podgrzała. Viva Polonia!
Byłyśmy głodne bardzo. Bo nikt nie zatroszczył się o posiłki w trakcie tej wycieczki. Nie było żadnej informacji na temat prowiantu. Całą kasę, zamiast na suweniry przeznaczyłyśmy na jedzenie, które odbywało się w biegu. Dosłownie w biegu. Krzyczałam do Sis: patrz gdzie idą!, a sama kupowałam bagietę i pędziłyśmy za nimi. Była jedna obiadokolacja z jakąś wołowiną i winem, rozcieńczonym na maksa, za którą trzeba było dopłacić.
W końcu wsiedliśmy do autokaru i zawieziono nas na 5 minut na plac Pigalle i pod Mulin Rouge. I są tam kasztany! niech nikt nie mówi, że nie! Pieczone!
I zmokłam tam, grosza nie zarobiłabym w moich ogrodniczkach, złamałam przepisy po to, żeby zrobić sobie zdjęcie na tle Młyna.
A potem...Potem Paryż płakał jak odjeżdżaliśmy.
Obiecałam mu, że wrócę.


środa, 17 października 2012

[62] Stało się

Poszłam, oddałam się w te ręce.
Jest dobrze. Jutro będzie jeszcze lepiej. Bo pójdę do poprawki. Znaczy tu wyżej, z drugiej strony tak samo. I będzie full wypas.
Wiecie, pani taka niepozorna. Pogadałyśmy jak stare przyjaciółki. Napomknęłam, że chciałabym tu łyso, ale jak będą odrastać to siwe...Na co usłyszałam: PIEPRZYĆ TO. Co się pani martwi. Będzie dobrze.
Już ją uwielbiam.

A poza tym wszystkiego najlepszego Eminemowi życzę. Za 3 miesiące i mnie to czeka.
Jestem ciekawa jak będzie. trójka nie zmieniła nic.Czwórka też nie sądzę, żeby coś miała.
Wobec tego na dziś:
Eminem - Like Toy Soldiers
Martika była świetna w tym utworze, niestety, tylko w tym. Gwiazdka jednego przeboju.




[61] O, naiwności!

Tak mi się wydawało, że rada rodziców to ma służyć dzieciom. Że rodzice, działając w imieniu dzieci, dla dzieci, będą ponad wszystko.
Trafił mi się, niestety, najbrzydszy, najgorszy układ, jaki mnie osobiście dotknął.
Lepszy niż ten spiskowy z wizji Macierewicza.
Lepszy niż ten od lub czasopisma.
Poraził mnie.
Odbijam się jak piłeczka, próbując zrozumieć jak to działa, dlaczego i po co.
Jak na razie robię w tym wszystkim za konkrecik, mam dwóch sprzymierzeńców. Zadaję konkretne pytania i oczekuję konkretnej odpowiedzi. Wstąpił we mnie duch wojownika (pewnie jakaś Wredna Squaw tudzież Squaw z Błyszczącym Okiem). Nic nie poradzę. Zmysł techniczny. Krótko i węzłowato. Bez upiększaczy i wypełniaczy zdań. Szkoda, że nie mogę zamieścić żadnego listu z mailingu, bo nie dość, że żenada, to jeszcze co niektórzy dostaliby epilepsji. Szczególnie poloniści. I wierzcie mi, błędy typu blogu czy bloga to naprawdę kosmetyczna sprawa...Nie wspomnę już o interpunkcyjnej rozwiązłości oraz krzyczeniu na mnie z caps lockiem w tle. Miałam ochotę napisać w post scriptum, że netykieta wymaga kultury. Ale stwierdziłam, że co ja będę wojować na słowa, skoro rozumie to jedna osoba i to nie ta, do której te słowa by poszły. Teraz z perspektywy kilku godzin dochodzę do wniosku, że mogłam napisać, że chyba przypadkowo szanownemu przewodniczącemu capsel się włączył.
Znów wyjdę na czepialską. Znów będzie, że jestem wredna. Znów będę musiała udowodnić, że jestem miła i sympatyczna.
No cóż.
Po prostu drażnią mnie takie przykładowe zdania: trzeba by pomyśleć, bo może, ..
Nie omieszkałam wytknąć tego, że nie może i nie trzeba by, ale należy działać konkretnie w konkretnej sprawie. I tak dzisiaj za swoje pyskowanie, zostałam niejako wystawiona do wiatru. Ja i kilka innych osób. Ktoś coś przeoczył, ktoś udał, że poinformował, ktoś załatwił. Ale udało się.
No i niestety, tak jak nigdy sobie nie nagrabiłam u żadnego dyrektora, nawet w liceum, kiedy to Robert Smith bratem mi był, tak dzisiaj pierwszy raz w życiu poczułam na sobie wzrok zza okularów. Za jedno niewinne konkretne pytanie. Dyrektor mnie zmierzył. Potem jeszcze kilkakrotnie udowodniłam, że mimo, iż kobietą jestem, znam się trochę, zyskałam u niektórych, ale i tak wiem, że jestem kosmitką. W każdym razie zorientowałam się, że partnera do rozmów to ja nie mam w dyrektorze szanownym. Oraz sprawiłam, że mężczyzna zaczerwienił się i spocił w mym towarzystwie i naprawdę ubrana byłam od stóp do głów!
Tak więc burzliwe będzie następne spotkanie rady rodziców. Ostrzę sobie pazurki. Na klikę.
Jeszcze poczytam co nieco. Rozeznam się. Porozmawiam ze sprzymierzeńcem.
I pozostanę wrogiem publicznym.
A co!

***

Na dzisiejszy nastrój potrzebowałam antidotum. Jakiegoś dopełnienia. Czegoś co zgagę po kontakcie z mdłą rzeczywistością mi zniweluje. Próbowałam U2 i Alanis Morisette, Mogwai był, i Jetro Tull.
W końcu padło na KoRn. I to był strzał w dziesiątkę. Doskonałe dopełnienie. Lubię kiedy wszystko jest domknięte.
Poza tym porozmawiałam sobie chwilkę :)

Na dziś:
KoRn - weźcie co chcecie. Ja się nie mogę zdecydować. Chociaż nie. Falling Away From Me





poniedziałek, 15 października 2012

[60] Irokez, jeż i cała reszta.

Bo tak.
Stanęłam przed dylematem. To znaczy najpierw pomyślałam sobie, chwilami nawet na głos i w towarzystwie, że z chęcią oddałabym się w ręce jakiegoś zdolnego fryzjera, bądź zdolnej fryzjerki. Potem zaczęłam myśleć o tym cicho. W międzyczasie tak zwanym, znaczy dzisiaj, Kudłata też zaczęła na głos przemawiać za pójściem w rzeczone miejsce.
I teraz tak. Mam włosy takie do trochę niżej brody. Były tak fajnie ścięte, że jakoś jeszcze wyglądają. Ale jakoś mnie ten sznyt już nie rajcuje.
Mam takie głupie one, że nie trzyma się ich nic. Znaczy chciałam powiedzieć, że nie dla mnie lakiery do włosów i żele. Po pierwsze primo - nie umiem sobie sama ułożyć nic na głowie. Chyba, że będzie to czapka.
Po drugie primo - brak mi cierpliwości. Po trzecie primo - szkoda mi czasu. Po czwarte primo - gwoli wyjaśnienia lakierów i żelów - zobrazuję to następującym obrazkiem: na jednym sylwestrze, w stylu lata 60 (nie pytajcie dlaczego w takim stylu, ani jaki to styl, w każdym razie miałam na sobie białą koszulę dziadka i krawat ojca, oraz moje ukochane zielone portki) (a, i było to dokładnie 23 lata temu, znaczy w sylwestra będzie, więc sobie wykalkulujcie, że byłam jeszcze wtedy do rana szczęśliwa nad wyraz, potem zbiegi okoliczności i zrządzenia losu, najpierw w okolicy 1 w nocy, a później tak gdzieś koło 7 rano poczęły splatać me ścieżki ze ścieżkami  wrzoda..) wymyśliłam sobie, że będę mieć fryz na Roberta Smitha.
Koleżanka, która mnie chyba nie lubiła, ponieważ jej chłopak lubił mnie bardzo, za bardzo, zabrała się za robienie mi tapira. Z pewną dozą jadu i satysfakcji chwyciła grzebień, butelkę lakieru fest (był w takiej szklanej butelce z atomizerem, bodajże z fioletową naklejką) i poczęła robić coś, co miało spowodować, że 2 stycznia pójdę do fryzjera w celu zmiany imidżu na Shinead. Otóż rozczarowanie, jakie przyszło po godzinie szarpania przeszło moje najśmielsze oczekiwania. A raczej zmyło moje oczekiwania i rozczarowało mnie bardzo. Mam nawet dokumentację fotograficzną tej porażki. Po czym koleżanka pierdykła grzebieniem powiedziała, że mam włosy do dupy ( a miałam tylko do ramion! przysięgam!) i sobie poszła. Bo otóż miałam na głowie coś w postaci troszkę tylko nieuczesanych włosów. Żaden tak kołtun. Jakbym przejechała ręką było by luks gładko.
Zmierzając do konkluzji. Marzy mi się irokezik. Tak podgolone prawie na zapałkę boczki i reszta dęba, malutki taki. Ale wiem, że to nie dla mnie. Nie będą stały.
Jeż? Jakoś nie bardzo.
Długie? Jak sobie pomyślę o zapuszczaniu, okresie przechodnim, kitce, kokach, gumkach, spinkach, to mi się płakać chce.
Do ramion? Tak, ale to też dopuszczanie do określonej długości. I to też wiąże się z rozpaczą, kiedy będę patrzeć w lustro.
Na dodatek, kiedy sformułowałam do wszechświata swoje zamiary, spojrzałam w lustro i rozpłynęłam się nad moimi kudłami, bo się tak ładnie ułożyły...
I co ja mam zrobić?
Ponadto mam czapeczkę z daszkiem, którą uwielbiam z różnych względów, ale do niej albo kiteczka, albo łyso z boku...
Ratunku!!!!!
Idę zmyć farbę.


Na dziś:
The Cranberies - Zombie


 

sobota, 13 października 2012

[59] Jesienna zaduma

Wysiadła z samochodu. Po kilku metrach zniknęła w gęstwinie, na lewo od drogi. Wyjęła nóż i rozpoczęła polowanie. 
Pochylona, w kapturze na głowie poruszała się prawie bezszelestnie. Nie należy zdradzać swojej pozycji. W końcu to polowanie. "Albo ja, albo .." - pomyślała i natychmiast wykonała szybki unik. 
"Dobrze, że noszę okulary"

***
Była w tym lesie pierwszy raz. Nieznany teren, rozkład, nie zdążyła spojrzeć na mapę. 
Zniknęli jej z oczu bezszelestnie. Nie odważyła się krzyknąć. Za dużo Obcych w okolicy. Intuicja podpowiedziała gdzie ma iść. Posłuchała. Przy okazji polowanie udało się znakomicie. 
Nagle zadzwonił telefon. Wysłuchała do końca instrukcji i zmieniła kierunek marszruty.
Nie wiedziała co ją czeka..

***

- To mój prywatny las! Cholera, wszystkie grzyby mi wyzbierają, nic dla mnie nie zostanie...
- Przepraszam, ja nie stąd (słowo wytrych jak zwykle zadziałało)

***

- W które prawo kazałaś mi iść? Kurna, ten ciągnik miałam po lewej.
- To w takim razie sorki, ja miałam inny ciągnik po mojej prawej...

***
Kiedy wchodzę do lasu, mój ojciec zawsze tam ze mną jest.
To on uczył mnie jak zbierać grzyby, jak chodzić po lesie, jak się orientować w terenie. Nauczył mnie ostrożności i szacunku do lasu.

Dlatego tak mocno kocham jesienny, pachnący grzybami las.


Na dziś:
The Moody Blues - Nights In White Satin
Kiedy mój ojciec wychwalał pod niebiosa The Beatles i Stonesów, ja puszczałam swoją muzykę na cały regulator, i nie było mu łatwo zrozumieć, że to właśnie lubię. Oprócz punka, alternatywy, Zeppelinów było też to. Na złagodzenie klimatu.

 

 

niedziela, 7 października 2012

[58] Seans filmowy

Czasem człowiek nie wie co ze sobą zrobić. Zapętla się na swoim życiu, codziennych czynnościach, przestaje  myśleć o tym, że może coś ze sobą zrobić. Małym kosztem i minimalnym wysiłkiem.
I tak wczoraj wieczorkiem była u mnie moja przyjaciółka. Robiłyśmy różne rzeczy, między innymi wyssałyśmy pół butelki nalewki truskawkowej. Niebo w gębie! Wieczór zakończył się miło i zaproszeniem na wieczór dzisiejszy. Na seans. I nalewki ciąg dalszy.
Poszłam, daleko nie mam. Dwa piętra tylko :)
Najpierw Mamma Mia. Nigdy nie było mi dane obejrzeć filmu w całości. Nadrobiłam to niedopatrzenie dzisiaj. Poryczałam się ze śmiechu. I z cichego żalu, że taki Brosnan nie zaśpiewa mi nigdy.
Świetny film, z niezmiennie świetną, ukochaną moją aktorką, Meryl Streep. Czego się nie tknie ta kobieta, zmienia się w cudo.
A potem, rozochocone naleweczką i świetną atmosferą, postanowiłyśmy obejrzeć, ja chyba z 15 raz, Dirty Dancing. Na tym filmie ZAWSZE płaczę na końcowej scenie. Dzisiaj pękłam wcześniej. Siorbałam i chlipałam, śmiałam się i wzdychałam. Że taki Swayze ze mną nie zatańczy.
Konkluzja jest taka: im więcej nalewki, tym większa radocha.
Postanowienia? A owszem. Proszę bardzo. Zatańczyć mambo. Znowu. Kiedyś tańczyłam, żeby nie było. Iść na imprezę w końcu i się powygłupiać. Jak za dawnych lat.
Dam radę.

Na dziś:
Lay All Your Love On Me - soundtrack



sobota, 6 października 2012

[57] Szwagierka

Rozwiodłam ją. Kobieta lat 50. Wykształcona. Dorosłe dzieci. Atrakcyjna.
Miała męża. Dupka nad dupki. W sensie takim, że jak o nim myślę, to widzę faceta w grubych szkłach z rozdziawionym ryjem i nie wiem skąd mi się to bierze, ale jeszcze do tego zasmarkanego. To ostatnie to tylko moja wyobraźnia, ale dokładnie obrazuje tego faceta. W szarym sweterku, naukowiec, łebski facet, umysł ścisły.
Żona wyprowadziła go na ludzi. Tak bardzo, że gość uwierzył w siebie i poszedł w cug. Okazało się, że ma powodzenie, choć głupi nadal był. Myślał, że się nie wyda, a się wydało.
Nie będę pisać o tym, co pomiędzy.
W każdym razie szwagierka (siostra wrzoda), przyjeżdżała do nas, bo służbowo jej pasowało i kiedyś się przełamała. Zaczęła opowiadać.
W swojej naiwności sądziłam, że kiedy usłyszy moją historię (szykowałam się do ostatecznego odejścia) zrozumie i odejdzie od niego. Wałkowałam temat dobre dwa lata. Przytakiwała i ...robiła swoje. W końcu pobił ją. Ten spokojny, obsmarkany gość. Wtłukł jej.
Odeszła. Ale nie odeszła. Paradoksalnie rozwód nie załatwił sprawy. Mam nawet wrażenie, że ona wolałaby zostać z nim.
Przez kolejne dwa lata: kontrolowała z kim się spotyka były, ile zarabia, jak się ubiera. Nie wspomnę o tym, że nie zmieniła zamków i gościu przychodzi sobie jak do siebie. Nie wspomnę też o seksie. On ją perfidnie przeleciał, ona się cieszyła, że pokazała mu jaka jest gorąca.
Dlaczego twierdzę w dalszym ciągu, że z tego nie wyszła? Bo poszła do psychologa. Nie mogła pracować, nie mogła normalnie funkcjonować. Wpadła w depresję, ciągle myśląc o tym co on robi. Nie pomyślała ani razu, że jest wolna i że teraz ona ma swój czas. Psychologowi powiedziała ogólniki. Że rozwód, dzieci jej nie rozumieją, ma depresję. Zapytałam dlaczego nie powiedziała tego, co mówiła mnie. Bo ona nie będzie obcym ludziom zwierzać się ze swoich problemów.
Wtedy opadły mi ręce, cycki, gacie i wszystko co mogło opaść. Wtedy doszłam do wniosku, że nie przekonam jej nigdy. Jest jak ćma, która i tak poleci do tego jednego ognia. Nie wyrwie się z zaklętego kręgu, bo zwyczajnie nie widzi wyjścia. moje cztery lata wałkowania i urabiania nie przyniosło żadnego rezultatu.
Tylko chyba taki, że jestem dla niej największą powiernicą i wsparciem.
Tylko że ja jakiś czas temu odcięłam się od tego. Przestałam radzić i pocieszać.

I możemy takie osoby nazywać jakkolwiek. Ofiara, uzależniona, głupia, naiwna. Niczego to nie zmieni. Dopóki ta osoba nie otworzy jednych drzwi w umyśle,  wyjściowych. Dopóki nie stanie się coś co wykolei je z utartego szlaku. Coś co spowoduje, że się poprzestawia w myśleniu wszystko. Bo powyższy przykład pokazuje, że nawet rozwód nie gwarantuje zmiany.


Na dziś:
Anna Maria Jopek & Michał Żebrowski - Wspomnienie
Uwielbiam Żebrowskiego i Annę Marię. Dwa piękne głosy...





 

wtorek, 2 października 2012

[56] Cierń

Mam takie dni, kiedy milczę. Zewnętrznie.
Bo wewnątrz gotuje się i bulgocze. Moja dusza śpiewa. Serce. Płuca.
Czasem śpiewa radośnie i wiem jak to jest, kiedy serce się wyrywa z piersi, kiedy płuca są hiperwentylowane, a tlen buzuje w żyłach. Kiedy każdy oddech jest łapczywie chwytany i wypuszczany.
Muzyka z zewnątrz rozsadza środek. Dodaje mi adrenaliny. Mogłabym krzyczeć. Śpiewać. Przenosić góry i płakać ze szczęścia.
Słucham wtedy muzyki. Fajnie, kiedy mogę być na koncercie, gdzieś w pobliżu głośników, żeby czuć falę uderzeniową. Ale wystarczy, że puszczę sobie to co kocham.

Czasem płacze. Łka w ciszy. Kuli się i nie może złapać oddechu. Czasem boli wspomnienie. Czasem boli niemoc. Czasem jest żal. Czasem żadna ukochana muzyka nie daje wytchnienia. Dołuje, nie wiedzieć czemu, zamiast stawiać na nogi. Tak jakby ktoś wbił mi cierń.
Całe szczęście, że to zdarza się bardzo rzadko.
Pamiętam spektakularne wycie do księżyca, kiedy siedziałam na wieżyczce ratowniczej, patrzyłam na pełnię nad jeziorem i ryczałam, podnosząc stan wody. Przesiedziałam tak pół nocy. Słuchając Lady Punk.

Dzisiaj częściej uśmiecham się do siebie.

Na dziś:
Illusion - Cierń
Uwielbiam ten utwór. Mam kasetę z autografami chłopaków z 1992 roku. Dali czadowy koncert w moim malutkim mieście. Nie zapomnę jak jeden chłopak wdrapał się na scenę i chciał skoczyć w tłum. I tłum....rozstąpił się.