niedziela, 30 września 2012

[55] Jełop i inni.

Jak już powiedziałam tu i ówdzie, byłam na świetnym spotkaniu z panem Grzegorzem Kordkiem, pt.:"Jak rozmawiać z chłopem jełopem?".
Polecam! Jeśli macie okazję (Grzegorz jeździ po Polsce), koniecznie idźcie!
Tu jest link:
spotkania tylko dla kobiet:
http://jakrozmawiaczchlopem.pl/
 spotkania dla par:
http://zaklinaczkobiet.pl/grzegorz-kordek/

Dziewczyny! Tak się uśmiałam, że długo bolały mnie mięśnie twarzy :)
Pomimo to, całe świetne show dało mi wiele do myślenia.
Dowiedziałam się, co chyba prawdą oczywistą jest, że chłopy są proste jak budowa cepa. Ale jednak niech ktoś mi nazwie części cepa, bez zerkania do wujka okularnika!
Powiem szczerze, że te seanse powinny być obowiązkowe, zamiast nauk przedmałżeńskich. O ile prostsze byłoby życie!
Faceta trzeba sobie wytresować! Wykona zadanie - nagroda. Prawda.
Konkluzją było to, że jeśli my, kobiety, nie uszczęśliwimy się same (bo 90% szczęścia dajemy sobie same) to nikt tego za nas nie zrobi. Te 10% pochodzi od innych. Trafne stwierdzenie, bo tak jest rzeczywiście.
Uczmy się więc przede wszystkim dbać o swoje szczęście, bo nie dość, że to plus dla nas, to jeszcze wszystko naokoło jest z nami szczęśliwe. Taki jełop na przykład. Wypróbuję, jak tylko jakiś się znajdzie.
Na kolejny wykład zabiorę moją córę. Niech kochana uczy się dużo wcześniej, żeby miała lżej w życiu.

W szkole spoko. Pani nie miała dla mnie czasu, ale pokazała tylko kciukiem do góry, że Młody super. Z panią świetliczanką pogadałyśmy ogólnie i świetna kobieta to jest. Laurkę przyjęła i jest ok
Kolejny klasowy troll. Tym razem w obecności mamusi popisał się elokwencją. Najpierw zaatakował Młodego na schodach. Trzasnął i nawyzywał. Potem obaj znaleźli się w szatni, gdzie tamten Młodemu zaczął walić po głowie. Matka coś tam powiedziała, przestał, ale i ja podeszłam i zapytałam czemu to robi. Spojrzał na mnie jak na kosmitkę. Powiedziałam więc mamusi, że przed chwilą na schodach również uderzył Młodego. Mama stwierdziła: zaraz sobie porozmawiamy i że tak nie wolno. Na co on do Młodego: i tak jesteś śmierdziel!
Świat oszalał. Albo ja. Jedno z dwojga.
Poza tym pogoda piękna.
Dzisiaj muszę zrobić urodzinowe ciasto marchewkowe zamiast tortów i dzieciarnia będzie świętować. Fajnie, co nie?


Na dziś:
Raz, Dwa, Trzy - W wielkim mieście

Nie wchodzi dzisiaj filmik. Co za dzień :)




czwartek, 27 września 2012

[54] Z linii frontu

Śmiać się, czy płakać, nie mam pojęcia. Młody się nie zniechęcił oraz wręcz przeciwnie i vice versa.
Żeby było śmieszniej przyniósł zadanie domowe:


Mało co widać. Ale zadanie jest. No i teraz muszę stanąć na głowie...

Ponadto dostaje uwagę za uwagą, że się tłucze z chłopakami. Nie wiem co z tym zrobić, bo z jego opowieści (mam nadzieję, że nie konfabuluje) wynika, że jest obiektem popychanek i poszturchiwań, a że pięciolatek z niego (jeszcze kilka dni) dziarski, to se w kaszę dmuchać nie daje. Oczywiście efektem są uwagi i moje potulne rozmowy z panią.
Nic to, jestem w prezydium rady rodziców. Tylko dlatego, że chce mi się coś robić i widząc już przed samymi wyborami dwa ścierające się obozy za i przeciw, postanowiłam dobrze się bawić i mieć w tym udział. Niektórzy twierdzą, że jestem stuknięta.

Ponadto, nie wiem po co, ale idę dziś wieczorem na wykład / warsztat jakiegoś psychologa (wiedziałam, ale zapomniałam), o tym, jak kierować swoim facetem. Uważam, że trochę spóźnione, bo to, moim skromnym zdaniem, powinno być w zamian za nauki przedmałżeńskie, ale cóż, kto wie czy można to przełożyć na dzieci, żeby w końcu robiły to co ja chcę i czy czasem nie trafi mi się jednak jakiś boski ideał, który spełni wszelkie kryteria i dostąpi tego zaszczytu bycia wybrankiem mym jedynym [tu znacząca ironia i powątpiewanie, aczkolwiek niezbadane są ścieżki losu, nie mówię też nie].
No i ma być śmiesznie, a mi śmiech dzisiaj potrzebny jak dżdż kani, gdyż wkurzyłam się nieziemsko na Młodego gdyż tupnął nogą na panią w świetlicy. Między innymi tupnął.

To tyle. Kudłata zabrała mi suszarkę i poszła sobie na basen, wróci tuż przed moim wyjazdem, muszę wysuszyć głowę i chyba skorzystam z tego, że mi wentylatorek w laptopie chodzi non stop, a on sam się grzeje, bo inaczej jak spotkam mój ideał, to on zupełnie mnie pozna i pójdzie sobie dalej.

Na dziś:
Gary Moore - Whiskey in the Jar
Bardzo, niezmiennie lubię tego pana. A co do wyboru utworu, to akurat tylko dlatego, że chlapnęłabym sobie na tę złość. Albo chociaż jakiejś naleweczki..




środa, 26 września 2012

[53] Słucham?

Natchła mnie Akular.
Jestem tak zwaną (przez mnie) osobą słuchającą i nie mogącą przestać. Nie wiem, może tak wyglądam jakoś specjalnie. Albo mam jakąś aurę. Albo może specyficznie pachnę. Nie wiem.
Jak już mnie ktoś dopadnie, nie umiem się wyrwać.
I na ten przykład kiedyś na imprezie w akademiku, zamiast zająć się tym imprezowaniem, siedziałam i słuchałam wynurzeń kumpla, chłopaka mojej koleżanki, zbierając wiadomości na temat tricepsów, bicepsów, odżywek, oglądając zdjęcia w specjalistycznych gazetach i komplementując wzór-ideał owego kolegi. Muszę przyznać, że ideał, startując z pozycji  przeciętnego chuderlaka ,osiągnął, co prawda kosztem zwinięcia mózgu, ale chyba jakaś równowaga w przyrodzie jest. Jemu tak dobrze, niech mu będzie.
Tak spędziłam pól imprezy.
Wiele innych razy jeszcze tak słuchałam.
Lumpy na przystankach, w parkach, w kolejce. Zawsze wiem, że to do mnie podejdzie ktoś i będzie gadał. Albo usiądzie w autobusie i będzie nawijać.
Ostatnio zauważyłam jeszcze jedną zależność.
Podchodzą do mnie i gadają ludzie wtedy, kiedy mam słuchawki na uszach. Mimo, że obok stoi z pięć osób, które można zapytać o autobus/kierunek/godzinę, albo zwyczajnie zagadują.
I tak wysłuchałam o ruszających się szczękach i wizycie u protetyka. O problemach z wnuczkiem, który jest małomówny, a starszy od Młodego. O emeryturach i jak żyć. O bolącym kolanie...Nie umiem się odwrócić, udać, że nie słyszę, spławić.Jakoś tak czuję, że potrzeba im rozmów.

Jestem bardzo dobrym słuchaczem. I tak myślę, że chyba to lubię.




Na dziś:
Sisters Of Mercy - Dominion





niedziela, 23 września 2012

[52] Zostawić przeszłość

jest trudno. Mnie się udało.
Pozbyłam się emocji. Nie rusza mnie ani jego widok, ani sporadyczne maile i smsy. Zdjęcia ze ślubu oglądałam ze śmiechem, zdziwiona, że kiedykolwiek z tym obcym człowiekiem wzięłam ślub.
Ale czasem wkurw sięga zenitu. I nie, nie towarzyszą mu żadne emocje, sentymenty,  żal,  raczej maksymalne niedowierzanie, że kiedykolwiek spotkałam na swej drodze takiego palanta. I gdzie była wtedy moja intuicja??
Streszczenie. Możecie mnie nazwać idiotką. Dokumentną.
Powinnam zostawić go na samym początku. Egoizm wyciekał mu uszami, ale cóż, zakochana byłam, na swoje usprawiedliwienie powiem.
Ale nie zostawiłam. Nie miałam siły, bałam się, nie wiem. Idiotka.
Potem wyszłam za mąż. Jak kretynka. Przed ślubem powinnam była dziesięć razy odejść. Ale w dalszym ciągu wydawało mi się, że tak kocham, że starczy za nas dwoje. O naiwności.
Trwałam w tym siedem lat. W między czasie mieć czy być stało stanowczym mieć. Nie zwracałam na to uwagi, bo ja dalej byłam być.
W siódmym roku po ślubie odeszłam pierwszy raz. Płakałam przez pół roku. Na pierwsze spotkanie, na które mnie zaprosił - żebyśmy porozmawiali - przyniósł dowód. Chciałam serca, miłości i zrozumienia. Dostałam...wyciąg z konta bankowego. Pokazał mi ile ma kasy na koncie.
Powinnam była odejść zupełnie.
Walczyłam jeszcze o miłość, ale to była samotna walka.
Wróciłam, bo wydawało mi się..
Po siedmiu latach odeszłam zupełnie. Emocjonalnie. Dokładnie w tym samym czasie, co poprzednio. Odchodziłam kilka lat tak naprawdę. Pomału zamykałam wszystkie drzwi. I już mnie nie zaprosił na żadne spotkanie negocjacyjne. Za to Kudłatej powiedział, że ja nie chcę z nim rozmawiać. Nigdy mnie nie zapytał, czy chcę rozmawiać.
A dzisiaj dowiedziałam się od Kudłatej, że powiedział jej, że żyję za jego pieniądze (bo nie mam pracy). Że alimenty są jej. Że gdybyśmy dalej tam mieszkali razem byłoby więcej kasy.
Nie powiedział dziecku, że je kocha.
Jestem zażenowana. Własną głupotą.
Dumna z mądrości Kudłatej.
Pełna wiary, że nigdy więcej nie trafię na kogoś takiego.


Na dziś:
Testament - Return to Serenity
Jedna z cudownych ballad, które podsunął mi przyjaciel.


 


sobota, 22 września 2012

[51] Dzisiaj

Przepraszam. Zaczytałam się. Emocjonalnie robię salto. Ryczę i śmieję się jednocześnie.
Trochę to związane z moją przypadłością, że słowa, obrazy i wyobraźnia potrafią wycisnąć ze mnie łzy. Trochę wstrząs. Psychiczny. Z dużą dawką pozytywu. Mimo wszystko.
Trochę mam ochotę krzyczeć. Walić głową w mur. Kopać i wrzeszczeć.
Trochę siedzę cicho i rozmyślam. Analizuję i czerpię. Nawet więcej niż trochę.
Dzisiaj właśnie nadszedł czas.
Czas się pozbierać do kupy.
Wróciłam na blog Chustki.
***

Nie chcę używać górnolotów. To może każdy. Za dużo epatowania swoim przekonaniem o słuszności mojej drogi i egzaltowanych stwierdzeń o samoszczęściu. Po co mi to? A raczej po co innym moje epatowanie? Bo że jestem szczęśliwa i przekonana nie ulega zmianie i nie podlega wątpliwości. Ale.
Do niczego to nie prowadzi. 
Muszę sama poskładać swój alfabet i każdy element puzzli w jeden obraz. Tu ręka, tam głowa. Takie tam. Bez nacisków. Bez kontroli. 
Nie chcę pytań co u ciebie. Nie chcę pytań co robisz. Z dawką ironii i oburzenia. 
Nie umiem odpowiedzieć na takie pytania.
Bo co powiem, że upiekłam pasztet? 
Zrobiłam leczo z mega kabaczka?
Siedzę sama, bo dzieci u ojca, a ja napawam się ciszą?
Że królica w jednejsetnejsekundy u***ła mi kabel od ładowarki z nietypowym wejściem do mojej nokii e52?
Że obiecałam Kudłatej zrobić z Kajmana potrawkę z sosem cebulowym?
Ale kogo to...

Tak więc przyłbica otwarta. Staję do walki. Chociaż powinnam ją zamknąć chyba, bo jak znów przypierniczę w mur....

Na dziś:
Stranglers - Always the Sun
Uwielbiam ten utwór.
Mimo, że dzisiaj była burza i trzaskało nieziemsko. Dla mnie always the sun. Gdzieś tam za chmurzyskami.



(taka wersja, bo, niestety nie wiem czemu, nie wchodzi porządny link. wrr)







czwartek, 20 września 2012

[50] A jednak

gitarzysta.
Jeszcze na gitarze pana od muzyki grał. Znaczy brzdąkał. Poszłam po niego z trwogą. Biedne paluszki, myślę sobie. Będzie trzeba wysłuchać tyrady jak boli i jak on już nie chce. Dobre sobie.
Wyszedł uśmiechnięty tak, że gdyby nie uszy...
Jedyne zastrzeżenie to że...głodny.
Po drodze odpytałam czy grał i jak paluszki. Opowiedział, że grał, że na wszystkich strunach i że fajnie było. A po chwili zwalił mnie z nóg: paluszki trochę bolały, tak się przycinały, ale ja wiem, że na początku będą trochę boleć. I wcale mi to nie przeszkadza.
Zaniemówiłam. Ale to dobrze. Oby zapału mu starczyło.

Dzisiaj słońce świeci, temperaturka optymalna, nie przewiduję chlapań i złorzeczeń.
Za to piekę kurczaka na soli i już mi tu pachnie :)

Na dziś:
Luxtorpeda - Wilki Dwa





środa, 19 września 2012

[49] Dzień jak..

co dzień. Chciałoby się rzec. Ale nie mogę. No nie mogę.
Obudziłam się dziś przed budzikiem. Patrzę za okno: szaro. Se pomyślałam, że cóż, jesień. Za chwilę wstałam i okazało się, ze mokro.
Nic to. Zwaliłam z łóżka Młodego, Kudłata ma na później, więc niech sobie pośpi. Idę po chleb.
Mży. Luzik.
Idziemy sobie z Młodym do szkoły. Już regularnie pada. Nie wzrusza mnie to, a i Młody leci, podskakując i śpiewając sobie tylko znany szlagier Kap, kap, chlap, chlap. Przyjrzałam się tym tłumom gnającym w deszczu do szkoły i nikt się tak dobrze nie bawił, jak my. Ale za chwilę wszystko miało się zmienić...
Wracam sobie do domu. Idę w tym deszczu. Nic, że kurtka jakby przemakalna i już czuję, że wszystko mokre mam. Nic to. Ale tuż za szkołą i ja zaczęłam nucić piosenkę. Słowa mniej więcej szły tak: ch*j, co za ch*j, k*rwa uważaj! (to zapewne refren był, bo się powtarzał często). Bo ciul, że deszcz, ciul, że mokra, ale kierowcy mają w dupie, że idzie sobie człowiek chodnikiem, jeszcze z dala od ulicy, bo przecież może chlapnąć. Mam ochotę narobić kiedyś zdjęć i wysłać do odpowiedniego organu oraz wystąpić o odszkodowanie. Sama jestem kierowcą, co prawda obecnie bez rumaka, ale zasady savoir vivre drogowego znam. I do głowy nie przyszłoby mi stanąć w zawody, kto więcej ludzi obleje.
Owszem, przyznaję, lubię wjeżdżać w kałuże, ale w miejscach, gdzie chodnika nie ma i nikogo nie ochlapię.
Tak więc wróciłam do domu, przebrałam się CAŁA, bo nie wiem czemu majtki też były mokre.


Na dziś:
Status Quo - In the Army Now

niedziela, 16 września 2012

[48] Jakiego koloru jest blok?

Z powodu niedyspozycji, a raczej ograniczeń spacerowych, siedzimy w domu.
Obiad zrobiłam wczoraj, gołąbki, i mam pytanie:
czy Wam też, zawsze, na jakim małym ogniu bym nie gotowała, jak wielkiego gara nie dała, wycieka sos pomidorowy z gołąbków? No wszystko zapaćkane, jakbym chochlą wylała....
A tak się cieszyłam, że tym razem mam pół gara gołąbków, sos nie wyleci. Nie wiem, uparte bydlę!

Z tego samego powodu czytamy książki. Sięgnęłam po "Tomka na wojennej ścieżce" Szklarskiego i .... Z klocków lego powstały mustangi...A ja wycieram nos za często i to wcale nie z powodu kataru.
Tak mi się porobiło, że ja, twardzielka, płaczę, wzruszam się z byle czego. Kiedyś tak nie miałam. Porobiło się po urodzeniu Młodego. Normalnie nawet na reklamach czasem. A już na takich uroczystościach jak apel.. Albo jak grają hymn przed meczem...Albo jak czytam.
Po wielu latach przeczytałam ponownie moją Pollyannę. Pamiętając z dzieciństwa tę książkę, pomyślałam sobie, że luzik... Zryczałam się tak, że nie pokazywałam się przez jakiś czas dzieciakom. Kiedy czytałam O psie, który jeździł koleją mój 4 letni synek wylazł z łóżeczka, przytulił mnie i mówi: nie płacz mamusiu, uratują Lampo. Nawet teraz, kiedy to piszę, kręcą mi się łzy w oczach.
Czy to się leczy?

Robimy zadania. Rysujemy drogę do szkoły. Ileż się muszę natłumaczyć, że bloki stoją prostopadle do ulicy...Całe szczęście chyba pamięć wzrokową ma po mnie.
Ale. Pamięć pamięcią. Jakiego koloru jest nasz blok???
Nie mogę zerknąć przez okno, bo kod kolorów na tym osiedlu jest dla mnie ...niezrozumiały. I blok naprzeciwko jest zupełnie inny. Nie tylko kolorów zresztą. Także niespójność pod względem wykończenia klatek schodowych. Chociaż może dla wzrokowców to dobre, przecież pamiętamy szczegóły. Tylko każda klatka na inną modłę.
No i za nic nie mogę sobie przypomnieć koloru bloku...
Posłałam więc Młodego, niech sobie zobaczy.
Pomarańczowo - żółty. Głowę bym dała, że zielono -  żółty....

Puszka vel Kajman liże mi ręce. Jak piesek. Od kiedy powiedziałam jej czule w te długie uszyska, że na nią mam uczulenie, więc zdobędę cocker spaniela. Bo kocham te psy. A że właściciele upodabniają się do psów, to mi nawet pasuje, bo spaniele to totalne wariactwo :)
Poza tym, wredna małpa, chociaż nie widziałam małpy z takimi uszami, od rana wariuje w klatce. Biega na krótkie dystanse. Kudłata dzisiaj rzucała maskotkami w klatkę.  Nie wiem, czy to uspokoiło Kajmana. Całe szczęście między nami ściana nośna chyba, bo idealnie wycisza odgłosy.
Poza tym czeka nas przycięcie pazurów. I jeszcze nie wiem czemu, wszystkie zwierzęta jakie miałam, te klatkowe (myszki, chomik, myszoskoczki), zaraz po zmianie ściółki robią ze świeżą w trybie przyspieszonym to samo, co ze starą....Pewnie jakiś odruch, natura, czy coś....


To jestem ja, Puszka vel Kajman.

Poza tym ...
Idę pod koc.

Na dziś:
Pantera - Hollow








czwartek, 13 września 2012

[46] Druga twarz

Zaskoczyła mnie pani Kasia. W artykule na onecie jest fragment wywiadu z Vivy.
Zaskoczyła mnie o tyle, o ile nie roztrząsałam raczej jej prywatnych poczynań, ani życia rodzinnego, ani prywatnych spraw. Cenię ją jako aktorkę. Pewnie są setki lepszych, ale Kasia (że tak sobie pozwolę na ty) jest jedna. Podziwiałam ja za to, że idzie do przodu. Że nie stała się jedynie celebrytką, która tylko świeci biustem. Podziwiam zresztą dalej. Bo ile by psów na Niej nie powieszono, ona kroczy swoją drogą.
I teraz dowiaduję się, że było źle. Że boi się. Że stała nad krawędzią.
Wiem, że to było trudne życie. Ale wiem też, że sobie poradzi. My kobiety radzimy sobie, kiedy już dotkniemy dna. Każda z nas ma swoje. Dla każdej dno to inny poziom. Dla jednej to stanie w wodzie po kostki. Dla innej - zanurzenie po szyję. Inna już nie ma czym oddychać. Niektóre się topią. Zostają w mule na dnie i już się nie odbiją od niego. Niektóre żyją na wdechu, po to, żeby mieć powietrza na powrót. Wiele nie wchodzi do wody. Każda historia jest inna.
Moja? Już wypłynęłam. Siedzę na brzegu z nogami w wodzie i już się tylko przyglądam ciemnej otchłani. Jestem pełna podziwu dla siebie, że umiałam znaleźć światło przebijające przez taflę wody. Taflę, która była gładka dla innych.
Ona też miała swoje dno. I gładką, błyszczącą powierzchnię. Na dodatek pod obstrzałem fleszów.
Oby wyszła z tego cało.
*****


Zaczęła się szkoła. Nic odkrywczego. Ale zaczęło się rysowanie po śladach, kolorowanie i pierwsze literki.
Szlag mnie trafił dokumentny. Nie, że nie umie. Umie. Ale OLEWA. Ma w nosie wielkość literek, kolorowanie..
Posadziłam, dałam zeszyt i powiedziałam, że jak się nie nauczy, to będzie codziennie siedział i będę go dręczyć. Ciężko było, ale jest szansa.
Za to potem, w ramach odbicia piłeczki, Młody wziął kartkę, coś ponaklejał, napisał i mówi:
- widzisz mamo to r w kółeczku? To znaczy, że nie możesz kopiować mojego pisma. Bo jest tylko moje!

Na dziś:
Clan of Xymox - Consolation





środa, 12 września 2012

[45] A gitara tara rara

Wracam z Młodym ze szkoły...
Żmija. Kąśliwa.
-O, mamo! [pochylając się nad nieszczęsnym krawężnikiem z porannej katastrofy] Tu jest twój ślad!
***

Jak pewnie zauważyliście pojawił się powyżej apel - komunikat - ogłoszenie.
Bez mojego udziału motywującego, Młody postanowił, że będzie grał na gitarze.
Może to opowieści o dziadku, którego nigdy nie poznał. Może jakaś moja rozmowa z Kudłatą. Nie wiem. A może wewnętrzna potrzeba. W każdym razie, kiedy wczoraj na wywiadówce usłyszałam, że pan od muzyki chce uczyć dzieci. Postanowiłam spełnić marzenie Młodego (ciekawe jak długo będzie jeszcze chciał) i zapisałam go. Oczywiście wytłumaczyłam mu, że jeśli mu się nie spodoba, nie ma problemu. Ale gitarę musimy mieć. Nie powiem, pomysł mi się podoba, gdyż będę mogła pobrzdąkać sobie też. Po kryjomu :)
Potrzebuję więc gitarę. Nie musi być idealna, byle stroiła i się nie rozklejała.
Pomożecie?

Poza tym rodzina nam się powiększyła.
Kudłata przytachała do domu klatkę z królikiem. A raczej króliczką. Trzymiesięczna miniaturka. Ale jakaś wyrośnięta jest. Ładnie umaszczona.
No i teraz clou.
Trzeba było wymyślić imię.
Kudłata poleciała po raperach. Jako że ja się nie rozeznaję w ich ilości i nazwach, znam kilku i na tym koniec, słuchałam sobie jednym uchem. Drugim słuchając radia. I nagle Kudłata triumfalnie: Kajman!
Spojrzałam na nią z przerażeniem. I politowaniem. I z zapytaniem w oczach. Pyta: no co?
Ja: no niiiiiiiic. A ty wiesz co to jest kajman? Ona: noooooo raper. Ja: nie, KROKODYL. Nie wiedziała. Zbierała się ze śmiechu przez pół godziny. Kajman - króliczek. W sumie....
Ale nie. Przed chwilą postanowiłyśmy nazwać ją Puszka. Każdy niech interpretuje to jak sobie chce :)

O ja. Właśnie sobie przypomniałam, że...mam alergię na sierść. Na angorę i na futerko z królików miałam. No cóż. Muszę sprawdzić czy przeżyję tę noc. Na razie nic się nie dzieje.

Na dziś:
Maciej Zembaty - Uszy
Tak mnie naszło dzisiaj w autobusie, kiedy zobaczyłam jednego pana.
Nie byłam na koncercie, ale Kudłata była. Nawet mamy autograf. Niezmiennie lubimy makabrę Mistrza.







[44] Ofiara

Żeby nie było, że ja taka piękna, mądra, wysportowana(!), wszechwiedząca i nieomylna.
Skupię się na piękna, wysportowana i ..autodestrukcji.
Wychodzę dzisiaj z Młodym do szkoły (a propos, ostatni raz tak często do szkoły ganiałam w liceum, kiedy pokonywałam drogę do szkoły - około 4 km, zdarzało się, cztery razy dziennie). Stoję przed blokiem, coś tam mu mówię, mokro trochę, bo mży. I ruszam dziarsko. Na tym wycieczka się skończyła. Kroku jednego nie zrobiłam!
Zahaczyłam o jakąś nierówność na betonie, nogi mi się zaplątały, but o but, dobrze, że zdążyłam plecak na kółkach oddać w ręce właściciela i wyrżnęłam jak długa.
W beżowych portkach!!!!
Musiałam wrócić do domu, bo krew mnie zalała. Dosłownie. Zdarłam sobie kolano i dłoń. Nie wiem czemu, Młody powiedział do mnie czule, patrząc na mnie uważnie: moja ty oferemko.
I od razu pomyślałam o tych co widzieli, jeśli widzieli, że pomyślą, że ta to od rana napruta.
Tak więc moja piękność ucierpiała, musiałam myć naczynia w rękawiczce, czego nigdy nie robię i nie umiem.   Wysportowana, powiedzmy, refleks nie zawiódł, asekurowałam się dałam sobie radę, nie padłam na twarz, kolano ucierpiało mniej, mam tylko zdarty naskórek.
Zawsze idzie dobrze wytłumaczyć swoja nieudolność :>
Teraz mam mega głupawkę, bo pogadałam z koleżanką na temat starości, lasek i ich ozdabiania, przeszłyśmy zaraz na zdekupażowane szklanki na ząbki i inne wizje.
Pozdrawiam serdecznie w ten piękny dżdżysty poranek :)

Na dziś:
Rezerwat - Parasolki
Zespół, który zostawił po sobie mocny ślad.



wtorek, 11 września 2012

[43] Bezdzietni

Najpierw dostałam wiadomość ze zdjęciem 3 miesięcznego synka mojej przyjaciółki z informacją,  że szkrab jedzie do domu. Pierwszy raz. Jedzie do domu, który od teraz będzie jego domem, a moja przyjaciółka i jej mąż, będą rodzicami. To syn adopcyjny. Popłakałam się z jej szczęścia, a kiedy odebrała telefon, marudzący mały uśmiechnął się. 
Rozumiem szczęście B.
Mam też koleżankę, która rękami i nogami zapiera się przed posiadaniem dziecka i nie chce sprawdzać, czy aby jej się nie zmieni, kiedy zajdzie w ciążę i urodzi. Nie pomogły namowy partnera, który bardzo dziecko mieć chce, ani też obietnice, że się nim zajmie, łącznie z tacierzyńskim i że zapewni dziecku i matce wszystko. 
Oboje rozumiem. 
Mam inną koleżankę, która uwielbia permanentny stan ciążowy i ma go od 12 lat, i zdaje się, że pięciu chłopaków plus mąż nie zniechęciło jej do kolejnych prób urodzenia córeczki. Są spokojnymi, normalnymi rodzicami i wszyscy są szczęśliwi.
Rozumiem ich.
Rozumiem walkę o posiadanie dziecka i walkę o nieposiadanie. 
Przeczytałam ten artykuł. Napisano o mojej ulubionej dziennikarce, Grażynie Torbickiej. I o Marii Czubaszek. Ludzie komentujący doniesienia mediów na ten temat dociekają dlaczego i osądzają.  
Ostatnio pisałam o nietolerancji. To jej kolejny przykład. Jest tak samo bolesna jak inne. Tak samo godzi w prawo człowieka do życia według własnego planu. Bo większość ma dzieci, to wszyscy powinni je kochać i mieć. A co jeśli ktoś nie chce? Sama byłam głupia i próbowałam przekonywać koleżankę, która nie chce mieć dzieci, że są takie fajne. I że jej się zmieni. Głupia ja! Ale ponieważ mam w zwyczaju, w tym przypadku trochę nie w tej kolejności, przemyśleć pewne sprawy przestałam i przeprosiłam ją za to. Bo co ja mogę wiedzieć o tym, co ona czuje? Może to durnowate porównanie, ale ja nienawidzę tłustego w mięsie. Rośnie mi jak trafię na coś takiego i po jedzeniu. Nikt mnie nie przekona, że pyszne. Tak ona mieć dzieci nie zamierza. I nie jest to kwestia kariery, wygodnictwa, straty figury. Chodzi o jej uczucia. Rzecz najważniejszą, o której zdaje się zapominać cała rzesza ludzi krytykujących innych.
Mam dwoje dzieci. Kocham je nad życie i nie pamiętam już jak to było przed. Nie wyobrażam sobie życia bez nich. Ja je kocham. Ale ona nie musi. Daję jej prawo...Nie! Nie mam takiej mocy, żeby dawać komuś prawo. Uznaję z pokorą jej prawo do niekochania dzieci.
I tak samo nikt inny nie ma prawa oceniać ani Grażyny Torbickiej, ani Marii Czubaszek, ani żadnej innej kobiety, która deklaruje swoją niechęć do posiadania dzieci. To ich wybór. Nigdy nie będzie nasz. 


Na dziś:
Skowyt - Ona jest nazi.
Powinnam ten utwór polecić przy nietolerancji. Bo dotyczy tematu.



poniedziałek, 10 września 2012

[42] Zabawa z Frytką

Odchudzamy się, więc nie pożeramy frytek. Bez obaw.
Bardzo się cieszę. Naprawdę. To takie..pasowanie na współblogującego. Chociaż zaraz pewne rzeczy się wyjaśnią.
Zabawa z okazji Dnia Bloga / Blogu (kłócić się nie będę) 2012, polega na tym, żeby napisać co się zmieniło na blogu, dlaczego się pisze i wytypować 5 kolejnych osób.
Jako że dzień ten już był, wnoszę o obchodzenie tego Dnia częściej i więcej, bo to jak z Dniem Kobiet, który powinien być codziennie. Żeby nie przesadzić, niech będzie raz na jakiś czas.

Moja przygoda z blogowaniem zaczęła się w 2007 roku.
Tak tak. Wystartowałam na onecie. Problemy, które mieliście ostatnio dzieją się już od dawna. Mniej więcej od 2008 roku. Znosiłam to dzielnie do 2009, po czym przeniosłam się na blogspot. Chodząc po blogach, ten portal spodobał mi się najbardziej, a wiedziałam, że na blox-ie też są problemy.
Z lenistwa nie przeniosłam archiwum, co zaowocowało tym, że nie tak dawno, kiedy na nowo zainteresowałam się archiwum na onecie, wszystko zniknęło. Pstryk i nie ma. Została część na blogspocie. Ale link na razie zostanie moją tajemnicą. Powiem tylko, że to kontynuacja.
Dlaczego piszę?
Bo żałuję, że nie pisałam pamiętników w młodości. Bardzo żałuję. Pisałam listy i one są takim pamiętnikiem, choć jego karty rozproszone po kraju i zagranicą.
Bo kiedy zaczęłam się budzić dusza moja potrzebowała zwierciadła, w którym mogłaby obejrzeć swoje emocje. A że w realu moje życie ubożuchne było w słuchaczy, postanowiłam spróbować.
Szybko okazało się, że znaleźli się słuchacze / czytacze, których niektórych poznałam osobiście, a do niektórych mam numer telefonu. Nie jestem więc wymyślona. Chociaż, kto to może wiedzieć :)
Bo poznaję coraz to nowe osoby, które rozbawiają mnie do łez, dają do myślenia, z którymi mogę podyskutować bez strachu, że moje zdanie zostanie wyśmiane. Oczywiście na trolling nie mam wpływu, ale niech też trolle mają tę świadomość, że każdego można znaleźć. Choćby ukrył się za najbardziej wymyślnym  nickiem. Jeszcze mnie to nie dotknęło, ale kto wie. A propos trolli, bardzo lubię skandynawskie trolle. Jeden wisi u mnie na lodówce, a Kudłata dopatruje się w nim jakiegoś podobieństwa. Zupełnie nie wiem czemu!
Bo z niektórymi osobami nawiązałam kontakt, lub one ze mną :) poza blogiem.
Na marginesie, znam mnóstwo osób, które poznałam przez internet, a z którymi utrzymuję kontakty poza siecią. Od lat. Spotykamy się, dzwonimy do siebie, jesteśmy obecni w swoim życiu. Nie taki net straszny, jak go malują :)
Co się zmieniło?
Na blogu - miejsce pisania, adres mailowy, nick. Ewolucja w praktyce.
W moim życiu - może trochę dojrzałam, może więcej zrozumiałam. Może dzięki wypuszczeniu myśli w świat układają się one lepiej i prościej.
W każdym razie blogowanie pomogło mi bardzo. W zrozumieniu siebie i świata.

Czy kogoś typuję? Częstujcie się do woli. Chciałabym przeczytać historię Lesliego, Infatuation, Malawiarta, Thunderstorm, Devy. Co skłoniło Was do wejścia w świat wirtualny?


Na dziś:
Cocteau Twins - Pandora

Swego czasu na zmianę z The Cure, Dead Can Dance i innymi...



[41] Pozytywny egoizm

Siedziałam sobie w nocy i nie chciało mi się iść spać. Słuchałam do 2 w nocy audycji Grażyny Dobroń Dobronocka, na trójce. Polecam podcasty.
I wczorajsza audycja dotyczyła pozytywnego egoizmu. Tego, co zaczęłam realizować kilka lat temu. Osiągnęłam cel - realizuję swoje pasje, mam czas dla siebie, jest mi dobrze ze sobą, bez uszczerbku dla otoczenia. Trochę przez to, że zaczęłam szukać miejsca dla siebie, rozpadł się mój związek. Dlaczego? Bo on nie potrafił zrozumieć czego mi potrzeba i przestraszył się, że traci nade mną kontrolę. Jednak nie o tym chciałam.
Pozytywny egoizm. Wejrzenie w siebie. Polubienie siebie. Życie w zgodzie ze sobą. Dzięki temu wyhamowujemy. Czas nie leci jak oszalały. Bo kiedy ustawimy sobie "harmonogram", ustalimy priorytety, mamy mniej zajęć. Bo rezygnujemy z tego co nam nie pasuje. Ile razy mamy tak, że coś MUSIMY zrobić, a ponieważ bardzo nas to gniecie, dlatego, że nie mamy na to ochoty, bądź czas nie ten, zwyczajnie to co musimy puchnie nam do rozmiarów ogromnych? Czasem to zwyczajne proste czynności, załatwienie czegoś. Nasze nastawienie jest takie, i jeśli się nie zmieni, nie będzie harmonii. I spokoju. Więc niektóre sprawy trzeba obedrzeć z emocji.  
Wejrzenie w siebie pomogło mi rozwiązać moje problemy. Odnalazłam siebie, bo wróciłam do siebie. Na nowo się poznałam. Zrozumiałam, że niektóre moje problemy wynikają z zapętlenia się na jakimś drobiazgu. Zamiast przejść dalej, kręciłam się w kółko. I doszłam do tego, o czym mówili goście w studio: kiedy powtarzasz sobie, że jest źle, to będzie źle. Kiedy czegoś nie będziesz lubić, i ciągle będziesz sobie to powtarzać, to nigdy tego nie polubisz, a nawet nie zaakceptujesz. Bo jeśli nie lubię prasować, ale muszę, to muszę to zaakceptować. Nie wmawiam sobie przy tym: jak ja tego nienawidzę. Robię, bo muszę. Przestaję myśleć negatywnie. Stąd bierze się mój optymizm. Czego nie mogę zmienić - akceptuję to.
Ale najpierw próbuję zmieniać. Najpierw obmyślam co mogę zrobić, żeby było dobrze. I wierzcie mi, większość rzeczy daje się zmienić. Ale zmieniać trzeba odważnie. Nie można się bać zmian.
Pewnie wiele osób powie, że nie wiadomo co zmiany przyniosą. Pewnie, że nie wiadomo. Ale jeśli przemyślimy sprawę i odważymy się zrobić krok do przodu, zawsze jest szansa na poprawę. Szczególnie jeśli tak będziemy myśleć. Jeśli coś nie wyjdzie, nie możemy zakręcić się na tej porażce. Zostawiamy ją i idziemy dalej. Robimy kolejny krok mając na względzie doświadczenia. Drugi krok jest znacznie łatwiejszy.    I pozwalamy dojść do głosu intuicji. Nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć.
Trzeba ewoluować. Stanie w miejscu nie jest dobre. Nie jest też dobre odrzucenie swoich potrzeb na rzecz dzieci, domu, rodziny. Oczywiście nie mówię o skrajności, gdzie egoizm nie ma w sobie nic pozytywnego. Ale trzeba nauczyć innych, że mamy prawo mieć czas dla siebie. Że możemy robić coś bez nich.
Bo tak naprawdę, prawie każda kobieta, kiedy pojawi się dziecko, albo wcześniej, kiedy powstaje związek, często porzuca siebie. Zostawia siebie, swoje potrzeby, marzenia i pasje gdzieś z tyłu. Bo nauczono nas, że należy dbać o związek, bo dzieci są najważniejsze, bo mąż/partner, bo dom, bo praca, bo nie wypada. A dlaczego? W związku są dwie osoby. Każda powinna mieć swoje pasje i swój kawałek czasoprzestrzeni. W idealnym związku (idealnym w sensie dobrym) obie osoby powinny ze sobą współgrać. Akceptować się nawzajem. Rozumieć. I wspierać. Nikt nie każe kobiecie uwielbiać piłki nożnej, ani mężczyźnie zachwycać się jogą. Ale każde z nich powinno móc pasjonować się tym, co im w duszy gra.
Nie uczymy się tego. Poświęcamy się w imię idei, bo tak trzeba. Ale po co? Zupełnie niepotrzebnie. Bo kiedyś, gdzieś wychodzi wszystko i tak. W różny sposób wychodzi. Albo zaczynamy dążyć do tego pozytywnego egoizmu - kiedy rozumiemy siebie i umiemy to umieścić w naszym życiu, umyśle, realizujemy się, albo zaczynamy być sfrustrowani, bo nie dopuszczamy do siebie myśli, że możemy coś zmienić w swoim życiu i żyć w zgodzie ze sobą. Dlatego wkurzamy się, że dzieci, że dom, że wszystko na naszej głowie, wyglądamy nie tak, czujemy się nie tak, nie lubimy siebie i swojego życia jednym słowem. A wystarczy zmienić kilka rzeczy. Polubić siebie. Posłuchać siebie. I zacząć wprowadzać zmiany, żeby osiągnąć cel. Pół biedy  jeśli jesteśmy sami. Kiedy mamy "dorobek" - męża, partnera, dzieci, trzeba z nimi o tym porozmawiać. Żeby się nie bali zmian, wiedzieli dlaczego te zmiany są. i dlaczego są dla nas takie ważne.
Inaczej jest, kiedy druga strona nie chce zmian, nie chce słuchać, nie chce zrozumieć. O, wtedy jest ciężko. Ale ja znalazłam na to rozwiązanie. I dobrze mi z tym.
Z tym wszystkim wiąże się pozytywne myślenie, które u mnie funkcjonuje od paru lat.
Jeszcze nawiążę do audycji.
Zadzwoniła słuchaczka. Powiedziała coś w takim sensie:
jak człowiek ma myśleć pozytywnie i realizować siebie, kiedy na rodzinę jest 1000 zł, a ona myśli jak przeżyć. Nie ma miejsca na to. Bo myśli zajmuje sytuacja rodziny. Już nie wspomnę o żalu jaki wylała na Unię Europejską, strajkujących Portugalczyków, gdzie ich socjal jest większy niż nasze zarobki i mają czelność się burzyć.
Gość powiedział ważną rzecz. Abstrahując od sytuacji, która jest ciężka i nikt tego nie kwestionuje. Nawet w takiej sytuacji MOŻNA, a nawet TRZEBA myśleć też o sobie. Podał przykład dlaczego często stwarzamy sobie bariery, które hamują nasz rozwój. Bo kurczowo trzymamy się tego dotychczasowego trybu życia. Nie szukamy nowych dróg. Nie próbujemy zmieniać, bo lepsze jest wrogiem dobrego. Bo kiedy już nawet sobie postawimy cel, nie umiemy myśleć jak go osiągnąć. I tak np. wymyślimy sobie, że będziemy biegać dla podniesienia kondycji. To potrzebujemy butów. Ale buty są drogie, więc...rezygnujemy. I tak jest w każdej dziedzinie. Stawiamy sobie poprzeczki, ale nie umiemy się pomału wspinać do celu. A trzeba małymi kroczkami. Mogę biegać w tenisówkach za 19,99, a na porządne buty odłożę. Ale zacznę od teraz realizować cel.
I ja realizuję. Nie boję się zmian. Nie boję się porażek, bo są nieodłączne. Nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi.

Na dziś:
Testament - Musical Death (A Dirge)
Zespół wydał nową płytę. Czekam z niecierpliwością, aż trafi i do mnie.

Dla mnie ten utwór to majstersztyk. Jak zresztą wiele ich ballad.











sobota, 8 września 2012

[40] (nie)Tolerancja

Jak to bywa ktoś powie A, ktoś B i chce się odpowiedzieć.
Mowa o tolerancji, o której napisała infatuation-junkie i malawiart. Opisane z dwóch różnych stron.
A ja chciałabym trochę inaczej.
Czym jest tolerancja? 
Według wikipedii, tolerancja to postawa,  wykluczająca dyskryminację ludzi, których sposób postępowania oraz przynależność do danej grupy społecznej może podlegać dezaprobacie przez innych pozostających w większości społeczeństwa
Czyli jednym słowem, tolerancja to przyzwolenie na bycie innym. Definiowanie odmienności jako coś ogólnie nieakceptowalnego, ale jednak dozwolonego przez niektórych.  Z góry określa, co jest normalne, co nie. Toleruję, to nie znaczy, że się z tym zgadzam. Ale daję żyć innym z ich odmiennością
A ja się zapytam inaczej. 
Co jest "inne"? Co jest odmienne? Zaglądamy innym do łóżek, w duszę, do kuchni, do domu, w majtki, sprawdzamy wyznanie.
Dlaczego nie potrafimy oceniać umiejętności ludzi i tego jacy są dla innych? Co mówią, jak, co myślą?
Gdzie jest "normalność"  - tam gdzie jest miłość, zgoda i uczucia, czy tam gdzie"ogólnie przyjęte normy" pozwalają na mordobicie i poniżanie? 
I dlaczego seks, który jest tematem tabu - ! -  a jednak mówi się o nim ciągle i ciągle przez jego pryzmat ocenia ludzi, jest wytyczną, według której klasyfikuje się ludzi? Seks jest przecież prywatną sprawą każdego. Jaki prawem włazimy innym z butami do łóżka i zaglądamy pod kołdrę? Dlaczego interesuje nas co one lub oni robią ze sobą, gdy zamkną drzwi? Ktoś powie, że to nienormalne. Że związek heteroseksualny jest normalny, bo prowadzi do prokreacji. Każdy? A kiedy mąż, niech będzie poprawnie, leje żonę, a potem ją gwałci to też jest normalne? Tak, wiem, usłyszę, że sama tego chciała, albo wręcz że jak mąż z żoną to nie gwałt. A jednak. Pytam dlatego co jest normalne. 
Jestem niezmiennie wkurzona tym, że dzieli się ludzi na normalnych i nienormalnych w kwestii seksu. Nienormalne jest dla mnie krzywdzenie innych, ta homo jak i heteroseksualnych. To jest nienormalne.

Ja nie toleruję innych
Ja żyję z nimi w symbiozie, obok nich. Nie zastanawiam się, czy pan spod trójki sypia z kolegą, który go odwiedza często i kupuje z nim patelnię i dobiera firanki. Nie zastanawiam się, czy pani z 13 wierzy w Boga chrześcijańskiego, Allaha czy w Buddę. Jeśli jest dobrym człowiekiem, to jakie to ma znaczenie? 
Skąd bierze się nietolerancja? Z braku pewności siebie? Bo dokopać komuś innemu jest łatwo? Zaatakować, wiedząc, że inni za nami pójdą, ukrywając tym samym swoje ułomności? Bo czy kolega, który mnie wyzywał, bo nazywałam się inaczej, a sam miał kretyńskie nazwisko, był ode mnie lepszy? Nie. Ale wykrzyczał to pierwszy, a inni mu zawtórowali. Wywalczyłam sobie normalne traktowanie. Pięścią. Od tamtej pory byłam grzeczna i uśmiechnięta, a kolega był miły i sympatyczny i więcej nie powiedział niczego złego na mój temat. Ale było też tak, że latała za mną cała banda, bo podobało im się, że się wkurzam. Kolega dostał na pokaz. Poradziłam sobie z tym. Ale zawsze, do końca podstawówki byłam gruba (pojęcie względne) i miałam głupie nazwisko.
Tylko nie wyobrażam sobie, żeby ktoś walił w twarz za to, że inni go ośmieszają i nie dają mu żyć. A może tak trzeba? Może zamiast parad i marszów homoseksualiści powinni wpierdolić skinom i tym, którzy ich nie uznają za pełnoprawnych ludzi. W imię idei. Spuścić łomot tym najbardziej ujadającym.
Tak samo grubi, wysocy, niscy, zezowaci, rudzi, wysocy, chudzi, czarni, czerwoni, lewacy, prawicowcy, wegetarianie.. Ogólnoświatowa wymiana poglądów. Jak w piaskownicy. Na pięści.
Czy lesbijka, gej, muzułmanin, militarysta, punk, albo metal nie może być dobrym człowiekiem? 
Tak jak postrzegam ludzi, tak chcę być postrzegana. Nie przez pryzmat stereotypów, czy schematów. Inną sprawą jest to, czy inni to potrafią. Czy umieją nie oceniać mnie po tym, że się rozwiodłam, po tym co sobie wyobrażają na mój temat, ale po faktach, które poznają, kiedy porozmawiają ze mną.
Chciałabym zbawić świat, ale wiem, że to niemożliwe. Obrabiam więc swój własny ogródek  Może kiedyś ktoś przesadzi szczepek. 


Na dziś:
Chylińska - Winna



piątek, 7 września 2012

[39] O tym na s ciąg dalszy.

Zapomniałam dopisać kilka rzeczy.
Pływać nauczyłam się w sposób szybki. Nie miałam czasu się zastanawiać, bo...mój ukochany wujek wrzucił mnie na plaży do wody. I kazał pływać. Bać się nie bałam, bo to w końcu był ratownik, wodniak i najukochańsza osoba na świecie. Z bezgranicznym zaufaniem do niego zaczęłam unosić się na wodzie i tak mi zostało. Unoszę się na wodzie. Pływam to za duże słowo, chociaż przepłynę ze trzy baseny.
Dlatego marzy mi się wziąć sobie instruktora, żeby mnie nauczył, nazwijmy to profesjonalnie.
Zaznaczę, że Kudłata pływa, jak ryba, a delfin, motyl, i co tylko nie są jej obce. Młody zaś chodził ze mną na basen jak skończył 3 miesiące i w nurkowaniu nie widział nic dziwnego :) Jego muszę jeszcze popchnąć dalej.
Wracając do mnie. W wodzie dam sobie radę. Ale brakuje mi, w całym moim perfekcjonizmie, porządnych podstaw. Więc skorzystam chyba z bliskości basenu i podaruję sobie odrobinę luksusu.
Bo woda to to, co mnie ciągnie. Oprócz naziemnych i górskich pasji, jestem też zapalonym kajakarzem i żeglarzem. Żeglarzem mazurskim i morskim. Uwielbiam pływać. Stopnia żadnego jeszcze nie mam, ale co tam, świat do odważnych należy. Godzin mam wypływanych trochę na morzu, na jeziorach także. Może czas i tym się zająć. Choroba morska się mnie nie ima, wiem co jeść, czego nie, żeby w razie czego zębów nie wybiło ;)
To chyba wszystko na temat sportu. Pływanie na eurosporcie oglądałam, a jakże. Rękami macham odpowiednio, aczkolwiek trudno nauczyć się oddychać patrząc na tv. Do tego potrzebny trening i wytrzymałościowy i techniczny. A i balast mam odpowiedni, raczej do nurkowania niż do pływania po powierzchni. Z tym, że nurkowanie za bardzo nie idzie w parze z klaustrofobią.


Na dziś:
Dżem - Jak malowany ptak

Z okazji urodzin Ryśka. Podoba mi się ten tekst. Wyzwanie.
Byłam na koncercie Dżemu na Zadymie w 1989 roku na Torwarze. Niesamowite przeżycie.




czwartek, 6 września 2012

[38] Pasje. Część 3. Sport

Może nie widać tego po mnie w chwili obecnej. Że tak powiem zapuściłam się i odpuściłam sobie. Tłumaczę to trochę zeszłym rokiem, kiedy to stało się wszystko, poprzestawiało, pozmieniało, krok do przodu, lekka zawiecha, kolejny krok, i zaczęłam wychodzić z cienia. Wymówka dobra jak każda inna, aczkolwiek w moim przypadku tak objawił się mój duży dół. Przyczaiłam się.
Teraz, kiedy już wszystko zdaje się być poukładane, ustawiłam się znów na dobre tory. Na sport.
Kiedyś grałam w piłkę ręczną. Można powiedzieć, że wyczynowo, w sekcji szkolnej. Byłam bramkarzem, nawet dobrym. (Nie lubię strasznie zbabszczonych form. Nikt mnie nie namówi na wizytę u ginekolożki. I u psycholożki też! Świat oszalał! A sędzina to żona sędziego!).
Nie kontynuowałam kariery na studiach. I bardzo żałuję. Ale nie było wtedy internetu, żeby sobie wyguglać gdzie można pograć akademicko. A nikt mi nie chciał powiedzieć. I tak kariera skończyła się po 8 latach regularnych treningów.
W międzyczasie próbowałam różnych innych dyscyplin. I tak.
W tenisa ziemnego grałam przez rok, z kolegą z pracy, o 5.45 był wolny kort, to jeździłam. Żeby nie być zupełnym szczypiorkiem, pooglądałam sobie jakieś zawody na eurosporcie. Zdaje się, że grał Federer z kimś. Przyglądałam się jak serwują, jak się ustawiają, co robią z piłeczkami. Na pierwszym spotkaniu z kolegą zaliczyłam ze trzy asy. Stanął, popatrzył na mnie z pytaniem w oczach i zapytał: ty naprawdę nigdy nie grałaś? No nie grałam. Bardzo polubiłam wtedy tenisa. Pograłabym sobie...
Na nartach nauczyłam się jeździć jakieś 9 lat temu. Nie wiem dlaczego, ale na pierwszą w życiu jazdę, z pierwszy raz założonymi nartami dałam się wciągnąć orczykiem na Małe Skrzyczne. Kiedy stanęłam na stoku, patrząc w dół i widząc ten lód przez pierwsze kilkanaście metrów, zobaczyłam kostuchę, jak stoi niżej, uśmiechnięta i kiwa palcem. A wrzód poinstruował mnie: tym zagiętym do przodu. Jak zjechałam, nie wiem do dzisiaj. W każdym razie wrzodowi oberwało się za kilka pokoleń wstecz, gdyby to było Las Vegas, to tam na stoku rozwiodłabym się z nim pierwszy raz.. Po czym wieczorem powiedziałam, ze nie ma mowy, w życiu nie założę więcej nart. Obraziłam się na cały świat. Z to na drugi dzień...dostałam do swojej dyspozycji instruktora. Jak z folderu Val di Sole. Zakochałam się...w nartach. Okazały się być tak proste w obsłudze, że dziwiłam się, że nie startuję w slalomie gigancie. Oglądałam później na eurosporcie jakieś zawody i marzyło mi się tak jeździć. Cel osiągnęłam trzy lata temu. Ponieważ najpiękniejsze są Alpy włoskie i właśnie Val di Sole, tam jeździłam chętnie i wiem, że jeszcze pojadę. Trzy lata temu zjeżdżałam z bardzo fajnej góry i zrobiłam to na kontrolowaną krechę, z pięknym balansem. Radość wielka, szczególnie, kiedy kolega stojący na dole zapytał mnie, czy gdzieś brałam jakieś lekcje. Nie, to tylko eurosport.
Tu mała dygresja. Mam małą przypadłość. Nie umiem skręcać w prawo. To znaczy umiem, ale jest to dla mnie niewygodnie. Lewą stronę muszę mieć "krytą". Kiedyś tylko odczuwałam dyskomfort, kiedy z kimś szłam, ale narty pokazały, że coś jest na rzeczy. Niestety, nie ma stoków jedynie lewoskrętnych, a nie znalazłam góry, po której można by było zjeżdżać naokoło. W lewo skręcam genialnie. Tyczy się to wszystkich dziedzin życia. Chyba tylko w samochodzie nie mam tego problemu, chociaż miałabym w Wielkiej Brytanii, bo tam kierowca po złej dla mnie stronie siedzi. Koniec dygresji.
Koników pozazdrościłam mojej koleżance ze studiów. Totalnej wariatce. Nie będę o niej opowiadać, ale skuteczna była w namawianiu :). Najpierw zapisałam Kudłatą. W międzyczasie urodziłam Młodego, doszłam do siebie i ...postanowiłam spróbować. Ona jeździła już ponad pół roku. Po pierwszych 30 minutach na lonży, trenerka puściła mnie wolno. Ponieważ to była zima, jeździliśmy w hali.  Wiosną, na padoku brykałam sama. Chociaż dostałam takiego zbója, że nie chciał mnie słuchać. Namęczyłam się z nim. Jazdy przerwałam, ale wrócę do nich. Mam tu niedaleko stadniny.
Kiedy zaczęłam chodzić na siłownię, jeszcze na starych śmieciach, wzięłam sobie instruktora, powiedziałam co chcę osiągnąć, niech mi doradzi. Więc poprowadził mnie po sali, pokazał urządzenia, pogadaliśmy o diecie, o zamiarach, o procesach tlenowych, spalaniu i innych. Pan, utytułowany kulturysta polski i światowy, uśmiechał się tylko, bo mimo, że nie wyglądam, moja wiedza była spora. I zgadzaliśmy się co do diety, planu treningu, jedynie nie zdecydowałam się na żadne preparaty i wspomagacze. I pan trzy razy pytał, czy kiedyś już byłam na siłowni. Bo nie musiał mi pokazywać jak mam ćwiczyć i oddychać. A mi to samo jakoś przyszło. W końcu pooglądałam trochę filmów. Jeszcze wrócę na siłownię..
I tak wracam właśnie do żywych, wychodzę na świat i snuję plany.
Od poniedziałku będę chodzić na zumbę.




Na dziś:
Coma - Leszek Żukowski
To jeden z moich ulubionych zespołów. Podobają mi się teksty, podoba mi się muzyka. Uwielbiam ich koncertową twarz. Nawet w strefie kibica zagrali świetny spektakl.



wtorek, 4 września 2012

[37] Głupia przyjemność

(z ang. guilty pleasure)
Czyli jednym słowem seriale.
"Marnowanie czasu". Tytułowa "głupia przyjemność". Ale leży w ludzkiej naturze. I nie zamierzam nikogo obrazić, ani oceniać przez pryzmat oglądania lub nie.
Uwielbiamy seriale. Ale nie mówię o polskich, dla mnie - tych obecnych- w większości gniotach. I nie o południowoamerykańskich.
Wychowałam się na Beverly Hills. Oczywiście oglądałam tez Isaurę i Dynastię. To był tak odległy świat, że niewyobrażalny. Ale dziecku wszystko się podoba.
Z wiekiem nastąpiła selekcja. A raczej brak czasu na pierdoły, znajomi, spotkania, wyjazdy. Telewizor okupowany przez rodziców, ja miałam ukochany magnetofon i radio. I wystarczało mi za cały świat.
Ogólnie oglądanie telewizji dla mnie to ogromna strata czasu. No i nie mam od lat telewizora. Czego wcale nie żałuję. Tym bardziej, że seriale mogę pooglądać sobie w internecie :)
Ale jakiś czas temu trafiłam całkiem przypadkiem na CSI Miami. No i powiem jedno. Zakochałam się. W rudym. Nie będę się rozpisywać, ale mało mówi, brzydki jest a jednak piękny!
Co prawda naoglądałam się tego na pęczki, jakieś 10 sezonów,  i już mi wyszło uszami. Za to brzydala kocham nieustannie:

karykatura :)


oryginał :)

(zdjęcia z sieci)

Z polskich seriali oglądałam Przepis na życie. Zapowiadało się fajnie, było chwilami wesoło, sezon przedostatni skończył się tragicznie i nie wiem czy dalej będę śledzić losy bohaterów. I Na dobre i na złe, ale tak samo, nuda.
Jest jeszcze jeden serial. Który oglądałam niejako z przymusu. A może z nudów. Przy karmieniu młodej. Ok. 16 - 17, jakieś prawie 14 lat temu. Moda na sukces. Siedziałam jak to cielę z Kudłatą na kolanach (boszzzz, teraz jest wyższa ode mnie!!). Odcinek 1500 któryś tam. Dokładnie 8 lat później...Włączyłam przypadkiem tv, karmiąc Młodego...odcinek 4000 któryś tam. Opadła mi żuchwa. Bo nie sądziłam, że to jeszcze leci. Obejrzałam 3 odcinki, wszystko już wiedziałam. :)
Nie lubię jednak marnować czasu na seriale. Ale nie jestem czysta w tym względzie.
Pasjami mogę oglądać Stawkę większą niż życie. I uwielbiałam serial Sąsiedzi. Ale ten czeski. O dwóch starszych panach. Pół roku temu oglądałam go na jakimś kanale serialowym. Echhh, te wspomnienia....


Na dziś:
Whitney Houston - I learned from the best


poniedziałek, 3 września 2012

[36] I nastał ten dzień.

Że Młody poszedł do szkoły. Nawet pierwotny foch minął mu jakoś i zasiadł w pierwszej ławce.
Bać się o niego nie boję. Wiem, że damy radę. Oboje.
Co inne mnie zaciekawiło.
On czyta. Literuje, czasem bez literowania przeczyta całe zdanie. Od wyjścia ze szkoły, przeczytał jakieś pół Dzieł Zebranych Lenina tom pierwszy, objętościowo, chociaż jakby zebrać treść wszystkich napotkanych reklam, metek, nazw, ulotek, wyrazów na murze - na jedno by wyszło. Przeczytał książeczkę pt. Psy, o rasach i rodzajach psów.
Liczy też. Dzisiaj zadałam mu pytanie ile jest 4 x 2. Bo szły dziewczyny...w kartonie....zaparkowały w miejscu dla rowerów pod szkołą... Nie, nic nie piłam, nie mam omamów i czuję się dobrze.
Więc zapytałam adekwatnie do sytuacji, ile było razem nóg.
I podobał mi się jego tok myślenia. Wyszło mu osiem. Jakby nie patrzeć dobrze. I tłumaczył mi jak to obliczył:
wziąłem 4 i 4, od jednego wziąłem 1 i dołożyłem do jednej czwórki, i wyszła piątka, z drugiej czwórki zostało 3 to razem osiem. Nie używa skubany palców. I liczy szybko.
A jak dowiedział się, że jutro ma zajęcia komputerowe (przeczytał na książce) to zaśmiał się ironicznie: i co ja tam będę robił? Uczył się o myszach? Ha, ha. Bo muszę się przyznać, Młody ma opanowany komputer. Gra na nim, ogląda bajki, serfuje sobie po stronach z grami. Może to niewychowawcze. Ale co mi tam.
Dzisiaj mnie rozłożył. Pyta: mamo, jak mam napisać ą? Podchodzę do niego i pytam, po co mu ą. A on mi pokazuje grę i jest napisane: enter code. Na obrazku ludziki lego, otwarty sejf. Mówię, ale sejf masz już otwarty. A on do mnie: no tak, ale chciałem napisać taki kod: proszę zamknąć sejf.




Na dziś:
Michael Jackson - Smooth criminal


[35] Straty

Czasem mam wrażenie, że coś mi ucieka. Wyślizguje się z rąk mimo, że wydaje mi się, że trzymam mocno. Coś co wydaje się być stabilne, wcale takie nie jest, a co rozchwiane - przetrzymuje najgorsze sztormy. Zastanawiam się jak to się dzieje. Tam, gdzie powinno być szerokie przejście natrafiam na mur. A tam gdzie mogłabym się oprzeć na czymś stabilnym - spotykam przepaść.
Czy to tylko wyobrażenia? Stwarzane iluzje? Coś, czego kurczowo się trzymamy, bo wydaje się nam, że dzięki temu przetrwamy?
Tyle razy zawiodłam się na takiej stabilności.  Poleciałam na twarz, bo nie było ramienia na którym mogłam oprzeć głowę, kiedy było mi źle. Blizny zostają. Głębokie.
A to wszystko w imię paradoksu.
Nie grała samodzielność z samodzielnością. Albo może raczej nauczona samodzielności, nie potrafię być neurotyczną blondynką (tu z góry przepraszam wszystkie blondynki za ten stereotyp, bo choć nie kwalifikuję ludzi po kolorze, jakimkolwiek, nawet różowym, którego pasjami nienawidzę, tak słowo to oddaje dramatyzm sytuacji :)). Za to nauczyłam się sztuczki. Balansowania. Na krawędzi. Tak, żeby nie spaść ponownie. Pewnie jeszcze nie raz zlecę. Nie raz rozbiję się o mur. I nie raz wymknie mi się z rąk coś ważnego.
Nie żałuję niczego. Ani tego, że potrafię wiele rzeczy zrobić. Ani tego, że umiem wszystko załatwić, chociaż czasami zżera mnie trema, strach i wątpliwości. Ani tego, że zawiodłam się tyle razy. Ani tych szram na duszy.
Nie narzekam. Nie będę się skarżyć. Ja po prostu nie potrafię.

Na dziś:
Eminem - Lose Yourself

No cóż. Jego też lubię. Podtrzymał mnie w pionie, kiedy życie zaczęło mi się walić. Oczywiście jego muzyka.



niedziela, 2 września 2012

[34] Kiosk, czwarta rano.

Uwielbiam rozwiązywać krzyżówki. Nie mam zbyt dużo czasu na to moje hobby. I za chwilę mieć go nie będę pewnie wcale. Ale mam sentyment i czasem siadam i rozwiązuję do znudzenia.
A lubię takie, które każą mocno myśleć. A najlepiej, żeby hasło nie było zbyt oczywiste. Dlatego lubię te z przymrużeniem oka. Jolki, swatki, psotki i inne nie są mi obce. Od lat jestem wierna Rozrywce. Nie lubię natomiast panoramicznych.
A wszystko zaczęło się dawno temu. Byłam chyba w czwartej klasie podstawówki.
Mój ojciec też rozwiązywał krzyżówki. Czasami zdarzało się, że coś mu wpisałam. Zwykle dobrze. Ale darł się, żebym nie wpisywała długopisem, bo jak się pomylę..a najlepiej, żebym NIE RUSZAŁA! Bo nic nie wiem!
Tak się wtedy wkurzyłam! Obiecałam sobie, że nigdy go nie zapytam o żadne hasło. I słowa dotrzymałam.
Zakupiłam swojego pierwszego Szaradzistę. Ambitne krzyżówki, trudne, połowy nie mogłam rozwiązać. Ale zaparłam się. Ślęczałam nad encyklopedią. Łaziłam do biblioteki, zaanektowałam wszelkie domowe słowniki wyrazów obcych i bliskoznacznych. Niedługo stałam się mistrzynią. Wiedzę mam przez to - ogólną, bo ogólną i nie chwaląc się - szeroką i zadziwiającą, czym czasem wprawiam w osłupienie  co niektórych.
Przerzuciłam się z Szaradzisty na Rozrywkę. Sama doszłam do tego jak rozwiązuje się szarady, ariady i czym się różnią poszczególne typy. Jak rozwiązywać anagramy, homonimy, palindromy.
A co ma do tego kiosk?
Kiedyś, żeby kupić taki Dziennik Ludowy, w którym w sobotę był plakat, trzeba było swoje odstać. I tak w nocy z piątku na sobotę, między 4 a 5 rano, pod moim oknem, a mieszkałam na parterze, gwizdała moja koleżanka. Czasem ja gwizdałam pod jej oknem, co było dość trudne, bo ona mieszkała na czwartym piętrze. I szłyśmy w kolejkę. O tej porze byłyśmy już trzecie lub czwarte w kolejce. Nigdy nie udało nam się być pierwszymi, raz byłam druga. Ale cóż, DL-ów przychodziło do kiosku dwa, w porywach do pięciu egzemplarzy. Zresztą innych czasopism też przychodziło niewiele, krzyżówek także. Kupowałam wtedy takie pozycje jak: DL (plakat), Zarzewie (plakat), Panorama (plakat), Przekrój (krzyżówka i ostatnia strona), Świat Młodych (plakat i nie tylko), Na Przełaj (ogólnie), Mała Fantastyka (wiadomo, całościowo fantastyka), Filipinka, Gazeta Lubuska (pretekst, żeby się nie burzyli, że tak wcześnie wychodzę), Ziemia Gorzowska (jednakowoż), Głos Szczeciński (nie mogli się zdecydować, w jakim województwie w końcu leżymy) i moje kochane krzyżówki. Wtedy gazety były tanie i można było kupić ich dużo, o ile starczyło kioskowego nakładu, a i czasem przydały się do innych celów, nie tylko do czytania. Ja na ten przykład robiłam z nich, tych kolorowych, koperty. A że pisałam listów dużo, to Wesołyje Kartinki, które obligatoryjnie prenumerowaliśmy w podstawówce na rosyjskim, starczały mi na tydzień może.
W 7 klasie, gdzieś pod koniec roku, nasz kochany nauczyciel rozdał nam z początkiem miesiąca to czasopismo i wyszedł z klasy. Zrobiłam sobie koperty. I koleżankom. Wrócił i chciał zadać czytankę. Zobaczył stertę kopert i odpuścił :) A papier był genialny. Gruby i szorstki.

A wracając do krzyżówek.
Udowodniłam swojemu ojcu, ale chyba najbardziej sobie, że nie jestem głupia. Że się nie mylę i że jestem godną przeciwniczką, nie tylko do gry w kości. Dzisiaj w kości grywam z Kudłatą. Czym skorupka...

Na dziś:
Europe - Prisoners in Paradise

Może cukierek, ale podoba mi się tekst. No i mam sentyment. Posiadałam większość plakatów tego zespołu, które wyszły w Polsce. Całą ścianę nimi zakleiłam. No i przez nich wstawałam tak wcześnie.
Dzięki Dziennikowi Ludowemu poznałam muzyczny świat :)